MANDALAY

 

Solace (2001, trip-hop / downtempo) 7.6

Nie wiem, czy to reguła, ale wydaje mi się, że mężczyźni potrafią częściej i lepiej docenić piękny żeński głos. Kobiety zwykle zazdroszczą sobie nawzajem tego i owego. A więc również i głosu. Gorzej jeszcze, gdy taka kobieta-krytyk sama zupełnie nie umie śpiewać. Wtedy efekt "niezrozumienia" jest gwarantowany. A mężczyźni? Pomijając oczywisty fakt wzajemnego przyciągania płci, mężczyźni naprawdę lubią kobiece śpiewające głosy. Ostatnio mój kolega oświadczył mi, że "ten kawałek" (chodziło o trip-hop lecący w tle) nagrał z radia tylko i wyłącznie dla ślicznie śpiewającej pani. Nie chodziło o podkład, melodię, brzmienie. Chodziło o dziewczynę na wokalu.

Nie wiem co to jest głos anioła. Cóż, pewnie dlatego, że nigdy żadnego anioła nie słyszałem. Ale "głos anioła" to takie, często nadużywane określenie, jakim mężczyźni zwykli komplementować wokalistki. Zastanawiałem się, której z pań ja przyznałbym miano "śpiewającego anioła". I miałem dylemat, bo, wbrew pozorom, kandydatek jest sporo. Oczywistym wyborem byłaby taka Liz Frazer, ale jeśli chciałbym być oryginalny, postawiłbym na Nicolę Hitchcock z Mandalay. Ona to po prostu ma: zwiewny, delikatnie głaszczący powietrze podmuch. Co charakterystyczne, w zakończeniach fraz łamie się jej oddech, jakby drżała. Nie świadczy to jednak o braku możliwości, lecz o specjalnej technice pielęgnowania każdego kolejnego dźwięku. Oto i głos anioła.

Którejś nocy w pewnej audycji radiowej usłyszałem utwór "Flowers Bloom" i po prostu oniemiałem. Mogłem sobie nazywać go boskim, niesamowitym, nieziemskim. Bo to rzeczywiście było coś nie z tego świata. To był feeling, jakiego nikt wcześniej nie odnalazł. Dreszcz ogarnia mnie na samą myśl o tym diamencie. Nerwowy rytm, kosmiczne ambientowe plamy i ten głos, który od tej pory stał się dla mnie definicją kobiecości. Nicola śpiewała: "In the morning / He smiles / At the end of another day / He smiles". A tajemnicza mantra w refrenie, powtarzane w nieskończoność słowa "Shin to toe to thigh to mind", zbliżały się do absolutu. I wtedy zrozumiałem: muszę, nieważne jak, mieć ten album.

Solace. Czyli ulga. Płyta okazała się być ucztą dla wielbicieli anielskiego głosu. "Flowers Bloom" to, co było do przewidzenia, najwybitniejszy jej fragment. Ale pozostałe nie ustępują mu aż tak bardzo. Choćby sam początek, "Not Seventeen". Pianino i smyki wyłaniające się z ciszy, kojący beat. I anioł śpiewający cudną zwrotkę, a potem cudny refren. Jest w tej muzyce coś niebiańskiego. Obraz błękitu sam ciśnie się na oczy. Drugie nagranie i czar wcale nie pryska. "Like Her" zaczyna się nieśmiało, ale po chwili mamy melodię, którą uznaję, gdy jestem w odpowiednim humorze, za najpiękniejszą pod słońcem: "You look a lot like her". Rozmarzyć się można, naprawdę.

Może teraz najwyższa pora, by powiedzieć, że Mandalay to duet. Multiinstrumentalista Saul Freeman zajmuje się głównie muzyką. Nicola śpiewa napisane przez siebie teksty, w których zawsze powtarza się jeden motyw: tęsknota do miłości idealnej, do szczerych uczuć. Ale trzeba uczciwie przyznać, że pisanie wychodzi jej świetnie. Krytycy już zauważyli, że ma ona swoje własne, unikatowe spojrzenie na wyeksploatowany temat. I to się zgadza. A wracając do muzyki. Sporo pięknej i znakomicie wyprodukowanej przynosi jeszcze Solace. "Beautiful" z tytułem adekwatnym do treści, jazzujące "This Life", niepokojące "Enough Love" i "Insensible". A na koniec "I Don't Want The Night To End". Ja też.

Mądrzy dziennikarze znów wymyślili nowy termin w muzyce rozrywkowej, nazywając twórczość Mandalay "ambient-popem". A prawda jest taka, że Mandalay trudno jednoznacznie zakwalifikować do jednej szufladki. Czyli to, co tygrysy lubią najbardziej.


PS: W ramach bonusu otrzymujemy dysk drugi, po brzegi wypełniony interesującymi remiksami utworów Mandalay, oraz okładkę, która śmiało może pretendować do tytułu "cover-of-the-year".
(Porcys, 2001)

Atłasowy timbre Nicoli Hitchcock, zlęknionej i roztrzęsionej wokalistki Mandalay, oplata czule ekskluzywne, wieczorne, trip-hopowe ścieżki Saula Freemana. Ale uczucie jest tu wszystkim – zero profeski, dżobowości i muzyki do wind. Dziewicze melodie "Not Seventeen", "Like Her" albo "Enough Love" wprost zawstydzają nagością, a nocny spektakl "Flowers Bloom" rywalizuje ze wczesnym Portishead i środkowym Massive Attack o miano niedoścignionego wzoru stylowej erotycznej neurozy.
(T-Mobile Music, 2011)