LUOMO
Vocalcity (2000)
Słynny debiut projektu fińskiego wizjonera technicznej muzyki, sklasyfikowany jako jeden z manifestów microhouse'u, często kamufluje stricte popowe instynkty za pomocą rozległych, poszerzonych editów. "Tessio" to kwintesencja smutnej tanecznej pieśni. Otwierający całość "Market" to ponad cztery minuty hipnotyzującego rytmu, po którym do głosu dochodzi zmysłowe frazowanie wokalistki, żywcem wyjęte z najszlachetniejszych komercyjnych przebojów – przez kolejnych kilka minut bit opada i w końcu wygasa. Podobny schemat w nieco innych proporcjach zauważamy w "Class" i "Synkro". Wyłamują się tylko milczący trans "The Right Wing" oraz inkrustowany strzępkami, drobinkami, ścinkami popowych zaśpiewów "She-Center". Przedrostek "micro" odnosi się do skali, w której modyfikowane są bity – ale tych mikro-zmian jest tak wiele i są na siebie tak misternie ponakładane, że każdy odsłuch przynosi nowe zaskakujące odkrycia. Przestrzeń w takim "Synkro" budzi skojarzenia z fauną i florą innej planety – owszem jesteśmy na łonie natury, wokoło zwierzęta i rośliny żyją w idealnej symbiozie, ale nic nie przypomina tego, co zobaczymy w swoim życiu.
(T-Mobile Music, 2011)
Równo 20 lat temu ukazało się kultowe Vocalcity (sprytne nawiązanie do kategorii "vocal house"). To pierwszy album który Sasu Ripatti sygnował pseudonimem Luomo i pierwszy w jego dorobku flirtujący ze strukturami quasi-piosenkowymi. Materiał ten oddaje trudny do uchwycenia, intymny stan zatracenia na klubowym parkiecie. Ciekawostka: zmysłowe partie żeńskich wokali, sławnie poszatkowane przez Ripattiego i miękko wtopione w rytmiczną architekturę miksów, zaśpiewała KRAJANKA producenta, Johanna Iivanainen (zresztą współpracowali potem na kolejnych płytach Luomo). I jeszcze jedno – w streamingu od jakiegoś czasu wisi "okrągłorocznicowy" remaster Vocalcity – ciemniejszy, basowy i głębiej dudniący w porównaniu do nieco kruchego i jasnego pasmowo oryginału. Ja wstrzymuję się od głosu – oceńcie sami. To chyba kejs Raw Power – brzmieniowo dwie zupełnie inne wersje i o ocenie decyduje subiektywne "co kto lubi".
(2020)
The Present Lover (2003)
To party było kompletnie chybionym pomysłem. To znaczy dla ciebie. Po co tu w ogóle przychodziłeś. Żeby pooglądać z bliska zgraję wyfiokowanych snobów w drogich garniturach wymieniających spostrzeżenia odnośnie drobnych różnic między obrazowaniem w poematach Cecki i Lipszyca? Wal się na ryj! Żeby podoznawać przenegatywnie wobec debilnych pseudouśmieszków wyniosłych modelek klasy C paradujących w najmodniejszych ciuchach sezonu? Jedna z nich jest cholernie ładna, ale kiedy zaczyna przeciągać wyrazy we wsiowej manierze, odechciewa się reagować. W końcu się przyznała że jest z małego miasta. O, właśnie, i jeszcze ta jej pewność że może mieć każdego. Czy te laski są rzeczywiście przekonane, że sensem życia jest seks? Głupia cioto w podartej sukience z drinkiem w dłoni: fuck you! Whether or not we have sex? Ale co to? Zastęp aspirujących intelektualistów wybywa z rezonem. Jak zjawy znikają kolejne grupki mamroczących niedobitków. Sala opustoszała. Kameralny wystrój nagle zapachniał tęskną melancholią. Gdzie się podziali? Gdzie jest barman, gdzie jest gospodarz wieczoru? Nic. Pustka. Ale czekaj. Tam w rogu. Siedzi ona. Ją też jakiś niezwykle wpływowy projektant odział w topową kreację. Lecz ona wydaje się inna. Miła. Znienacka podchodzi. Sami we dwoje. Bez słowa. Z głośników sączy się cicho The Present Lover Luomo i żebyś zryżał, jeśli nie jest cudownie.
Fiński producent techno Sasu Ripatti w ciągu z górą sześciu lat zdołał wyrobić sobie niepodważalną pozycję czołowego manipulatora neo-elektroniki. Pod sygnaturą Vladislav Delay toczy rozległe, ambientowe obrazy dźwięku, używając technik click+cuts w digitalnym pejzażu sonicznej natury. Ktokolwiek słyszał chociażby długaśną żywą improwizację Naima wie, że abstrahując od ambicji i transowych właściwości, efekty tych metod pozostają zwykle ciężkostrawne. (Na marginesie zwróćcie uwagę na jazzowe akcenty eksponowane już w samych tytułach krążków, bo z kolei debiutancka EP-ka kolesia to The Kind Of Blue.) Ale Luomo jest tanecznym, przyswajalnym projektem Delaya – tym, który pozwala wyciągnąć zza stolików nawet totalnie zmanierowane "gwiazdy" ku parkietowej hipnozie i rozkoszy wtapiania się w srebrzyste odbicia klubowych luster obijających ściany. Bazując na sprytnie modyfikowanym, ostrożnie rozwijanym bicie 4/4, który bezapelacyjnie pochodzi prosto od house'u, Luomo operuje jedwabistymi plamkami syntezatorów, przestrzennymi echami aksamitnych sampli i zwłaszcza uroczo wyedytowanymi wprawkami wokalnymi – ciepłymi, zwiewnymi, sexy, ale ewokującymi refleksyjny klimacik nostalgii za romantycznymi imprezami w oku cyklonu kiczu.
Uznając bowiem za realny nawrót trendu na płaskie, plastikowe odsłuchy rodem z lat osiemdziesiątych, można by z powodzeniem wpisać weń Luomo, dajmy na to ramię w ramię z Junior Boys. Natomiast jeżeli Birthday użyjemy za idealny soundtrack do marazmu i zmrożenia przed-imprezowego, to The Present Lover funkcjonuje perfekcyjnie w po-melanżowym paraliżu, gdy myśli wracają do normalnego toku i automatycznie wkrada się uczucie zatraty. Umiejętne rozprowadzanie miniaturowych hooków to naczelny atut Fina. Utwory konstruuje z wiodących, zapamiętywalnych wersów wokalnych rozmytych w planie stopniowo ewoluującej, musującej tkanki instrumentalnej. Uwertura "Visitor" dopiero zapowiada tę kalkę, obchodząc się bez pętli drumów, a malarsko wijąc partię para-natchnionego śpiewu w płynie rozwodnionych dzwonków i pianina. Ale wkrótce formuła zadomawia się na dobre. Highlight "Body Speaking" uwodzi damskim "Can you feel my body speaking" na tle kontrolowanego chłodnego groove'u key-basu. "I ain't here to disappoint you, girl" mknie "Talk In Danger", gdy lekkie warstwy electro aranżów zmieniają superpozycje. Zaś "Could Be Like This" polega już głównie na podkładzie, okazjonalnie inkrustując go ścinkami vocal reverbu.
Owszem, inicjalnie ten siedemdziesięciopięciominutowy krążek odrzuca monotonią i znacznie przesadzonymi rozmiarami, tak całości, jak i poszczególnych tracków (siedem, osiem minut to tu normalka). Nieliczne fragmenty (barokowo ornamentowy "So You", fake-soul-disco "Shelter", niby-blady kawałek tytułowy) poprzez swą oniryczną repetycję wyglądają, jak by "musiały" być wypełniaczami. Sęk w tym, że nimi nie są. Są efektywnie progresującymi, minimalistycznymi kompozycjami, podążającymi wedle własnych arytmetycznych wyznaczników. Luomo potrafi z interakcji wycinka głosu i keyboardowego riffu uczynić przewodni wątek pasjonujacej narracji. To wybitna umiejętność. I ostatecznie formalne dopracowanie wprawia w całkiem niemały podziw. Niby nic ponad nowoczesny exclusive dance-pop, tudzież easy-listening-house, tudzież micro-hop, ale przeprowadzony z taką pewnością, elegancją i zmysłowością, że przysiadłem z aprecyjencji. To, drugie po Vocalcity z 2000, dokonanie Luomo wwiewa świeżość na salony mistrzów cykających rytmów. Damn good.
PS: Ach, raz jeszcze kłania się zasysanie płyt z netu. Panie Kellman, bądź pan przynajmniej porządnym człowiekiem. Na front-cover nie figuruje wcale Bridget Fonda. Widzisz pan, a ja kupiłem sobie ten album w sklepie. I dzięki opisowi wewnątrz wiem, że ta laska ze zdjęcia to modelka Ananda z renomowanej agencji Elite (starzy czytelnicy kojarzą, mojej ulubionej). I to ona jest tajemniczą nieznajomą z pierwszego akapitu.
(Porcys, 2004)
Okładka tej płyty to perfekcyjne wprowadzenie. Hologram wyniosłej chłodnej modelki z uciętą ręką reprezentuje wizualną ułudę wielkiego świata. Jeśli "Vocalcity" medytuje nad zagubionymi cywilizacjami, to "Present Lover" błąka się po ekskluzywnych nocnych klubach, w których stali bywalcy – modelki, aktorzy, celebryci – udają, pozują, grają, a ostatecznie i tak są rozczarowani. Blichtr i melancholia jako dwie strony tego samego medalu. Nieopisywalny klimat – after po imprezie dla VIPów, ty przysypiasz, dostałeś wejściówkę, przyglądasz się zmanierowanym, zmęczonym lansem gwiazdom. Masz rozmyte wizje – wszystko jakieś odrealnione... Sasu Ripatti nie tylko produkuje dźwiękowe ilustracje takich chwil, ale i umiejętnie nazywa je słowami. W "Visitor", bodaj najpiękniejszym nagraniu Fina, słyszymy rozkoszny damski śpiew, ale padają takie zdania jak: "I'm boiling in your cold" i "When i visit you I miss you".
(T-Mobile Music, 2011)
Paper Tigers (2006)
✂ "Really Don't Mind", "The Tease Is Over", "Wanna Tell"
Era Nowe Horyzonty 2006
29 lipca, Wrocław
Najlepsze imprezy w mieście, tańczyliśmy z Moniką bite dwie godziny bez ustanku, wyszliśmy przemoczeni do suchej nitki. Sprawdź to zią jak będziesz miał okazję.
(Porcys, 2006)
Convivial (2008)
Rozpocznę od pewnej anegdoty. Mój kolega z klasy w liceum pożyczył mi kiedyś kasetę (było to w drugiej połowie lat dziewięćdziesiątych) ze swoimi "osiągnięciami" na gruncie muzyki techno – efektem niezobowiązującej zabawy z najprostszym dostępnym programem komputerowym do układania loopów na podstawie ubogiej biblioteki sampli. Oczywiście ta "twórczość" miała charakter kabaretowy i skończyło się na śmiechu gdy usłyszałem komediowo plastikowe bity w połączeniu z maksymalnie sztucznie brzmiącymi motywami keyboardu, które były automatycznie generowane przez programik, więc pod względem kompozycyjnej błyskotliwości i elementu zaskoczenia rywalizowały z gigantami disco-polo.
Mniej natomiast śmieszne jest to, że kilka utworów na nowej płycie fińskiego guru wysmakowanej elektroniki, Luomo, przypomniało mi tamte szkolne wygłupy kumpla. O tyle to niepokojące, że Sasu Ripatti ma w dotychczasowym dorobku wiele nagrań będących synonimem najszlachetniejszych produkcji w świecie muzyki tanecznej. Jego albumy Vocalcity i Present Lover ustawiły wręcz standard dla eksluzywnego soundu współczesnej muzyki house. Chwilowa obniżka formy na płycie Paper Tigers z 2006 sygnalizowała wyczerpanie się uprawianej przez Luomo formuły. Ripatti, który równocześnie działa pod kilkoma innymi pseudonimami, powrócił właśnie do nazwy Luomo i wątpliwości pojawiły się ponownie. Czy idea, która zrewolucjonizowała świat house'u w 2000 roku, nadal może wnieść coś ciekawego do tej stylistyki?
W kilku miejscach krążka Convivial odpowiedź na to pytanie brzmi wyraźnie "nie". Mimo upartego poszukiwania nowych rozwiązań rytmicznych wewnątrz swojej estetyki, Sasu pozostaje niewolnikiem pewnego schematu, który chyba się już wypalił. Jakkolwiek by nie formował pętli bitu, basu i syntezatorów, to zawsze kończy na dość przewidywalnej, chłodnej konstrukcji, którą słyszeliśmy wiele razy. A zwłaszcza już rozczarowujące jest to, że teoretycznie każdy z zaprezentowanych tu kawałków nosi znamiona "piosenki" – co zagwarantować mają gościnnie występujący wokaliści. Szkoda tylko, że brakuje im nośności i, nazywajmy rzeczy po imieniu, poruszających melodii (którymi dawniej sypał Fin jak z rękawa). Na szczęście co jak co, ale Luomo, mimo że nie ma już tej siły co przedtem, nadal potrafi porządnie zahipnotyzować słuchacza. I przynajmniej w jednym tracku, zatytułowanym "Robert's Reason" (z gościnnym udziałem Roberta Owensa, słynnego wokalisty pamiętającego złotą erę chicagowskiego house'u w późnych latach osiemdziesiątych) nawiązać poziomem do swoich klasycznych nagrań. Zawsze coś.
(Clubber.pl, 2008)
Plus (2011)
✂ "How You Look", "Form In Void", "Spy"
moje top 5:
1. Visitor
2. Synkro
3. Market
4. Body Speaking
5. Robert's Reason
Schronienie przed traumą lockdownu. O hermetycznej elektronice Sasu Ripattiego
Może to kwestia pokoleniowa, ale 2020 to zdecydowanie najdziwniejszy rok, jaki pamiętam. W marcu, wykorzystując skłonności eskapistyczne, postanowiłem znaleźć nutki, w których będę mógł się schronić. Zamieszkać. I jeśli za wiele lat córka zapyta mnie, co wtedy pomogło mi przetrwać świadomość namacalnej dystopii, to oczywiście odpowiem, że muzyka. A jaka konkretnie, tato? Otóż, pod względem równowagi emocjonalnej, lockdown uratowały mi nagrania fińskiego producenta, Sasu Ripattiego.
Zacząłem dość przewidywalnie – od nowej, zaskakująco mało reprezentatywnej dla jego twórczości płyty zatytułowanej Rakka. Następnie wróciłem do czterech pozycji obchodzących w tym roku dwudziestolecie – Entain, Vapaa Muurari Live i Multili, a także do słynnego Vocalcity. Wszystkie otuliły mnie namiastką estetycznego bezpieczeństwa. Nie oferowały prostych rozwiązań, raczej skłaniały do nienachalnej refleksji. Intuicyjnie schodziłem głębiej. Zanurzyłem się ponownie w znajomych, choć rzadko odwiedzanych przestrzeniach. Odkryłem też dla siebie dotąd obce wyimki z dyskografii Fina. Jej eklektyzm i rozstrzał ma specyficzną aurę. Pozornie działający w dwóch osobnych nurtach – ambientowym i tanecznym – Ripatti w istocie brzmi zwykle, jakby w nieskończoność sam siebie remiksował. Czterdziestoczteroletni dziś muzyk zaczynał od gry na bębnach, a jego pierwszą miłością był jazz. Te korzenie częściowo tłumaczą unikalne i bardzo charakterystyczne podejście do „tętna pulsu” i narracji. Ripatti tworzy oddychające organizmy soniczne, gdzie obok urodziwego tematu przewodniego zawsze coś w tle żyje swoim życiem. Drga, cyka, bulgocze. Uważny i cierpliwy słuchacz doświadczy tu zachwytu nad biologią dźwięku. Ujrzy odzwierciedlenie przyrodnicznych procesów w zupełnie innej skali mikrokosmosu. Podobną subtelność wykazywali w tych rejonach tylko Matthew Herbert i Jan Jelinek.
Artysta, działający z początku pod pseudonimem Vladislav Delay, wyspecjalizował się w amorficznych kolażach z pogranicza analogowych pogłosów dubu i cyfrowej postrytmiki glitchu. Na wydanych w 2000 albumo-kompilacjach Entain i Multila pozornie niedopasowane partie próbują po omacku wejść ze sobą w dialog. Nieporadnie drepczące w miejscu, statyczne pluski szukają porozumienia, ale mimo wszelkich starań ostatecznie nadają na odmiennych falach. Pęknięte urywki basowe, pojedyncze ścinki perkusyjne, nieobecne plamki syntezatorów i strzępki ledwo słyszalnych, przetworzonych głosów robią wrażenie zagubionych odrzutów z właściwych sesji, którym nie było dane zaistnieć w regularnym układzie znaczeń. Losowe zestawienia tych elementów mają w sobie coś z anarchii improwizacji. Ale w zwiędłym, wyblakłym krajobrazie tekstur trudno nawet o przebudzenie świadomości, nie wspominając o olśnieniach. Jeśli coś z nich w ogóle promieniuje, to jakby ukryta na dnie jeziora nostalgia, wykrywalna dopiero po dłuższym czasie.
Ów medytacyjny aspekt sięgnął ekstremum w testującej percepcję, godzinnej suicie Anima oraz jej koncertowym uzupełnieniu pod tytułem Naima. Nagrania te zmierzają zupełnie donikąd, ale poprzez sam fakt dłubania w dźwiękowej materii budują pomost między tradycją malowniczego industrialu i bliżej nieokreślonego post-techno. Łatwo byłoby dostrzec w nich dystopijną wizję opustoszałych terenów przyszłości. Zbyt wiele tu jednak intymności, a nawet zmysłowości. Kolejno dochodzące ścieżki dosłownie „pocą się” przed naszymi uszami, tyleż obślizgłe, co kuszące. Z czysto technicznej perspektywy ciężko ustalić, czy ten proces jest generatywny, drobiazgowo zakomponowany, improwizowany, czy może łączy różne metody. Czujemy się jak w półśnie, gdy docierające do nas bodźce zewnętrzne mieszają się z wewnętrznymi projekcjami. Tę hermetyczną formułę Delay z powodzeniem eksplorował na wielu późniejszych dziełach sygnowanych tym pseudo, choćby The Four Quarters czy Whistleblower.
Luomo to zdecydowanie najbardziej popularny kryptonim Ripattiego. A debiutancki album projektu, Vocalcity z maja 2000, powszechnie uznaje się za kamień milowy microhouse’u. Obwoluta przedstawia zbliżenie dyskotekowej kuli, zaś tytuł to gra słów z kategorią „vocal house”. Sasu spróbował swoich sił w nurcie klubowo zdekonstruowanego popu i odniósł spektakularny sukces. Powierzchownie minimalistyczny, w duchu chłodnej estetyki niemieckich labeli z kultowym Kompaktem na czele, w istocie materiał ten zachwycał wielopiętrową architekturą i ciepłymi, wilgotnymi, dosłownie namacalnymi fakturami. Ceniony krytyk Philip Sherburne odważył się nawet zauważyć, iż etykietki „mikro” i „minimal” to w przypadku Vocalcity mylny trop. Podobnie jak Steve Reich w swoich dłuższych, zespołowych utworach z lat 70., Luomo operuje raczej w skali makro, gdzie nieustanne mutacje wiodącej pętli nawarstwiają aranż. I uzyskuje dzięki temu niespotykany stopień „akumulacji groove’u”.
Ludzkie głosy są tu pierwszoplanowe, ale inaczej niż w stereotypowym deep house’ie. Dramaturgiczne cięcia montażowe i didżejskie filtry, zamiast je depersonalizować, nadają im jeszcze więcej romantyzmu. Wokale pojawiają się i znikają, w rozmaitych konfiguracjach – jako ledwo zauważalne, odległe echa, bliskie oddechy i szepty, wreszcie jako typowy lead. Ripatti manipuluje emocjonalną czytelnością ujawnianych w danej chwili fragmentów tekstów. Igra z przeźroczystą semantyką klubowych hooków. Bawi się ich interpretacyjną dowolnością. Rozumie, za czym chce podążać słuchacz, więc długo zwleka z klarowną ekspozycją linii melodycznej. Przez to kilkunastominutowe „piosenki” z Vocalcity można odczytywać jako podwójne reworki. Z jednej strony to wodniste rewersy nigdy nieopublikowanych, stricte komercyjnych radiowych hitów. A z drugiej parkietowe wersje ospałych, rozlazłych impresji Vladislava Delaya. Duch w maszynie pozostaje ten sam.
Następny album ujawniony pod tym aliasem, czyli The Present Lover (2003), można w portfolio Ripattiego sklasyfikować jako easy listening. Odważna wolta podzieliła fanów. Dla jednych było to „o jeden most za daleko” i bezwstydny sell out. Inni docenili zgrabny flirt z kiczem i umiejętne lawirowanie między właściwościami użytkowymi a poststrukturalnymi zawiłościami materiału. Nagle ukryta przebojowość Vocalcity przemówiła seksownie w guście mainstreamu lat 80. Z okładkowego zdjęcia spogląda z chłodnym, wyniosłym spojrzeniem modelka Ananda z renomowanej agencji Elite. Brakuje jej jednak ręki. Tym samym artysta wysyła sygnał, że po warholowsku podejmuje dialog z rytuałami późnego kapitalizmu. Ląduje w pół drogi między blichtrem nocnej rotacji Fashion TV i prowokacyjną parodią konsumpcjonizmu (o kilka lat wyprzedzającą założenia vaporwave’u). Pod powłoką nieskazitelnie uwodzicielskiej mieszanki brytyjskiego New Popu i amerykańskiego R&B kryje się… pustka.
Skromny Fin regularnie nagrywał dalej, stając się niepodrabialną marką, klasą samą w sobie. Reszta longplayów Luomo (Paper Tigers, Convivial i Plus), choć mniej spektakularna, poszerzyła pole inspiracji o ślady electro, italo, IDM i 2-stepu, równolegle składając hołd klasyce chicagowskiego house’u. Karygodnie przeoczony wydaje się projekt poboczny Uusitalo, którego trzy albumy (Vapaa Muurari Live, Tulenkantaja i Karhunainen) stanowią melodyjne studium autorskiego tech-house’u – niby instrumentalny poligon doświadczalny dla nagrań Luomo. Listę można kontynuować, przykłady mnożyć (dodajmy tu remiksy utworów innych artystów). I żal tylko, że mimo propozycji, nie doszło do współpracy Luomo z Kylie Minogue, której ambitna kolekcja Body Language zdradzała sporo pokrewieństw z feelingiem The Present Lover. To jeszcze jeden fascynujący rozdział w dziejach popowej fantastyki (obok Rothera występującego na Low Bowiego, Kraftwerk produkujących Bad Michaela Jacksona, a LCD Soundsystem – Britney Spears).
Tymczasem najnowszy epizod tej historii, a więc tegoroczny album Rakka (sygnowany pseudonimem Vladislav Delay), to chyba najbardziej szokujący zwrot w całej karierze Ripattiego. Ponoć zainspirowany wędrówkami po arktycznych pustkowiach tundry, artysta jednym zamaszystym gestem niemalże przekreślił całą swoją dotychczasową drogę estetyczną. Setki kilometrów przebytych w milczeniu w obecności żony i córki zaowocowały diametralną zmianą muzycznej koncepcji. Symptomatyczne, że Rakka nadeszła wraz z koszmarem pandemii. Po subtelnym pięknie zostały ledwie zgliszcza. Zniknęły wycyzelowane kolaże, podprogowa gra niuansów, luksusowa feeria barw i urywki chwytliwych refrenów. W ich miejsce pojawiła się bezkompromisowa fuzja surowości power noise’u i brutalnej ekspresji death metalu. Katartyczne spotkanie twarzą w twarz z naturą. Rzecz drażniąca, ale im dalej w las, tym coraz mocniej intrygująca. Wpierw kłuje niczym bolesny metakomentarz do traumy mijającego roku. Potem stopniowo ją oswaja i leczy.
(Popmoderna, 2020)
W międzyczasie popełniłem artykuł poświęcony przenikaniu się głównych tropów w twórczości Sasu Ripattiego. To jego rok – wydał szokujący stylistycznie album Rakka, ukazała się reedycja zremasterowanego Vocalcity, obchodzono też dwudziestolecia premier innych ważnych wydawnictw z katalogu Fina. "Ja się teraz troszeczkę odsłonię...", ale w marcu i kwietniu dosłownie utonąłem w wybornym katalogu blondwłosego sound designera. Rozlazłe dźwięki lepiły się z marazmem pseudocodzienności, a sterylne bity porządkowały chaos myśli. Przesiąkłem nimi. Transowe repetycje, pastelowe edity i zamglone pejzaże autentycznie pomogły mi nie zwariować.
Mam zresztą wrażenie, że facet prowadzi ze mną – zachwyconym odbiorcą – swoistą grę, mniej więcej od kiedy skończyłem 20 lat. Lecz dopiero niedawno uświadomiłem sobie, jak bardzo muzyka tego "polimata elektroniki" ostatnich dwóch dekad była i jest soundtrackiem mojego życia w skrajnie różnych momentach – od hedonistycznych uniesień klubowych "za młodu" po przygnębiający marazm tegorocznego lockdownu. Osobistym hołdem dla tej przytłaczającej interdyscyplinarności jest linkowana poniżej plejka zbierająca 50 najbliższych mi nagrań artysty. Stanowi ona też uzupełnienie/poszerzenie skrótowego przeglądu jego dorobku na Popmodernie.
Top 20 ulubionych tracków na teraz:
1. Visitor
2. Synkro
3. Market
4. Body Speaking
5. Raamat
6. What Good (trochę remix "Synkro", ale z własnym obliczem)
7. Anima
8. Bring the Voodoo Down (jedno z jego wielu nawiązań do klasyki jazzu, zwłaszcza do Milesa)
9. The Third Quarter
10. Spy
11. E.L.E.
12. Robert's Reason
13. Nokkonen Päiväunilla
14. Rasite
15. Tessio (wersja z Vocalcity)
16. Piko
17. Talk In a Danger
18. Wanted to (Kill)
19. Really Don't Mind
20. Karrha
I jeszcze top 5 preferowanych całościowo płyt:
1. Vocalcity (pionierskie "minimal maximal" house'u)
2. The Present Lover (meta-popowy blichtr dla koneserów)
3. Entain (składak kwintesencja ambient dubu)
4. Tulenkantaja (techno wariant idiomu Luomo)
5. Whistleblower (studium atmosferycznego glitchu)