LIGHTNING BOLT
Wonderful Rainbow (2003)
Szanowny Panie!
W związku z przedłużającym się terminem realizacji zamówienia złożonego przez Pana w dniu 03-03-04 prosimy o potwierdzenie chęci dalszego oczekiwania na niżej wymienione pozycje:
Lightning Bolt - Wonderful Rainbow - CD - 1 szt. - 59,90 zł
W celu potwierdzenia należy wywołać poniższy link:
http://www.lifeless.pl/php/p.php7?zam=184u65u9646&l=54715&la=$1$wgo90idf$54614h6NWXkVGyaMB1Uc1&pp=76425481552585
W wypadku braku potwierdzenia powyższe pozycje zostaną wykreślone z zamówienia w dniu 03-05-05.
Serdecznie pozdrawiamy
Lightning Bolt - Wonderful Rainbow
(Load 2003) (noise-rock)
cena CD: 59,90
info wydawcy:
Diabelski duet Lightning Bolt, w skład którego wchodzi dwóch instrumentalistów wirtuozów, Brian Gibson (gitara basowa) i Brian Chippendale (perkusja), miażdży słuchaczy skomasowaną dawką histerycznej furii dzikich riffów i nienaganną techniką wykonawczą, budując przeraźliwie gęstą, brudną ścianę dźwięku. Przelewające się z lewa na prawo nieposkromione wybuchy przesterowanej lawy dominują nad zarysowanymi ledwie gdzieś w zalążku egzotycznymi melodiami. Improwizowany przeważnie materiał łączy w sobie estetykę avant-rocka, noise, free i hard, a szalone tempa i hipnotyczne rytmy rozbijają słuchacza na małe kawałki. Ocierając się o dokonania poszukującej awangardy z pogranicza prog-rocka i metalowej kontrkultury, Lightning Bolt rzucają wyzwanie co odważniejszym odbiorcom, którym nie straszne dryfowanie w okolice hałaśliwych, fascynujących mielizn współczesnej ciężkiej alternatywy. Wyborna pozycja, rekomendowana zwłaszcza miłośnikom niekontrolowanych odlotów z gatunku non-konformistycznych mrocznych otchłani.
(pseudox.pl)
Moja przygoda z Lightning Bolt zaczęła się jeszcze w przedszkolu. Między obiadem a leżakowaniem pani zapuszczała nam wczesne rejestracje prób projektu funkcjonującego w obrzeżach Rhode Island, który dopiero za parę lat miał przyjąć nazwę Lightning Bolt. Stąd moje uczuciowe podejście do wszelkich opcji popełnianych przez to (do niedawna) trio, a teraz duo. Nazwijcie to nostalgią, albo lepiej, mam sentyment do tej grupy. Nowa płyta plasuje się bardzo wysoko w moich prywatnych hierarchiach za rok bieżący. Jest to nadzwyczaj solidna, rasowa jazda, esencja unikalnego stylu zespołu, łączącego charyzmatycznym węzłem drapieżną rockowość, okołoindutsrialne bruityzmy i szorstkie brzmienie. Jakby cytowanie rzeczywistości dźwiękowej wraz z jej pęknięciami, niejednorodnością i chropowatością. Nikt w tak bezkolizyjny sposób nie połączył w jedną trashową arkadię prog-rockowych komnat i pulsującego feerią świateł undergroundu. Czuję, że moja miłość do Lightning Bolt nie osłabnie, a wręcz przeciwnie, nie da mi w najbliższych tygodniach spokoju.
(paprotki.pl)
Najnowsza płyta duetu Lightning Bolt (pierwszy z panów popisuje się tu na gitarze basowej, drugi zaś obsługuje instrumenty perkusyjne) to coś z pogranicza rocka progresywnego i muzyki dość ciężkiej w odbiorze, eksperymentalnej. Ciężkiej również w opisie. Na potwierdzenie mojej tezy przywołam fragment czwarty, prawdopodobniej najbardziej skomplikowany na całej płycie. Ten utwór będzie się rozwijał, na początku trochę niejasno dla państwa, ale proszę się wsłuchać, powoli i skrupulatnie. Kręci. Ten album momentami jest jak nie z tego świata, a chwilami zwyczajnie nudzi. Polecam zwłaszcza fanom ostrej, nierzadko wymagającej większego poświęcenia ze strony odbiorcy muzyki. Na pewno warto posłuchać.
(szewczabija.pl)
Gdy znudzeni wszechobecną szmirowatą kulturą klubową malkontenci wydali ze swych proroczych gardeł ostatnie tchnienia złorzecznych wróżb a propos przyszłości gatunku ogólnie i wprawdzie nieprawidłowo (biorąc pod uwagę niegodne zresztą wypunktowania w tak zacnym kontekście nazwy epigonów tego, co zwykło określać się mianem nurtu prekursorskiego i co najmniej wyznaczającego pewną ścieżkę, jakby szlak w niejasnym korytarzu stylistycznej magmy, zazębiającej w swej pochłoniętej czeluści ekstremalnie odmienne nieraz zjawiska szeroko pojętego noise'u), aczkolwiek powszechnie definiowanego jako minimal-metal, tudzież prog-noise, nim zdążyliśmy przetrawić kłamliwe jak się miało okazać informacje, na horyzoncie pojawili się, niczym zupełnie świeża, kolorowa zabawka (z tych, których inteligentne czterolatki mogą dostąpić) podarowana małemu dziecku porzuconemu przez psa w wieku lat siedmiu, zagrabiona przez wewnętrzną studnię świadomości, zwykle znaną jako superego (i co na to frojd?), ci dwaj odmieńcy, ten duet erudytów (właśnie tak!), grasujący najzupełniej legalnie na śmietnikach popkultury, wśród wyeksploatowanych do cna muzycznych stereotypów i klisz, by rozbłysnąć jaskrawym światłem niepokojącej tajemnicy, którą można by i zresztą od biedy zaliczyć do swobodnie rozumianego nurtu post-rockowego (Slint, Blind Idiot God, Don Caballero, Bitch Magnet, Big Wheel, Tribes Of Neurot, Fucking Champs, Scenic, Pullman, Alloy Orchestra, Lapse, Brick Layer Cake, Zeek Scheck, Rodan, Hanatarashi, Ultra-Bide, Sharkbait, Merzbow, Ubzub), lecz interpretowanej ze znajomością kanonu industrialu (Nocturnal Emissions, Attrition, Konstruktivists, Metabolist, Whitehouse, Lustmord, Cranioclast, 23 Skidoo, This Heatm Zoviet France, Hafler Trio) i sięgającej hen głęboko do źródeł awangardowej hipnozy (Model Citizens, Y Pants, Hetch Hetchy, Controlled Bleeding, Dark Day, Nice Strong Arm, Of Cabbages And Kings, Royal Trux, Dr Nerve, Alter Natives, Ruins, Orthotonics). Chciałoby się powiedzieć: Black Sabbath spotyka się z Milano!
(pereubuandco.pl)
Obudziłem się rano, nie było nikogo, bla bla bla. Wonderful Rainbow zostało u mnie w odtwarzaczu na dłuższą chwilę i nie był to czas stracony. Oh fuck, jeśli porywa was niezmordowane wymiatanie na pełnym gęstym przesterze, inkrustowane nieregularnymi ostinatami i chorym zaśpiewem, to witajcie w domu. A jak nie, to do domu. Jeden kumpel przyznał, że easy-listening to nie jest, drugi, że granie raczej dla koneserów. Owszem, ale warto docenić dwóch żywych ludzi zachowujących się jak dwóch bezbłędnie zaprogramowanych robocopów do zabijania ciszy. Żeby na zaledwie basie i drumach (fakt, solidnie przetransformowanych) wyciąć taki czad, trzeba mieć a) nieźle popierdolone we łbie; b) niezłe łapska do cholery. Robi się z tych hałasów taka paraliżująca ściana dźwięku, pełen wypas sam w sobie. Jakby metalowcy poszli po rozum do głowy, albo shoegazerzy włączyli nie ten efekt z case'u, co trzeba. Gdyby goście z Toola nie byli tak okropnymi ciotami i wyrzucili zawodzącego kikowca, może udało by im się zobaczyć przez dziurkę od klucza jak Lightning Bolt stroją swoje instrumenty. Wirtuozeria to jedno, pały, ale zawziętość w dążeniu do celu i zwyczajny talent to drugie. Zostańcie z psychodelicznymi imiennikami na jedną noc, tylko nie zapomnijcie założyć pieluchy.
(porcys.com)
(Porcys, 2003)
Byłem wiele lat temu na koncercie japońskiego duetu Ruins. Nieźle łoili. LB to też basista i perkusista, ale obawiam się, że żadne "Kitajce" (lol Nowo) nie byłyby w stanie tego dnia pobić wyczynów Gibsona i Chippendale'a. Zwłaszcza to, co ten drugi wyczyniał na bębnach, przyprawiało o przysłowiowy zawrót głowy. Koleś miał na głowie przedziwną charakteryzację, będącą skrzyżowaniem bokserskiego kasku, Marcellusa Wallace'a w momencie gdy Pokraka go o mało nie zaruchał w dupę i przerażającej maski Hopkinsa z Milczenia Owiec. I w tym radosnym stroju jeden z najznakomitszych aktywnych perkusistów rockowych świata postanowił jakby wyładować wszelką złość, frustrację, agresję, paranoję i chuj wie co jeszcze za pomocą uderzania biednymi pałeczkami w biedne naciągi swoich garów. Jak to się wszystko nie rozleciało – nie mam pojęcia. Wiem jedynie, iż po każdym utworze techniczny poprawiał sprzęt od nowa – przykręcał statywy, przysuwał odsłuchy etc. Sorawa, ale to był jeden z "najchorszych" performansów, jakie widziałem, bo nie dość, że typ napierdalał z siłą mordercy, to jeszcze robił to W TEMPIE, RÓWNO, DO RYTMU i KREATYWNIE. Te przejścia naprawdę posiadały swój dość łatwo rozpoznawalny aspekt muzyczny. W ramach deseru Chippendale darł ryja niczym praczłowiek jaskiniowiec do mikrofonu zawieszonego nad zestawem. Skrzyżowanie cyrku, Jackie Chana i kraksy z udziałem stu samochodów. W tym kontekście statyczny i kulturalnie wyglądający basista Gibson jawił się potulnym prymuskiem, który zaraz idzie do mamusi na kaszkę. A wszystko to w cudownych okolicznościach przyrody, bo amfiteatr ATP umiejscowiony był tuż przy morzu, które prześwitywało zza sceny, co w świetle zachodzącego słońca dosłownie uwodziło pięknem krajobrazu/przestrzeni.
(Porcys, 2009)