LISA SHAW

 

Cherry (2005, r&b/house) 8.7

Znacie te pozerskie fochy krytyków muzycznych. Ten lanserski szablon – "swoją płytę roku poznałem już po publikacji podsumowania; gdybym wiedział o niej przed rankingiem, to moja lista wyglądałaby zupełnie inaczej". Dotąd miałem raczej zlewkę na podobne anegdotki, ale casus dosięgnął w końcu i mnie. No, prawie. Nie jestem w stanie przysiąc przed historią, że to jest najlepsza zeszłoroczna płyta jaką znam, ale z pewnością gdyby ktoś mi ją podsunął przed styczniem, to zaliczyłbym ją do grona top five, zwłaszcza, że jakieś przetasowania po kilku miesiącach zawsze są normalne. Okazuje się że przeskanowanie przestrzeni wydawniczej i staranne wychwycenie z niej pół tysiąca albumów nie musi wyczerpać (drastycznie nadwątlonych ostatnimi czasy) zasobów pięknej muzyki. Zresztą już w latach poprzednich z drobnym opóźnieniem zapoznawaliśmy czytelników z wielkimi krążkami – by przytoczyć sytuację z Out Hud, Unwound czy Rechenzentrum. Na szczęście są opcje typu brudnopis, dział Suplement, więc co się odwlecze etc.

Och, gdyby ktoś zdążył mnie przed Sylwestrem poinformować, że legendarna we wtajemniczonych kręgach, obdarzona boskim głosem "house diva" po wielu latach featuringów u najsłynniejszych DJów i kilku maksisinglach wydaje wreszcie wściekle antycypowaną w środowisku, pełnowymiarową solówkę. I gdyby uściślił, że materiał brzmi jak Sade produkowana przez wczesnego Herberta. Albo lepiej – jak Junior Boys ze zmysłową wokalistką na mikrofonie. I że jak Greenspan, laska nie umie napisać melodii, która by nie chwytała za serducho. Istotnie, znaczna – ta techniczna, electro-zaraźliwa – część Cherry jawi się zmysłowo erotyczną, ciepło kobiecą adaptacją Last Exit. Są nawet bezpośrednie analogie. "Hot Skin" to jej "Bellona". Gdyby "High Come Down" było fałszywym walczykiem na cztery, nazywałoby się "Don't Know What To Do". Bit "Born To Fly" przywołuje ducha "More Than Real". I tak dalej. Matthew też jest obecny, na przykład w kawałku "Let It Ride" – nie tylko fizycznie (remiksował ten singiel z 2004; tu w jednej z czterech wersji), ale i skojarzeniowo (próbka keyboardu w intro do złudzenia, dam se rękę uciąć, przypomina "The Last Beat" z Around The House, a cykacz odsyła do skoczniejszych fragmentów Bodily).

Odniesienia owe nadają utworom Lisy sznyt szlachetności i pobłysk ekskluzywności, zaś jej fenomenalny głos spaja inspiracje w koherentną i unikalną jakość. Parne bity usatysfakcjonują wybrednych smakoszy r&b i deep-house'u, bo balansują zgrabnie między stylowym minimalem, a masą podcięć / przecinków / innych mikro-specyfików, zawsze wkraczających – dokładnie jak u JB! – w odpowiednim dla napięcia momencie. Sztuką jest zaprogramować inteligentny szkic rytmiczny, który wchłania się jak krem łagodzący; ułożyć skomplikowany wzorek urzekający niewymuszoną prostotą i czułością. Check zatem jak plastikowo-głuchy werbel podkłada motyw klawiszy w "Grown Apart" (na koniec frazy). Genialne? Ba, co więcej, piosenki często realizują alinearne struktury i zaskakują sensacyjnymi puentami, demontującymi pierwotny kontekst. Tu z kolei na myśl przychodzi zwłaszcza "Push-Button". Do 2:25 pasywna, przyczajona elektro-popowa skarga nie chce się jakby przed nami otworzyć, nie ufa nam i coś ukrywa. Przełamanie w postaci ostrożnego gwizdu modulowanego synthu nie tylko dodaje nową warstwę harmoniczną, ale i mówi o co tak naprawdę chodzi w wyznaniu, by za chwilę się urwać. To wszystko słychać w dźwiękach, nie trzeba nawet zagłębiać się w teksty.

Syntetyczna odsłona dzieła góruje nad "balladową", gdzie trafiają się jedyne odstające odrobinę miejsca. Ponieważ przy całym uroku ekspresji, pani Lisa w tych najmiększych punktach swojego repertuaru (czytaj: bez klubowego bitu, z gitarą i ambientowo-smykowymi ozdobnikami) potrafi się stopniowo zbliżyć do marzycielskiego professional-popu Mandalay ("When I" – jeszcze ok), a następnie do smętów typu mainstreamowe, "łzawe wzruszenia" (najsłabsze "Dim Light" i "Always") a la Beverly Craven czy jak tam się nazywa – wskutek czego intensywne i wyraziste malowidełka rozwadniają się jak farbki na kartce po zamoczeniu. Lecz to są tylko mgnienia, taki mdły środeczek, bo zaraz już maszeruje równy bicik "Born To Fly" i znów jesteśmy w domu. Generalnie Ruin Everything! i Hey Hey My My Yo Yo to półgodzinne krążki, a Lisa po tylu sezonach oczekiwania na swoją debiutancką szansę nie omieszkała zaserwować pięćdziesięciu sześciu minut epickiej podróży po intymnych zakamarkach najskrytszych uczuć, więc łatwiej tu o mielizny. Ale i tak śmiem twierdzić, że to zbliżony poziom. Ona chce być twoją wisienką na torcie i musisz jej uwierzyć, zią.
(Porcys, 2006)

Na papierze takich krążków powstaje mnóstwo - obdarzona ślicznym, doskonale kontrolowanym wokalem klubowa "diva" po latach śpiewania dla innych doczekała się solowego materiału, łączącego ślady neo-soulu, r&b, trip-hopu, elektroniki i avant-popu. W praktyce Cherry dystansuje resztę podobnych propozycji z minionej dekady na dwóch płaszczyznach - piosenkowo-produkcyjnym i interpretacyjnym. Niby są to niuanse, których mniej osłuchana w wyżej wymienionych działkach osoba nie zauważy natychmiast, ale gdy się uważnie wsłuchać, to obcujemy z majstersztykiem. Walczyk downtempo w podziale na cztery? Proszę - "Don't Know What to Do". Żeński odpowiednik łagodnej neurozy wczesnego Junior Boys? Jasne - jest "Push-Button", "Hot Skin" czy "Grown Apart" (zwracam uwagę na rytmikę!). Hybryda prawie-warpowskich bitów i akustycznej delikatności (gitara, pianino) w balladzie a la Sade? Posłuchajcie "Matter of Time". Stary dobry jazz-house Matthew Herberta? Mam dla was "Born to Fly" i remix "Let It Ride". A ponadto interpretacje - zamiast odbębnić swoje, wziąć kaskę i się zmyć, Lisa na serio angażuje się w te introwertyczne reminiscencje (skojarzenie z Jeremy'm Greenspanem do wybronienia). Romantyczny sophisti-pop pierwszej wody.
(T-Mobile Music, 2011)

Free (2009, r&b/house) !7.5

✂ "Better Days", "Music In You", "Sky High"