LOW
Można zarzucać im "przejęcie" amatorskiej oszczędności Galaxie 500 lub malarskiego smutku egzystencjalnego mrocznych nagrań The Cure; można czepiać się za obfite parafrazowanie cudzych tematów (np. MBV w "Fear", Joy Division w "Drag" czy Bark Psychosis w "Shame"); można wreszcie demaskować częste "zamulanie" (czytaj: markowanie gry poprzez nadużywanie slo-core'owych klisz). Ale ostatecznie po mało który band sięgam tak chętnie późną jesienią - bo trudno o bardziej adekwatny soundtrack do jej stopniowego zamarzania w zimę. Nie chodzi tylko o mitycznego "elegijnego" doła, ale też o zaklętą w tych dźwiękach niemal buddyjską koncentrację, świadectwo cyklicznego zamierania i odradzania się natury, wyrażone środkami zaskakująco czasem eklektycznymi, stosowanymi z precyzyjnym wycieniowaniem akcentów i z pełną świadomością amerykańskiej tradycji rockowej.
I Could Live in Hope (1994) 8.0
Jak w przypadku Mogwai – zbliżoną manierę grania zdążyła w międzyczasie zaadaptować połowa brzdąkających na gitarze mieszkańców naszej pięknej planety. Ale i tak, żeby objaśnić przybyszom z Marsa zjawisko slo-core'u wybrałbym w pierwszej kolejności "Slide". Krystaliczne arpeggiowe sople i chłodno zharmonizowane głosy przeszywają swoim "wiecznym smutkiem" od stóp do głów. Trio wielokrotnie wzbogacało później swoją twórczość o nowe elementy i kierowało ją na nieco inne tory, często z sukcesami. Ale sądzę, że nigdy nie udało im się przeskoczyć tej medytacyjnej, ascetycznej mądrości debiutu.
(T-Mobile Music, 2012)
Skrajna PERWERA plejkowa, ale cóż – pogoda mnie natchnęła. Oba te pokrewne duchem albumy wyszły zimą (luty 2000 / styczeń 2001 – tzw. "first quarter indie") i w delikatniejszych momentach reprezentują peak intelektualnego slo-core'u z podobnym układem line-upów.
(2023)
Trust (2002) 7.2
Słynne trio z Minnesoty stara się obrać nowy kierunek, w efekcie i tak pozostając wierne swej przeszłości. Low przejdzie do historii rocka jako grupa, która korzystając z osiągnięć takich wykonawców jak Galaxie 500 czy Codeine ostatecznie ukształtowała styl nazwany przez krytyków „slo-core”. Pierwsza płyta tercetu, I Could Live In Hope, pozostanie w naszej pamięci nie tylko jako doskonała manifestacja tego sposobu grania, lecz również jako jedno z jesiennych dzieł wszechczasów, pięknie łączące bezradny smutek chwili z wiecznym bólem istnienia. Wpływ tego dokonania na dziesiątki innych formacji był niezaprzeczalny, doprowadzając do kolejnych przeobrażeń sceny, lecz sami muzycy Low nie bardzo kwapili się do zmiany oblicza. Rodzaj przełomu przyniósł krążek Things We Lost In The Fire, zadziwiająco (jak na Low) bliski normalnym piosenkowym tempom. Jednak plotkę o zwrocie w stronę przyswajalnych refrenów dementuje płyta Trust, jakże mroczna i depresyjna. Owszem, znalazło się tu miejsce dla wspaniałego hymnu "Canada", najbardziej przebojowego utworu w dorobku tria, z niemalże hard-rockowym riffem, transowym rytmem a la Velvet Underground i folkową melodyką The Byrds. Lecz większość materiału to stąpające powoli pogrzebowe pieśni ("Candy Girl", "Time Is The Diamond"), psychodeliczne kołysanki ("Tonight", "Shots And Ladders") lub narkotyczne zapisy szamańskich obrzędów ("The Lamb", "John Prine"). Na szczęście sama jakość muzyki Low nie uległa żadnej zmianie i dzięki temu można o nich mówić "instytucja".
(Clubber.pl, 2002)
Double Negative (2018)
"Disarray"
"It's not about standing still and becoming safe. If anybody wants to keep creating they have to be about change" –Miles Davis
po tym znać wielkich artystów: mimo ćwierćwiecza działalności, jedenastu longplayów na koncie i ~pięćdziesiątki na karku, oni wciąż potrafią nagrać jedną z bardziej radykalnych, osobnych i charakterystycznych piosenek w dorobku – aranżacyjnie zupełnie inną, niż "typowe Low" i zarazem totalnie w duchu "typowego Low".
słusznie prawi DJ Carpigiani o inspiracji minimal techno i potwierdzam też skojarzenie z woltą Portishead na Third – to ten sam rodzaj prawie już niespotykanej w dobie streamingowego sformatowania "autorskości" i mądrości. taki potencjał drzemie w Mimi i Alanie zawsze, nawet gdy akurat wydają przewidywalne płyty. do jakiego GENRE można zaklasyfikować tego singla? otóż właśnie, do żadnego.
(2018)
"Podwójnie nie"
Znany z ekstrawaganckich porównań krytyk Piero Scaruffi nazwał kiedyś zespół Low rockowym odpowiednikiem japońskiego haiku i tybetańskiej mantry, gdzie „całość to więcej niż suma jej składników”. Tworząca go para mormonów z mroźnego, industrialnego portu Duluth w Minneapolis, Alan Sparhawk (gitara, wokal) i Mimi Parker (śpiewająca perkusistka) uzyskała idealną, wręcz podręcznikową definicję stylu określanego jako slowcore. Jako Low małżeństwo zaadaptowało patenty stosowane przez bezpośrednich poprzedników (amatorska oszczędność Galaxie 500, powolna hipnoza Codeine, malarski smutek egzystencjalny mrocznych nagrań The Cure). Jednocześnie odwoływało się do takich gigantów jak Leonard Cohen, Nick Drake, Joy Division, Velvet Underground czy Brian Eno. W ten sposób zespół wykształcił niezwykle charakterystyczny, ascetyczny i anemiczny styl. Ich radykalny eksperyment polegający na wykonywaniu smutnych piosenek pop w żółwim tempie stanowił niemalże rewers, czy może nawet negatyw cnót rock'n'rolla (tradycyjnie głośnego i szybkiego). Był to jakby inny (obok intelektualnego z natury post-rocka), osobisty wariant odmownej odpowiedzi na hałaśliwe przejawy rocka alternatywnego pierwszej połowy lat 90.
Już debiutancki album „I Could Love In Hope” z 1994 roku brzmiał jak soundtrack do stopniowego przechodzenia jesieni w zimę. Oszczędne arpeggia gitary przypominały krople zamarzające w locie. Od początku w muzyce Low nie chodziło jednak tylko o mitycznego, elegijnego doła, ale też o zaklętą w tych dźwiękach niemal buddyjską koncentrację, cykliczność natury wyrażoną różnorodnymi środkami i precyzyjnym wycieniowaniem akcentów, wreszcie o pełną świadomość amerykańskiej tradycji rockowej. Dwudziestopięcioletnią karierę Low spędzili na subtelnym igraniu z ograniczeniami formuły, które sami sobie narzucili. Czasem redukując aranżację i ekspresję do absolutnego minimum, a innym razem rozbudowując firmowy szkielet o bogatsze elementy zaczerpnięte z kanonu country rocka, folk rocka i indie rocka. W przeszłości zdarzyło im się też flirtować z elektroniką – wydany w 1998 roku „Owl Remix Low” to kolekcja cudzych interpretacji ich utworów. Do płyty dziś się jednak nie przyznają, gdyż została przygotowana przez wytwórnię Vernon Yard bez wkładu samych muzyków. Wprawdzie na longplayu „Drums and Guns” z 2007 roku pojawiła się odrobina loopów spod ręki słynnego producenta Dave'a Fridmanna), a na „Ones and Sixes” z 2015 roku programowane bity, za które odpowiadał producent BJ Burton. Była to jednak kosmetyka. Dopiero wydana na ćwierćwiecze istnienia Low płyta „Double Negative” sprawia wrażenie radykalnego gestu i dość sensacyjnej transformacji. Oto Sparhawk, Parker i towarzyszący im tym razem na basie Steve Garrington postanowili ożenić swój natychmiast rozpoznawalny idiom z ambient popem, minimal techno, IDM, a nawet estetyką glitch i drone.
Koncept nie wziął się znikąd. W wywiadach Sparhawk podkreśla, że klimat rozpadu unoszący się nad płytą to bezpośredni rezonans narastających napięć polityczno-społecznych w USA, które wzrosły dramatycznie po zwycięstwie Trumpa w wyborach prezydenckich. „Double Negative” to jednak przede wszystkim uniwersalne wibracje, które nie potrzebują zewnętrznego kontekstu i zawsze podejrzanej etykietki „muzyki protestu”. Szczęśliwie poczucie kryzysu wartości zbiegło się u Low z kryzysem języka muzycznego. W nieco egzaltowanej manierze grupa kwestionuje trwałość obowiązującego w naszej cywilizacji kodeksu etycznego i przenosi te rozterki na polemikę estetyczną. Konwencja brzmieniowej dekonstrukcji, a chwilami może i „dezorientacji” przybiera przejmujący kształt krzyku przez zaciśnięte gardło.
Low od samego początku czuli odpowiedzialność za każdy dźwięk i każde słowo. I może dlatego efektowny zwiastun płyty, czyli utwór „Disarray”, choć opracowany zupełnie inaczej niż typowa ballada Low, jednocześnie perfekcyjnie wpisuje się w ich dotychczasowy dorobek. To wolta przypominająca ostry zakręt Portishead ku surowości krautrocka na płycie „Third” z 2008 roku (w „Disarray” można upatrywać następcy pamiętnego, dystopijnego antyhymnu „Machine Gun”) lub – sięgając dalej wstecz – drastyczna metamorfoza Radiohead na niemal post-rockowym, silnie zadłużonym w elektronice i jazzie „Kid A”.
Wspomniana metafora zaciśniętego gardła materializuje się w dosłownie przetwarzanym i zdegradowanym technicznie nagraniu głosu ludzkiego. Można to uznać za znak rozpoznawczy większości innowacji w muzyce rozrywkowej XXI wieku. Na tej płaszczyźnie „Double Negative” ma też wiele wspólnego z pozornie odległym światem nieustannie mutujących odmian trapu. Nie żeby sam pomysł był szczególnie pionierski – cyfrowa obróbka wokali w elektroakustycznej oprawie koresponduje z eksperymentami Jimmy'ego Tamborello na niesłusznie zapomnianym albumie „Life is Full of Possibilities” projektu Dntel albo szwedzkiego rodzeństwa Dreijerów z płyty „Silent Shout” The Knife. Jest też w tej „muzyce rozpadu” coś z kameralistyki późnego Talk Talk, instrumentalnego avant-shoegaze'u Fennesza, taśmowych medytacji Williama Basinskiego, mroczniejszych zakamarków pozornie błogiego cyklu „Pop Ambient” wytwórni Kompakt i ciemnych pejzaży kameralistycznego ambientu Wolfganga Voigta w ramach projektu Gas, emocjonalnego, tęsknego drone'u Tima Heckera, a nawet łagodniejszych brzmieniowo eksploracji tuzów industrialu Throbbing Gristle z etapu „D.o.A: The Third and Final Report”. Sparhawk mówi też o inspiracji Kingiem Tubbym i ogólnie muzyką dub – w sensie skłonności do studyjnej obróbki i manipulacji dźwiękiem. Ale mimo tak wielu odległych skojarzeń „Double Negative” znakomicie broni się jako płyta z „popsutymi piosenkami” niespotykaną w dobie streamingowego sformatowania mądrością, świadomością i stylistyczną odrębnością. Trudno ten materiał w ewidentny sposób zaklasyfikować do jakiegoś nurtu czy gatunku – Low są tu „autorami” przez wielkie A.
Gdy myślałem o ewentualnych wadach i niedociągnięciach „Double Negative”, przypomniałem sobie o sceptykach, którzy z seansu słynnej „Grawitacji” Alfonso Cuaróna wychodzili rozczarowani tym, że wizja meksykańskiego reżysera okazała się ich zdaniem odrobinę zbyt bezpieczna – że film nie był „chorą medytacją z dryfującymi szczątkami bohaterów, których przemielone ciała gnały napędzane pierwotnymi odruchami”. Rzeczywiście, po „Disarray” można było oczekiwać otwartego spotkania slowcore'u z industrialnym techno spod znaku Andy'ego Stotta – i taki scenariusz nadal czeka na realizację. W tym świetle być może odważne i buńczuczne zamierzenia Low też zostały spełnione tylko połowicznie. Natomiast niezwykle starannie ułożone formalnie „Double Negative” to bezdyskusyjnie dzieło bardzo na czasie. Nie zdziwiłbym się, gdyby Kanye West wsamplował jego fragmenty (oczywiście bez pytania) na swoim kolejnym albumie. „Double Negative” łączy wrażliwość wielu teoretycznie odległych środowisk. Tytuł (dosłownie: „podwójne zaprzeczenie”) odnosi się do filozoficznego pytania, czy negatywna reakcja artysty na negatywne wydarzenia może urodzić pozytywny przekaz. Słuchając zgaszonych wersów w rodzaju „Everybody says that the war is over / But it isn't something you forget so easy”, czytając porównania do postapokaliptycznej powieści „Droga” Cormaca McCarthy'ego i obserwując, jak recenzenci przyrównują doświadczenie słuchania „Double Negative” do zwiedzania ruin starożytnych budowli – można mieć wątpliwości. Na pewno jednak Low udowodnili, że mimo dwudziestopięcioletniego stażu i kilkunastu płyt na koncie, nadal potrafią zadziwić.
(Dwutygodnik, 2018)
* * *
można zarzucać im "przejęcie" amatorskiej oszczędności Galaxie 500 lub malarskiego smutku egzystencjalnego mrocznych nagrań The Cure; można czepiać się za obfite parafrazowanie cudzych tematów (np. MBV w "Fear", Joy Division w "Drag" czy Bark Psychosis w "Shame"); można wreszcie demaskować częste "zamulanie" (czytaj: markowanie gry poprzez nadużywanie slo-core'owych klisz). ale ostatecznie po mało który band sięgam tak chętnie późną jesienią - bo trudno o bardziej adekwatny soundtrack do jej stopniowego zamarzania w zimę. nie chodzi tylko o mitycznego "elegijnego" doła, ale też o zaklętą w tych dźwiękach niemal buddyjską koncentrację, świadectwo cyklicznego zamierania i odradzania się natury, wyrażone środkami zaskakująco czasem eklektycznymi, stosowanymi z precyzyjnym wycieniowaniem akcentów i z pełną świadomością amerykańskiej tradycji rockowej.
(2015)
zaktualizowałem przekrojową plejkę – uzupełniłem ją o highlighty z Double Negative oraz garść nagrań z epek, b-stron i spośród "odrzutów". moje aktualne top 10:
1. Disarray
2. Slide
3. Down
4. Canada
5. You See Everything
6. Always Up
7. Sunflower
8. Drag
9. Fear
10. Dinosaur Act
(2018)