MARS VOLTA

 

De-Loused In The Comatorium (2003)

Są granice, których przekroczyć nie wolno. Wybaczcie powrót do skojarzeń kulinarnych, ale słuchanie De-Loused In The Comatorium chwilami przypomina delektowanie się strawą przyrządzoną według receptury zmieszania wszystkich spiżarnianych składników w ogromnym, beczkowatym garze. Parówki cielęce, szarlotka, rosół z kury, majonez, dżem z jeżyn (niskosłodzony!), mocno wysmażony bekon, niedokończony omlet z czekoladą, prażonym jabłkiem i rodzynkami z przedwczoraj, ogórki kiszone, kopytka. Starczy? Teoretycznie sposób ten zakłada wariackie eksperymentowanie ze smakami w celu urozmaicenia konfiguracji codziennego menu. Jednak pamiętajmy, dlaczego sałatka grecka tak wymiata. Bo ktoś kurwa pomyślał dlaczego jedno łączyć z drugim, dlaczego jedno do drugiego pasuje i dobrze się przegryza. Inaczej "kreatywność" kucharza prosi o osobną nazwę. Jeśli wpakujemy na talerz dowolne składniki w dowolnych proporcjach, to zaiste, jest to "ciężkie w odbiorze". Pokażcie mi żołądek, który bez szwanku przetrzymałby opisaną próbę. To musiałby być jakiś żołądek wszechczasów chyba.

Z tym zbawianiem progresywności. Ktoś słyszał kiedyś art-rockowy album? Ktoś słyszał Rush? Słyszeliście Misplaced Childhood haha? Wyluzujcie z zachwytami. W najlepszym razie Omar Rodriguez-Lopez i Cedric Bixler Zavala kończą jak banda dzikusów z Locust odgrywająca od deski do deski materiał The Yes Album. Tak samo zresztą zawsze dezorientowało mnie zestawianie At The Drive-In z Trail Of Dead. Huh? Że obie kapele z Texasu? Powiedziano już, że Bixler oprócz przeciągłego kastrackiego zawodzenia dysponuje skandowaniem Zacka De La Rocha. "One Armed Scissor" i "Invalid Litter Dept." to było Rage Against The Machine na modłę emo. At The Drive-In się rozpadło na Spartę i Mars Volta; Sparta pozostała mniej lub bardziej wierna hardcore'owym ideałom sierpnia, podczas gdy Mars Volta zaangażowali się w proces odradzania psychodelicznego hard-prog-rocka, wnosząc weń długo oczekiwaną świeżą krew, right?

Hm, niezupełnie. Sporo z tego, co w ogóle mi się na De-Loused podoba, słyszałem wcześniej w lepszej wersji u moich pupili Mansun. Momentami jest to Six jak z kuriera wycięty i to wprost: "Roulette Dares (This Is The Haunt)" imituje "Negative", a "Eriatarka" przestrzenne jamy z drugiej połówki płyty. I to są najlepsze fragmenty dla subtelnego, uczulonego ucha, bo reszta raczej odrzuca sztucznością i próbówkowym planowaniem. Dla muzyki tak eklektycznej, przynajmniej w zamyśle, koniecznie potrzeba wrażenia kilku dodatkowych wymiarów brzmieniowych i głębi. Niestety, produkcja jest sterylna i płaska. Perkusja często dominuje w miksie i stuka plastikowym odklukiem. Bongosy wypadają kiczowato. Efekty specjalne, obsługiwane przez zmarłego tuż przed wydaniem krążka Jeremy Warda, rażą nachalnym wydumaniem. Pojęcie "kreatywności" funkcjonuje całkiem subiektywnie. Owszem: 6/4 "Roulette Dares" przykuwa uwagę, a sporadycznie plączą się jakieś motywy dające się wyodrębnić w powodzi dźwięków, ale. Nic nie wynika. Z tego. Ćwiczenie stylistyczne. NUDA. Plus, długość! To danie, oni każą jeść przez godzinę. Teraz, ja doceniam starania, ale idę przegryźć kanapkę z serem żółtym, ok?

Czyli nie trafia do mnie idea fuzji punku z progiem? Nie, ona mnie fascynuje. Cóż, prog był w pewnym sensie jedną z miłości moich przed-nastoletnich dni, a punk to coś, czemu właściwie poświęcam swoje bieżące życie. Ale, pozwólcie że wyjaśnię. Bo ja wam mogę pokazać porywające okazy skrzyżowania tych dwóch organizmów. Ja wam mogę pokazać Cancer Conspiracy, dysponujących katakumbami krętych i inteligentnych motywów wtłoczonych w podobnie skomplikowane schematy, ale bez tego fałszywie egzaltowanego toolującego wokalu i z prawdziwie huraganową energią. Spróbujcie z Unwound, ścierną hardcore'ową grupą, która ewoluowała w stronę własnej, hipnotycznej odmiany epickiego punku na opus magnum Leaves Turn Inside You, unikając przy tym chaosu i choćby jednego błędu. Weźcie Lightning Bolt, nacierający fazami artystowskich schiz iście noise'owej ekspresji. I to były tylko przykłady z ostatnich trzech lat. Mars Volta dają upust fantazji i ambicji, lecz przy braku wyczucia lokują się niedaleko Dream Theater raczej, niż "wskrzeszają prog-rocka". Sorry.
(Porcys, 2004)

Frances The Mute (2005)

Położyłem kurtkę na tylnym siedzeniu. Wsiadłem do środka i zatrzasnąłem drzwi. Spojrzałem na komórkę żeby sprawdzić godzinę. Była 9:43. Miałem godzinę ze sporym okładem do zajęć, na które lepiej się nie spóźniać. To znaczy teoretycznie można się spóźnić, ale w moim przypadku nie radziłbym. Przez lata olewałem wpisy i teraz, kiedy bardzo ich potrzebuję, narobiłem sobie pokaźnych zaległości. Plus, ostatnio gdy spóźniony wpadłem na salę, gostek zaszydził, że następnym razem mam przynieść kawę. No to dopiero byłaby blaza, co? Zatem czas wziąć głęboki oddech i modlić się, żeby na trasie było w miarę luźno. A, niektórzy z was pewnie zastanawiają się czemu taka nerwówka, skoro dobrze ponad godzinę miałem w zapasie? Myślę, że na taki stan rzeczy złożyły się dwa główne czynniki. Po pierwsze, akurat tak się składa, że od kilku lat zdarzyło mi się mieszkać z dala od "ech miasta", od wielkomiejskiego hałasu – a co gorsza, mieszkam z kompletnie drugiej strony naszej stolycy, niż cel do którego się wybierałem. Po drugie, warunki pogodowe – a co za tym idzie drogowe – niefortunnie pozostawiały tego dnia wiele do życzenia: mróz po opadach, szklanka na nawierzchni, klimaty ostrożnych prób unikania poślizgów raczej, niż szarżowania prędkością. Gdy mieszka się z dala od cywilizacji, tego typu kwestie bardzo rzutują na prędkość transportu do centrum! Czasem od okoliczności atmosferycznych zależy, czy wracam z Marszałkowskiej pół godziny, czy półtorej. Włożyłem kluczyk do stacyjki i zapaliłem silnik. Wycofałem, otworzyłem bramę: rozpoczynał się mój wyścig z czasem. Mistrz kierownicy ucieka, a raczej się śpieszy. Odpaliłem też radyjko, bo w czasach, kiedy stos nieprzesłuchanych dysków rośnie na półce, zazwyczaj miejscem w którym dochodzi do pierwszego odtworzenia jest właśnie mój samochód. Tego dnia wziąłem ze sobą drugą Mars Voltę, licząc, że w perspektywie recki może uda mi się coś wymyślić sensownego podczas jazdy? Wtedy się jeszcze łudziłem; dziś wiem, że obawiam się, że chyba nie mam dużo do powiedzenia o tym albumie. Najchętniej odesłałbym czytelników do recki pierwszej płyty, gdzie wypunktowałem dość precyzyjnie mój stosunek do tego projektu. Pierwszą, jako "prog-nerd", poniekąd momentami lubiłem (3 kawałek ciągle wielki szacun, podobnie pojebane rytmicznie przejścia w 5 czy arpeggia w 6 numerze), lecz odnosiłem wrażenie, że natłok tropów stylistycznych wymykał się kolesiom spod kontroli, nie wspominając o masturbatorskich rozmiarach przedsięwzięcia. Przy okazji sofomora, mogę powtórzyć wszystko to samo, z zastrzeżeniem, iż aspekt masturbacyjny rozrósł się do kolosalnych przestrzeni. Nieważne, w każdym razie zapuściłem Mars Voltę i ruszyłem. Początkowy etap trasy zakładał wyjątkową uwagę, lodowisko przy wyjeździe z uliczki, następnie bardzo łatwy skręt w prawo, lekki łuk w prawo, prosta na której wszakże nie da się ani odrobinę rozpędzić, delikatny zjazd w prawo, tory, redukcja na dwójkę, łuczek w lewo i prosta do skrzyżowania z ulicą wyjazdową, stop, przepuściłem peletonik nadciągający z prawej, kierunkowskaz, ruszam w lewo i od razu tory, te same co kilka sekund wcześniej, bo one zakręcają, spoglądam w obie strony czy przypadkiem nic nie jedzie, lepiej sprawdzić, mimo, że przejazd kolejowy był otwarty, ale nigdy nic nie wiadomo, więc jadę teraz prosto, tu można nieco przyśpieszyć, aczkolwiek za chwilę dojeżdżam do trasy szybkiego ruchu, staję z kierunkowskazem i czekam aż będę mógł wykonać zajebiście łatwy skręt w prawo, wykonuję go, telepię się w koreczku który prowadzi jeszcze z kilometr przede mną, na luzie, bo zaraz ustawiam się do skrętu w lewo, na skróty, dzięki którym można ominąć całe to towarzystwo, skręcam i tu już jest pusto, można rozwinąć normalną w tych warunkach prędkość, choć to nadal żadne sprinty, delikatny łuk w lewo, nareszcie można konsekwentnie jechać, choć niestety, zapeszyłem, bo trafił mi się ciągnik, i w dodatku ciężko go wyprzedzić, bo ten skrót ma dość wąską drogę, często bez pobocza (ocierasz się o domy), a na domiar złego z przodu jadą, a kiedy już nie jadą, to mam bardzo ostry łuk w prawo, gdzie trzeba zwolnić i nie można ciągnika wyprzedzić na zakręcie, a za chwilę równie ostry łuk w lewo i znów w lewo i znów subtelny łuczek w prawo, wszystko obok domostw, wąsko, dojazd do skrętu w prawo, za ciągnikiem wolniutko, bo za parę metrów wyjazd na szerszą trasę, gdzie wszyscy przekraczają przepisy i nie dojeżdżają pod kątem prostym żeby skręcić w lewo, tylko jadą na wprost przez białe linie jak nikogo nie ma, nierzadko nawet bez kierunkowskazu, ale to się na nich pewnego dnia zemści, bo tu często policja stoi, więc nareszcie nareszcie, mam kawałek prostej, z przodu nikt nie jedzie i mogę wyprzedzić ciągnik i przejść z żenadnej prędkości trzydzieści na godzinę do sensowniejszej sześćdziesiąt, czwóreczką, aczkolwiek nie ma się co rozpędzać, bo zaraz zdradliwe zaokrąglenie w lewo, znów w prawo, i za moment rondo podwójne, a tu się zaczyna kawałek prostej i można spokojnie jechać ustaloną prędkością przed siebie, bo to raczej z przeciwnej strony stoją, choć tu też po chwili trasa się zagęszcza i jedzie się wolniej, ale to może dobrze, bo co rozsądniejsi kierowcy nie wariują przy takiej śliskiej nawierzchni i jest w miarę bezpiecznie, sam zresztą nie pruł bym wcale szybciej, i tak przesuwa się grupa samochodów aż po kilku mniej istotnych dla opowieści zakrętach, po światłach, wyjeżdża się na dwupasmową trasę dojeżdżającą do końca skrótu, do głównej przelotowej, wielopasmowej, więc tu się już jedzie, kawałek prosto do świateł, następnie na prawy pas i za moment znów na prawy i wjazd na most po łuku w prawo, tam od razu na prawo, oj jedzie się bez kłopotu, spoglądam na zegarek, nie jest aż tak fatalnie, drugi zjazd w prawo do centrum, pętelka i wyjazd w prawo na Wisłostradę, a Wisłostrada w tym miejscu nie zwykła być zatkana, więc się jedzie, wiadukcik, lekki zjazd w dół w lewo, potem zawinięcie w prawo i dopiero na wysokości zjazdu na Stare Miasto rozpoczyna się korek i tu niestety cenzura nie pozwala mi wyczerpująco oddać wkurwienia, bo tu właśnie najwięcej czasu tracę, minuty upływają, i nic nie można zrobić, minuty są nieubłagane, nie można im przetłumaczyć żeby stały w miejscu, uciekają szybko, ale na szczęście korek się rozładowuje na wysokości tunelu i potem przy zjeździe na Łazienkowską jest już w miarę luźno, potem prostu w kierunku Kubentego, gdzie też są różne atrakcje w rodzaju wiecznie rozkopanej Czerniakowskiej na wysokości Gagarina, ale jakoś da się przejechać, potem superosko łatwy przejazd pod tym relatywnie nowym mostem, prosto znowu i za Sadyba Best Mall w prawo, długo prosto aż do tej wielopasmówki w kierunku Ursynowa, ale od razu zmykam w prawo i pod górę do Dworca Południowego, jak zawsze mówi mój ojciec, i tam znów pełne wkurwienie, można postać nawet siedem minut, zwłaszcza, że jakiś TIR wyjeżdża sobie z pętli na środek pasa i ma wszystko w dupie, kto mu pozwolił o tej porze, powinni wprowadzić zakaz poruszania się TIRów, w ogóle byłem przekonany że taki zakaz już obowiązuje, ale on widocznie niespecjalnie się tym przejmuje, w końcu przejeżdżam na wprost i pierwsze światła w lewo, a potem już prosto, przez światła, uff, czyżbym był już blisko, nie chcę spoglądać na zegarek, skręt w lewo w małą uliczkę i za chwilę w prawo w dojazdową, a tam jak zwykle nie ma miejsc, no ładnie, a było już tak pięknie, ale nie, niesamowite, jest jedno z boku, zmieszczę się na luzie, parkuję, wyłączam silnik, sprawdzam komórkę, jest idealnie 11:00, Mars Volta się kończy, wyłączam i wyciągam radio z kieszeni, przeszło mi przez myśl, żeby mój rating dla tej płyty odpowiadał rozmiarowi silnika mojej Toyotki, na pamiątkę, że tu słuchałem jej po raz pierwszy, to by się nawet zgadzało z tym co o niej sądzę, ale na razie musiałem porzucić tego rodzaju rozważania, zamknąć auto i biegiem podążyć do budynku, bo przy dozie szczęścia, może nie będę musiał kupować tej kawy.
(Porcys, 2005)

Co mam powiedzieć o trajektorii formacji Mars Volta? Gdyby ktoś 20 lat temu wywróżył, że ansambl wyrastający z post-hc ugrupowania At The Drive-In skręci na self-titled w skrzyżowanie 70s-owych jachtów ze środkowym Air... "Co to za rock jest? To w ogóle nie jest rock". Ale przyznaję, że mi to siadło. Zresztą nie tylko mi, bo jak zauwazył recenzent "NME": "This isn't just a striking return for one of the most individual bands of the last 20 years; it is, musically, an astounding masterpiece. Their finest hour? Quite possibly". Komedia którą szanuję. I beka z fanów, którzy są oburzeni, bo to w sumie mega świeży ruch.
(Ekstrakt / Porcys, 2022)