MARK EITZEL

 

#97
MARK EITZEL
Eitzel reprezentuje na tej liście nurt za którym niespecjalnie przepadam, a więc nudziarsko-bardowski. A jednak z wszystkich depresyjnych pijaków godzinami użalających się nad sobą w zadymionym barze, lider alternatywno-niemal-gotyckiego American Music Club zawsze jakoś szczególnie imponował mi naturalną muzykalnością, formalną elegancją oraz świadomą oszczędnością gestu. W solowych nagraniach mocniej wyeksponował balladowo-dżezawy aspekt swojej wrażliwości i precyzyjniej cieniował emocje, czyniąc z kompozycyjnej "wysmakowanej skromności" poruszającą metaforę życiowej niemocy (będącej, a jakże, efektem wieloletniego alkoholowego nałogu).
wybrana piosenka
(100 Songwriterów Wszech Czasów, 2015)

* * *

60 Watt Silver Lining (1996)

Właściwy solowy debiut lidera American Music Club to jego pierwszy tak odważny skręt w stronę kameralnej jazzowej ballady, wtedy krytykowany przez fanów grupy za zbyt wygładzone brzmienie. Dziś wiemy już, że Eitzel to jeden z najbardziej przejmujących amerykańskich autorów wywodzących się z alternatywy i u niego kwestie takie jak wygładzenie brzmienia mają nikłe znaczenie. Zwłaszcza, że ten akurat zestaw w delikatnej osnowie tylko uwypukla rozterki wokalisty. Rozrywany nałogiem i przesiąknięty chronicznym pesymizmem, Mark interpretuje pieśni jakby wcale nie chciał z nimi walczyć, ale te konsekwentnie wymykają mu się spod kontroli. Na szczęście.
(T-Mobile Music, 2012)

The Invisible Man (2001, folk/electronic) 8.9

Eitzel to jeden z największych amerykańskich songwriterów, nadal niedoceniony wieloletni lider formacji American Music Club, potem działający solo. Choć wszystkie jego płyty z lat dziewięćdziesiątych mogę polecić z czystym sumieniem, to "The Invisible Man" i tak pozostaje w jego dyskografii momentem szczególnym. To tutaj, po latach penetrowania zaułków alt-country, sadcore'u i jazzowej ballady, Mark otworzył się na obcą mu dotąd sferę aranżacji klawiszowych (ponoć pod wpływem seansów z muzyką grupy Kraftwerk). A że jak zwykle przejmująco oddaje swoje zmagania z nałogiem alkoholowym i wynikającą z tego życiową niemoc... Cóż, taki to już Mark. Dalsze wyjaśnienia są zbędne.
(T-Mobile Music, 2011)

Wstrząsający dokument filmowy który widziałem ostatnio, Szczur W Koronie, opowiada z bliska historię zmagań młodego alkoholika z nałogiem i kreujący się mimowolnie wokół niego świat nadziei, zatraty i samo-manipulacji. Temat alkoholizmu – pozornie, czy może być coś mocniej wyświechtanego i sztampowego? Gros spuścizny Marka Eitzela to jedna z najbardziej przekonujących ripost na ten zarzut jakie istnieją. W 1991, przykuty do kieliszka artysta zamienił (możliwe, iż mimowolnie) swój główny dramat i słabość w fundament arcydzieła Everclear liderowanej grupy American Music Club. Anioły zataczały elipsy jak szalone, a drzewa gięły się do gruntu, gdy facet teatralnie ujawniał rozrachunek niemocy. I choć od wtedy nagrał wiele przejmujących followerów, dopiero dokładnie 10 lat później otarł się poziomem o opus magnum życia, na jednym z przestępczo przeoczonych albumów XXI wieku. Ciężko mi analizować na zimno Invisible Man, bowiem trzęsły mną dreszcze już przy pierwszym spotkaniu z tą płytą, tuż po premierze. Eitzel w końcu doszlifował celność tekstów do perfekcji, ale tu patrzy z innej perspektywy: po dekadzie spogląda na zmarnowane najlepsze lata i to właśnie chyba głównie wzrusza. Odwaga popchnęła go do sięgnięcia po środki produkcyjne jakich wcześniej jego gotycki alt-folk nie uświadczył: tracki delikatnie obfitują w programowane biciki, brzmieniowe kolorki i prawie każdy zawiera ten trademark reverb na keyboardach. I closera napisał w 5 sekund, w formie żartu, ale wtem pomyślał "Ha ha".
(Porcys, 2005)