MANSUN
#61
PAUL DRAPER
Zespół Mansun był i nadal jest zagadką. Nikt do końca nie wie, o co im chodziło, a na szczycie tych wątpliwości rezyduje właśnie Draper i jego piosenkopisarstwo, które (zwłaszcza na albumie Six, choć nie tylko) należy traktować jako intrygującą anomalię. Oto w świecie modnych fryzur, wylansowanych sesji zdjęciowych i tandetnego hajpu wyspiarskich magazynów pojawia się band, który mógłby sobie spokojnie egzystować w tym medialnym świecie według ustalonych schematów, gdyby nie... No właśnie, gdyby nie kawałki, które koleś układał. Piosenka Paula Drapera? Nietypowe, jakby "złowrogie" ciążenia harmoniczne. Podpatrzona tyleż u prog-rockowców, co u Zappy (no proszę, długo nie trzeba było czekać) wielowątkowość i tendencja do estetyki kolażu na poziomie samej kompozycji (czytaj: sklejanie w jeden song tematów z rozmaitych "parafii"). Czasem jeszcze taki trick, który stosował w sumie mało kto w niniejszej setce: wahania TEMPA w obrębie jednego kawałka. No i przede wszystkim coś, za czym ogromnie tęsknię w pop/rocku z ostatnich paru lat – taka klarowna, komunikatywna WYRAZISTOŚĆ każdego zapodanego motywu, motywiku. Stopień zapamiętywalności melodii Drapera vs. stopień ich zawikłania – respekt forever.
(100 Songwriterów Wszech Czasów, 2015)
* * *
Six (1998)
"Six" to doskonała pożywka dla słuchaczy z ADHD, bo co pół minuty zmienia się tu styl muzyczny, brzmienie, melodia i ogólnie nastrój. Warto więc podkreślić, że jak na album, w którym zmieszano chyba wszystkie wynalazki z historii rocka (od psychodelii, przez barokowy pop z naleciałościami poważkowymi, glam, rock progresywny i nową falę aż po indie rock i brit-pop) – niespodziewanie praktycznie każdy z trzynastu utworów ma własny charakter, własne oblicze i własną tożsamość. Każdy mi się z czymś konkretnym kojarzy, każdy ma mocarne hooki, własny pomysł na siebie, własne tricki aranżacyjne, własne faktury i własną rytmikę. "Six" to nie tylko oficjalnie jedno z najbardziej szalonych dzieł wyspiarskiego gitarowego (załóżmy...) grania, ale i niezwykłe przedstawienie dźwiękowo-słowne z nadzwyczajną dramaturgią. Bez niespotykanego stężenia treści cały teatralny koncept i tryskające patosem zadęcie na ustrzelenie arcydzieła zakończyłyby się kompromitacją. Ale od epickiego wstępu nagrania tytułowego i przebojowego "Negative" (oczywiście nijak reprezentatywnego dla innych fragmentów albumu), przez bajkowe interludia w rodzaju "Inverse Midas", po transcendentny pop-punk przeradzający się w kosmiczny trans w finałowym "Being a Girl", słucha się "Six" tak, jak czyta się pasjonującą powieść. Frontman Paul Draper wspiął się tu na songwriterskie wyżyny. Ale czapki z głów także przed solowym wioślarzem Dominikiem Chadem – za wściekle zapamiętywalne gitarowe ukłucia, no i za wykwintnie przerażającą parodię opery z udziałem klawesynu i recytującego głosu męskiego czyli "Witness to a Murder (Part Two)". Aż ciśnie się na usta wyświechtany slogan "Frank Zappa byłby z nich dumny", ale Frank Zappa nie wydał nigdy tak genialnej płyty. Za to popisał się wieloma sprytnie złośliwymi bon motami. Natomiast Mansun to dziś band pamiętany głównie przez maniaków wyspiarskiego rocka. Podejrzewam, że reszta publiki myli go z Marilynem Mansonem.
(T-Mobile Music, 2012)
wczoraj minęły równe dwie dekady od premiery SOFOMORA zespołu Mansun. ledwie kilka razy zdarzyło mi się spontanicznie kupić płytę tego samego dnia po obejrzeniu klipu w TV (do singla "Negative"). zakochałem się od pierwszego przesłuchania w czystej muzykalności i zuchwałej ambicji formalnej Drapera i Chada. wiele lat później ich wielowątkowa optyka narracyjna z pewnością była dla mnie jednym z drogowskazów przy pracy nad repertuarem projektu Manhattan PL. ale kto zgadnie w jakiej już opublikowanej piosence bezpośrednio nawiązałem kompozycyjnie do zwrotki tytułowego openera – temu z uśmiechem "przybijam wirtualnego żółwika".
(2018)