MARIA SCHNEIDER

 

Evanescence (1994)

Okazuje się, że czasem warto ważyć czyny. Ta amerykańska kompozytorka, wyglądająca za młodu jak fajna (podkreślam: fajna) warszawska neo-hipsterka (zerknijcie na okładkę), na swój debiut wyczekała aż do 35. roku życia, wcześniej cierpliwie studiując teorię muzyczną i szlifując warsztat aranżacyjny (zaczęła od lekcji pianina w wieku pięciu lat!). I słusznie, bo kiedy już zadebiutowała, to wyszło jej coś autentycznie fantastycznego. Hojna motywiczność zasługuje na porównania z Coltranem; klarowne, choć finezyjne harmonizacje – z duetem Metheny-Mays; a gęste orkiestracje – z tuzami pokroju Duke'a Ellingtona czy Gila Evansa (u którego to między innymi pobierała Maria lekcje). Strasznie dużo się tu dzieje, a każdy kolejny track zadziwia, przytłacza, obdarowuje dobrocią. Ponoć część tych utworów to dziś już standardy wykonywane przez początkujące dęte bandy. Nic dziwnego. Schneider z "Evanescence" jest moją idolką, bo w odwiecznej walce kompozycji z ekspresją (czytaj: dobra ze złem – oj, taki żarcik) opowiedziała się jasno po stronie kompozycji. Wprawdzie napisała i zamachała te prymki, ale nie tknęła instrumentów – wyegzekwowała tylko żarliwy wykon od swojego big bandu. Nie słychać tu przedmiotów dotykanych rękami czy ustami autorki, ale słychać jej wyobraźnię, wrażliwość i talent. Oto prawdziwe wyzwanie rzucone improwizującym na ślepo freakom. Włączam więc ponownie, ochoczo – i znów z niedowierzaniem konstatuję: jak rzadko trafiają się w jazzowym królestwie dzieła tak koronkowe i tak przystępne zarazem.
(T-Mobile Music, 2012)