MARK HOLLIS
#64
MARK HOLLIS
Święta postać dla muzyki "tak w ogole", choć w tej świętości istotną rolę odgrywała złota ręka producenta i współkompozytora Tima Friese-Greene'a oraz oczywiście niepowtarzalna, zbolała ekspresja wokalna Marka. Odnosząc się do jego osiągnięć piosenkopisarskich należałoby wyodrębnić dwa etapy – do i po The Colour of Spring. Ten drugi, proto-post-rockowy, niełatwo uchwycić, bo ocierające się o kameralistykę utwory wyglądały raczej jak pieśni porwane na strzępy, gdzie tradycyjnie pojmowanej "piosenkowości" (hooki, przebojowość, bridge etc.) zostało niewiele. Całe szczęście, że zanim we wstrząsający sposób sportretował muzycznie swoją duchową przemianę, Hollis zdążył ułożyć trochę regularnych "klawiszowych" standardów. Z jednej strony nie pozostawiają watpliwości co do jego stricte songwriterskich skillsów, a z drugiej spektakularnie doprowadziły synthpop, i to bez względu na aranż, do miejsca, w którym musiał stać się art rockiem – czy tego chciał, czy nie.
(100 Songwriterów Wszech Czasów, 2015)
* * *
1) Jakie są Twoje pierwsze wspomnienia z Hollisem/Talk Talk? Za co ich uwielbiasz/cenisz?
Mam kilka takich wspomnień. Na pewno w okresie podstawówki teledysk do "Life's What You Make It" na rotacji w telewizji muzycznej VH1, dzięki któremu poznałem i zakodowałem sobie w głowie ten tyleż monumentalny, co porywający popową świeżością utwór. Oraz już na etapie liceum prowadzona przez Pawła Kostrzewę audycja poświęcona płycie The Colour of Spring w cyklu Pół Perfekcyjnej Płyty radiowej Trójki. To był impuls, żeby nabyć box z trzema kompaktami grupy – właśnie tą, It's My Life i Spirit of Eden. Wkrótce kupiłem też solowy album Hollisa i stałem się fanem. Poza szaloną przemianą stylistyczną w połowie kariery chyba najbardziej imponowała mi w tych nagraniach niebywała podskórna intuicja melodyczna przebijająca właściwie w każdej wybranej konwencji – czy w ramach new romantic, czy barwnego aranżacyjnie art-rocka, czy wreszcie medytacyjnych, kameralistycznych free-ballad. Zawsze były to kompozycje bardzo treściwe i intensywne, a jednocześnie paradoksalnie uwodzące lekkością i przejrzystością. Kolega opowiadał mi niedawno, że zdarza mu się nucić fragmenty Spirit of Eden przy goleniu. Niby szok i profanacja, ale w sumie potrafię sobie to wyobrazić.
2) Na czym właściwie polega (jeśli można to określić w paru zdaniach) fenomen Hollisa jako muzyka oraz Talk Talk jako zespołu?
Hollis w kręgach koneserów autorskiej muzyki bywa uznawany za świętego (obok na przykład Tima Buckleya) i jak rzadko kiedy ten status można logicznie wyargumentować. Moim zdaniem są ku temu dwa powody. Po pierwsze absolutnie bezprecedensowa metamorfoza – niespotykana sytuacja, w której grupa poruszająca się w estetyce modnego wtedy synth-popu bliskiego funkującym piosenkom np. Duran Duran czy Spandau Ballet i z dużymi przebojami na koncie nagle skręca w stronę zupełnie niekomercyjnej twórczości z przeciwległego bieguna gatunkowego (jazz, klasyka, ambient), która okazuje się pionierska dla post-rocka lat 90. Facet odzwierciedlił w ten sposób swoje duchowe poszukiwania i przemianę. A po drugie – na takim fundamentalnym poziomie odbioru – po prostu sam głos. Mark był impresyjnym wokalistą obdarzonym charakterystyczną, rozpoznawalną barwą i naturalnym wibrato. Używał śpiewu nie tylko jako nośnika linii melodycznych, ale stopniowo coraz bardziej jak jednego z instrumentów w palecie kolorystycznej aranżacji. Nadawał emocjonalny, intymny ton często pretensjonalnym konstrukcyjnie kompozycjom. Połączenie tych dwóch cech – odwagi w odkrywaniu nowych lądów i szlachetności w samej ekspresji wokalnej – zapewnia mu rodzaj artystycznej nietykalności.
3) Co w największym stopniu świat muzyki mu zawdzięcza?
Przede wszystkim Talk Talk to punkt odniesienia dla wszystkich artystów, którzy na pewnym etapie kariery z sukcesami postanawiają nie tyle nawet zrobić "skok w bok", co odwrócić bieg o 180 stopni i w imię Sztuki popełnić tzw. "komercyjne samobójstwo". Choćby ruch który wykonali Radiohead po OK Computer przy premierze płyt Kid A i Amnesiac był porównywany do filozofii Hollisa przy Spirit of Eden i Laughing Stock. Ponadto wycofanie się Hollisa z muzycznego biznesu zainspirowało nawet jego bezpośrednich następców – jak Grahama Suttona z Bark Psychosis, który zachował się podobnie po albumie Codename: Dustsucker. Ale chociaż trudno imitować muzykę Hollisa, to ślady jego zbolałych, wsobnych i zarazem transcendentnych wibracji odnajdziemy u specyficznych wrażliwców muzyki alternatywnej – od Spiritualized, przez nieco zapomniane formacje Hood i Elbow, aż po These New Puritans czy Jamesa Blake'a.
4) Jak oceniasz decyzję Hollisa o porzuceniu kariery muzycznej i całkowitym wycofaniu się z życia publicznego pod koniec lat 90 (o ile wypada to w ogóle oceniać z perspektywy osoby trzeciej)?
Nie chcę tego oceniać, nie znam i chyba nie powinienem znać szczegółów tej decyzji – to prywatna sprawa artysty. Z perspektywy słuchacza i fana mogę tylko zauważyć, że studyjna dyskografia Hollisa prezentuje się nieskazitelnie. Właściwie od drugiej płyty Talk Talk do samego końca obcujemy z dziełami wybitnymi i skończonymi. Być może wyglądałoby to inaczej, gdyby wydawał solowe krążki co dwa lata aż do śmierci. Ale jak to powiedział kiedyś Mark: "lubię dźwięki i lubię ciszę, a pod pewnymi względami lubię ciszę nawet bardziej". Ta cisza wydawnicza najwyraźniej też mu służyła.
(wypowiedź której fragmenty zostały wykorzystane w artykule "Nie mógł jeździć w trasy i być dobrym ojcem. Wybrał ciszę" Mikołaja Pietraszewskiego na stronach radiozet.pl, 2022)
* * *
Mark Hollis (1998)
Muzyczny testament artysty, który po tym albumie praktycznie wycofał się z muzycznej działalności. W pewnym sensie logiczne domknięcie ewolucji grupy Talk Talk, ale zarazem jakiś osobny, nieśmiały i osamotniony byt, któremu brakuje podniosłego uduchowienia Spirit of Eden i Laughing Stock. Hollis jest na swojej jedynej solowej płycie zmęczony i wyciszony, co odsłania niezwykle intymny sposób rejestracji akustycznych instrumentów. Kameralistyczne pieśni obfitują w Markowe (nomen omen) kontrasty dynamiki wokalnej – to uwydatniają przygnębiającą kruchość jego szeptów, to znów iskrzą głośniejszymi wyładowaniami. "The Gift" Australijczycy z jazzowego The Necks rozwinęliby pewnie w godzinną improwizację. "Inside Looking Out" to jakby wyimaginowana krzyżówka preludiów Debussy'ego z "Driftin'" Tima Buckleya. "Westward Bound" drży gdzieś pomiędzy balladami Nicka Drake'a i Marka Eitzela. Ogólnie wrażenie bliższe czytaniu tomu poezji, niż słuchaniu płyty z muzyką popularną.
(T-Mobile Music, 2012)
* * *