LINDSTROM
Where You Go I Go Too (2008)
Hans-Peter Lindstrom wpierw zaprezentował się na krążku przygotowanym wspólnie z Prinsem Thomasem (2005) oraz na kompilacji singli It's A Feedelity Affair (2006). Recenzenci określali je terminem "space-disco". Dopiero jednak teraz nabiera to szerszego kontekstu. Poza przestrzennym brzmieniem, norweski producent postanowił również uprzestrzennić formę swoich dzieł. Konstrukcja najnowszej płyty jest jakby żywcem wyjęta z albumu tuzów progresywnego rocka w rodzaju Yes - jeden długi track (w domyśle wypełniający "stronę A" winyla) i dwa krótsze (mieszczące się na "stronie B"). Przynosi to korzystne, choć zaskakujące rezultaty.
Tytułowy utwór to epicka, wielowątkowa suita taneczna, która - podobnie jak 45:33 LCD Soundsystem sprzed dwóch lat - pełni funkcję monumentalnej syntezy całej tradycji muzyki post-disco. Rozpoczyna od tajemniczych ambientowych plam, niczym soundtrack do "ciszy przed burzą" w filmie sensacyjnym. Potem napięcie tylko rośnie, a impresyjne pejzaże ustępują miejsca prostemu tanecznemu bitowi, który obudowany jest gęstymi plumknięciami klawiszy. Niektórzy porównują ten fragment do dzieł Steve'a Reicha - to z pewnością efektowna przesada, bo u Szweda miks jest nieco zbyt ubogi, ale istotnie odnajdziemy tu zalążki transowej polirytmii charakterystycznej dla amerykańskiego minimalizmu lat siedemdziesiątych. Wtem odzywa się wyrazisty riff syntezatora, przekształcany następnie w różnych kierunkach harmonicznych. Mechaniczny groove przywołuje z kolei na myśl niemieckich pionierów techno ze wczesnych lat osiemdziesiątych - Kraftwerk czy Manuela Göttschinga. Po rozmytym, wodnistym interludium przychodzi konkluzja, gdzie budzi się nagle duch hipnotycznej "el-muzyki" Jean-Michela Jarre'a, a bas nareszcie odpala konkretny funkowy groove. To jakby ukoronowanie utworu i spełnienie jego progresywnej formy.
Dwa pozostałe nagrania bazują na podobnych inspiracjach, eksplorując je w bardziej zwartych ramach. Nie wnoszą nic do przewodniej tezy, raczej ją zgrabnie uzupełniając. "Grand Ideas" dryfuje w niepotrzebnie monotonne, przewidywalnie statyczne, mniej atrakcyjne melodycznie rejony, a "The Long Way Home" z początku brzmi jak elektroniczny, instrumentalny remix starej piosenki Stinga "Fragile" [edit: przywołuje też "As Falls Wichita…" duetu Metheny/Mays], by ostatecznie okazać się romantyczną balladą italo. Nie ulega jednak wątpliwości, że esencją płyty jest indeks numer jeden. To z pewnością opus magnum Hansa-Petera, a intuicja podpowiada mi, ze stać go na jeszcze więcej.
(Clubber, 2008)
Lindstrom & Christabelle: Real Life Is No Cool (2010)
To z czego znamy Hansa-Petera, tylko w hołdzie Jacko i okolicom.
Six Cups of Rebel (2012)
8>< "Quiet Place to Live" (interwały ładnie pudłują), "Hina" (wkrada się upiorny bridge z "Dogs" Floydów)