M83
Dead Cities, Red Seas & Lost Ghosts (2003)
Ciekawa historia z tym projektem Anthony'ego Gonzaleza. Nie wciągnął mnie żaden z jego późniejszych albumów – piosenki wydawały mi się przeciętne w porywach do przyzwoitych, a aranżacje solidne, lecz mało odkrywcze. Co więcej, wygląda na to, że elementem za którym tęsknię wcale nie jest Nicolas Fromageau, bo posłuchałem kiedyś debiutu M83 z 2001 roku i to samo – przyzwoite, przyzwoite, zero zaangażowania z mojej strony. Natomiast "Dead Cities"... Och, poematy pisałbym o komputerowym głosiku w intro "Birds", o szklisto-mroźnych fakturach klawiszy naśladujących orkiestrowy patos, o kanciasto zaprogramowanych, potężnych bębnach, o elegijnym uniesieniu "In Church", o skojarzeniu z post-techno grupy Underworld w "America" i "0078h" albo z synthpopowym hymnem "Vienna" zespołu Ultravox w "Cyborg" tudzież o miażdżącym jak walec utworze "Noise"... Spokojnie, oszczędzę Wam tego. W każdym razie, panie Gonzalez, epickość osiąga się odpowiednimi kompozycjami, a nie ilością kawałków.
(T-Mobile Music, 2011)
Przez chwilę poczułem się szczęśliwy. To było zaledwie mgnienie, nieuchwytny przebłysk, ale zakonotowałem go. Znalazłem się wygodnie oparty o krawędź łóżka, z rozłożonymi luzacko kończynami, wielkimi słuchawkami na uszach, a obok mnie leżały: discman, chusteczki do nosa i rozkładane plastikowe pudełko, robiące za okładkę płyty M83. (Dostałem ją parę dni wcześniej od znajomego. Przywiózł ją z Francji. Nigdzie indziej nie można jej kupić.) Notabene, jest to jeden ze sztandarowych okazów mojej kolekcji. Przypomina opakowanie DVD (którego to skrótu przy okazji nie ma), ale o kształcie digipacku. Po otwarciu szczelnie blokowanego zatrzasku oczom ukazuje się czarny krążek nadziany na malutką wypustkę przedzieloną jak symbol jing-jang. Gdy nacisnąć, dysk wyskakuje. Skomplikowana operacja. Ale "strzał" przyszedł dopiero po odpaleniu.
Podstawową kwestią jest pomysł. Zawsze rozchodzi się o pomysł. Tak jak z Pachnidłem Süskinda. Gość wpadł na pomysł i potem każda wypowiedź na temat książki ten pomysł przywoływała, bo on był najważniejszy. Piętnaście lat temu Kevin Shields wszedł do studia i doznał olśnienia. Wyprodukowałby zajebiste repetycyjne piosenki, a następnie nałożyłby na nie płaty czystego hałasu, wygenerowanego z efektów i przetwornika edytorskiego. By obsługiwać wszystkie efekty jednocześnie, musiałby stać pochylony i wpatrywać się w buty. Fakt, że wynikiem przedłużanej w nieskończoność realizacji tej idei była najbardziej zapierająca dech w piersiach dźwiękowa faktura w historii świata, mówi sam za siebie. To wynalazek, godny normalnego opatentowania, jak cokolwiek: telefon, mikser, dynamit, czy deseczka do mięsa.
Nicolas Fromageau i Anthony Gonzalez, czyli francuski duet M83, na swoim drugim albumie zwyczajnie poszerzyli horyzont dla wspomnianego wyżej odkrycia. (Warto docenić doniosłość chwili, gdyż setki artystów codziennie wykorzystuje je na bezczelnego, nie płacąc prowizji.) Oni też zerkają na buty, lecz przez ramię nie mają przewieszonej gitary, tylko keyboard, niczym Papa Dance albo Classic. Zabieg jest dość prosty. Brzmienia wydawane przez syntezator poddano gruntownej obróbce. Narodziła się ściana klawiszowego dźwięku, dodatkowo pochłaniająca inne barwy i rozwadniająca je jak sole mineralne na drobinki. Pod mroźną, śniegową połacią ukryto serię motywów poruszających najckliwsze struny. W rezultacie Dead Cities, Red Seas & Lost Ghosts prezentuje się tak, jakby Shields nadzorował wspólną sesję Sigur Rós i Múm, zasięgając czasem rady Fullertona Whitmana.
Króciutka kolażowa introdukcja "Birds" poprzedza arktyczny, jednostajny instrumentalny rock "Unrecorded". To znakomity przykład na podejście duetu do kompozycji. Główny temat jest prosty, choć szlachetny; tuzinkowy, choć świeży. Powiew północnego wiatru naśladują statyczne, chłodne tony klawiszy, podczas gdy migający oktawę niżej akcelerator przyśpiesza tempo domniemanej podróży, napędzanej przez riff. Nim upłyną dwie minuty, pojazd unosi się w powietrze, tracąc kontakt z podłożem i z lotu ptaka obserwuje mijane tereny. Ze snu budzi przerażająco gęsto zaaranżowana, potężna pieśń "Run Into Flowers", kipiąca od skrzypcowych passages, zwolnionej synkopy automatycznych padów i wielokrotnie powtarzanego ciepłego wokalu. Ostatni akord płynnie przechodzi w najbardziej wstrząsający fragment albumu, "In Church". To prowadzona przez kościelne organy i martwy chór procesja pogrzebowa, rodzaj muzyki przypominającej o niestałości bytu i że wszystkich nas czeka jeden koniec tylko.
Smutek zostaje wyparty przez zaaferowane techno a la Underworld, "America". Po raz kolejny zauważam precyzję w dobieraniu harmonii przez dwóch Francuzów. Są mistrzami proporcji i wyczucia. Używają tylu nut, ilu akurat potrzeba. Stąd wszystko tak do siebie pasuje. Błękitny bezmiar jeziora w "On A White Lake, Near A Green Mountain" przygotowuje do "Noise". To z kolei nagranie, przy którym zwykle najbardziej się śmieję. Łapię się na pewnym złośliwym uśmiechu, jakiego raczej nie pokazuję publicznie, żeby nie robić ludziom przykrości. Powód? Cóż, bawi mnie pierwsze wejście hałasu. Mozolne, flegmatyczne, miażdżące wszystko jak walec drogowy. Specyfika tkwi w teksturze, bo przysłania ona przepiękną skądinąd funkcjonalność gitar. Wszystko: piekielne sprzężenia wioseł, zdystansowane na kilometr pianino, sztucznie programowane bębny i pochłaniająca resztę jak wieczność plama przesterowanych klawiszy – wszystko to dusi się w wariackim garze niepojętej rozkoszy. W finale naprawdę nie wiem, czy moje uszy jeszcze są zdrowe i mało mnie to obchodzi. Powstrzymuję się od krzyknięcia: "Ludzie, to MBV!". Śmieszne.
"Be Wild" zaczyna sekwencja trójdźwięków klawiatury. Przypomina przepuszczoną przez skromny reverb dziecięcą zabawkę Casio. Stopniowo obudowywane ozdobnikami okazują się miękkim wstępem do "Cyborg". Komputerowa doskonałość naśladująca arystokratyczny marsz "Vienna" Ultravox przeradza się w studium cyfrowego szaleństwa. Przeniesienie wątku o kilka wartości wzwyż wzmaga dramaturgię. Cienka wiertarka rodem z "Tragic Monsters" Les Savy Fav niespodziewanie antycypuje zwichrowaną, spanikowaną reakcję w "0078h". Uroczo pocięty dziewczęcy głos układa się w intrygującą melodię przyszłości. Wtedy wkracza jesienny, zachmurzony "Gone", przypominający o niestałości bytu i tak dalej. Całość kończy podniosły "Beauties Can Die", najbliższy dokonaniom islandzkich znajomych.
Tak więc poczułem się szczęśliwy. Wiem, że mogę raz jeszcze zanurkować w ciemnoniebieską głębię, nasiąknąć M83, wsłuchiwać się w liczne warstwy ich dzieła. Mogę analizować ledwo czytelne elementy, jakimi Gonzalez i Fromageau posłużyli się do stworzenia piękna. Mogę znów rzucić się na plecy i próbować prześledzić, czy rzeczywiście kolesie nie poronili ani jednego motywu przez całą godzinę muzyki. Mogę snobistycznie przyglądać się swojemu egzemplarzowi Dead Cities, Red Seas & Lost Ghosts, mając świadomość jego względnej niedostępności. Albo podzielić się wrażeniami z przyjaciółmi i wysłuchać, co oni sądzą. Aż chciałbym was wszystkich w tej chwili ucałować. Oczywiście, nie miałbym nic przeciwko, gdyby wśród "was" znalazła się Magda Mołek na przykład. "Ja też chętnie posłucham". Yyyy, that's all folks.
(Porcys, 2003)