MARYLA RODOWICZ

 

Sing-Sing (1976)

Kiedy 5 lat temu redaktorzy z pewnego zaprzyjaźnionego serwisu na serio rozpoczęli pozytywistyczną pracę nad rehabilitacją dziejów rodzimej ESTRADY, to oczywiście ogólnie ją popierałem, ale… z kilkoma zastrzeżeniami. Super inicjatywa – mówiłem – tylko mam wrażenie, że z tą Rodowicz to akurat trochę niefortunny przykład. Albowiem 3 lata wcześniej z pewnych powodów przekopałem się przez WSZYSTKIE hity popularnej MARYLKI i ze zdziwieniem stwierdziłem, że jej najlepszym przebojem w czysto muzycznym znaczeniu jest "Remedium", czyli... to, co znałem od dziecka, bez tego całego przekopywania się, bez sławetnej "dekontekstualizacji". Żadnych innych perełek nie wykryłem. Autentycznie rozczarowałem się wtedy, bo też bardzo "chciałem", żeby Rodowicz miała coś genialnego w dorobku, czego nie znałem. Niestety - na pewno nie w singlach. Aczkolwiek nie znałem jej albumów, więc – myślałem – może tam coś się czai? Ale przecież to byłoby mega dziwne – na zasadzie najlepsze numery grupy ABBA = album tracki znane tylko die-hardom, WTF.

Odgrażałem się więc – jak mi znajdziecie takie szczyty u Rodowicz, jak u Bem i Wodeckiego, to oficjalnie stawiam po browarze. Lecz potem zaś przyszedł czas konfrontacji z całością materiału wypełniającego Sing Sing, longplaya budzącego respekt już "po okładce", bo odznaczającego się jedną z bardziej rasowych, natychmiast rozpoznawalnych obwolut, szczególnie w dużym, winylowym formacie. Projekt przywołuje mimowolne wzrokowe skojarzenia z front cover Ziggy Stardusta i ten glam-rockowy kontekst niespodziewanie wypływa już w tytułowym openerze – znanym, niby mało szlachetnym, acz niesamowicie wyrazistym hicie, który przemienia kabaretową swawolność i protest-folkowy stomp "na dwa" w kawał mięsistej narracji o seksualnym pociągu (nie, nie "wsiąść do pociągu") wobec pewnego badboya, gdzie Osiecka rzuca kąśliwymi, kultowymi linijkami typu "Czy ja nie jestem lepsza niż / Cała reszta pań, cały babski wyż". Jak nie-dredy: to wtedy mogło śmieszyć, teraz imponuje .

Dalej mamy całkiem rozstrzelone spektrum odniesień, może nawet zbytnio zawstydzające barwnym bogactwem – od jingle'owych żarcików a la radiowa "powtórka z rozrywki" ("Damą Być", "Moja Mama Jest Przy Forsie"), przez proto-jazz-disco-funk ("Dom Na Jednej Nodze"), po nocne, poetyckie kołysanki "Ludzkie Gadanie" i "Lubię Nas" (zdradzające ewidentny wpływ MPB spod znaku powiedzmy Nascimento – klasyczny kejs do rozwikłania z tym podejrzanym piętnem odciśniętym na historii polskiej piosenki). I co? To są koronkowe, złożone, choć całkiem efektywnie przebojowe numery. Nic zresztą dziwnego, jeśli przypomnimy sobie, kto je skomponował. Jacek Mikuła (for the record – m.in. "Moje Serce To Jest Muzyk", "Deszcz W Cisnej" i 3 wałki na Zagrajmy W Kości… – rings a fuckin' bell, co nie), Wojciech Karolak, Seweryn Krajewski. Przecieram więc USZY ze zdumienia, bo nigdy bym się nie spodziewał czegoś takiego w repertuarze MARYLKI. I konsekwentnie nie widzę analogicznej sytuacji w świecie anglosaskim, bo przecież najlepszymi kawałkami gwiazd takiego formatu były prawie zawsze ich przeboje.
(Porcys, 2016)