LIZ PHAIR
Exile in Guyville (1993)
Wróciłem sobie po latach do debiutu tej panny i nijak nie umiem go zdissować. Tu PJ Harvey z talentem kompozycyjnym ("6' 1'"), tam maniera śpiewu á la "indie Stevie Nicks" (sprawdźcie barwę głosu w "Divorce Song"), gdzie indziej antycypacja Edyty Bartosiewicz i Charlotte Hatherley w dziwacznie pogiętych liniach wokalnych i krzywych zmianach akordów ("Mesmerizing"!). Poza tym Liz to na "Exile..." istna CHICK MAGGER (zna ktoś mniej oczywiste przywołanie ducha Stonesów ze wczesnych lat 70. od "Soap Star Joe"?). Siła płyty tkwi w oryginalności tych songów – że obok siebie funkcjonują tu rzeczy tak odrębne jak intymny folk "Glory", surowy college rock "Fuck & Run" czy katedralne wręcz, nawiedzone piękno "Shatter". Tekst "Flower" też mocny. Gdyby nie trzy, cztery odstające tracki (na 18), to powiedziałbym, że wyszło Liz arcydzieło wyprzedzające mainstreamowy fenomen pt. kobiecy rock lat 90. Choć obiektywnie to zaledwie bezwstydnie szczera balladzistka z gitarą elektryczną. Kwestia perspektywy.
(T-Mobile Music, 2012)