MCLUSKY
McLusky Do Dallas (2002)
Na swojej drugiej płycie trzej Walijczycy byli wulgarni (tytuł albumu parafrazuje film pornograficzny z lat 70-tych, a w tytułach piosenek – "cocksucker", "fuck", "bitch"), agresywni (grają tak, jakby chcieli zmiażdżyć wszystko w promieniu kilometra) i cyniczni ("chrzanić tę kapelę, bo za dużo przeklinają" – śpiewają). Ale jakby się nie starali udawać prymitywów, to niestety im nie wychodzi. Zdradza ich inteligencja muzyczna – motywiczne zależności między desperackimi partiami basu, gitary i wokalu "No New Wave No Fun", "What We'Ve Learned", "To Hell With Good Intentions" lub "Gareth Brown Says" czułyby się jak u siebie w domu w repertuarze Les Savy Fav. Pełen amok, a jednak pachnie talentem do riffów – tego nie da się oszukać. Taki rokendrolowy hardkor to ja lubię, panie.
(T-Mobile Music, 2011)
Anegdota stanowi siłę napędzającą nasze teksty i niejednokrotnie uwalniała je od banału, od zdań pokroju "dwunasty album zasłużonego artysty niczym nie zaskakuje" i od nudnawych opisów. Potęga anegdoty polega na tym między innymi, że zapamiętuje się ją samą, funkcjonującą niezależnie od głównego tematu recki. Wielokrotnie podkreślałem, że naszym celem jest a) mówić o dobrej muzyce, że jest dobra; b) mówić o złej muzyce, że jest zła; c) dostarczyć czytelnikowi rozrywki wysokiej klasy. O tym trzecim nikt w naszym kraju nie pamięta, więc wtedy wkraczamy jako zbawcy tej biednej formy wypowiedzi i ratujemy ją przed rutyną i nudą, nudą, nudą. Flaming Lips, hamburgera, zabawa jeny, wspomnienia z dzieciństwa, koncert, "kilka przystanków tramwajem, przypadkowo usłyszany dialog, czarny płaszcz, wypastowane buty, 'reszty nie trzeba'". A więc teraz obowiązkowo punkt "c".
(Ostrzegam, że poniższa anegdota należy do kategorii "absolut, absolut". Ci, którym już ją opowiadałem jedynie się uśmiechną pod nosem; reszta niech przygotuje się na "absolut, absolut".)
Problem ze sprzedawcami w sklepach płytowych to dość powszechnie znana kwestia. To słynne dopytywanie się o konkretną płytę, kiedy delikwent w punkcie informacyjnym nic z tego nie kuma. Jednocześnie stara się uniknąć kompromitacji, ale ciężko jest jej uniknąć, jeśli na "Maleńczuk" reaguje się: "jak, Maleo?". Zupełnie nie pojmuję, skąd biorą się ci ludzie, obsługujący "dział płytowy". Z ulicznej łapanki? Oj trzeba się nieźle namęczyć, żeby zasięgnąć jakiejkolwiek informacji. Moja metoda polega na podawaniu nazw wykonawców w "polskiej" wymowie. Rozmyślałem sobie, gdzie znajduje się granica takiej beznadziei. Czy można zamknąć raz na zawsze motyw mylącego się sprzedawcy? Rzeczywistość sama dopisała odpowiedź.
Działo się to w Empiku na Marszałkowskiej, w środku powszedniego dnia, kilka tygodni temu. Pragnąc dowiedzieć się o cenę płytki Peaches, stanąłem w kolejce do punktu "info". Przede mną rozegrał się dramat. Dziewczyna, teoretycznie służąca pomocą klientom, musiała stawić czoła Blondwłosemu Typowi, występującemu w tym dramacie w roli petenta. Niechcący, wkrótce z widza przeistoczyłem się w uczestnika dramatu. Oto jego przebieg:
Dziewczyna: Tak, słucham pana.
Blondwłosy Typ: Proszę pani, szukam takiej płyty Coltrane'a.
Dziewczyna: Jakiej.
Blondwłosy Typ: No takiej, yyy, Coltrane, ostatnio była reedycja zdaje się.
Dziewczyna: Nie wiem.
Blondwłosy Typ: Coś z "love" w tytule chyba.
Wówczas dziewczyna odwróciła łepek w stronę monitora i wstukała w klawiaturę: "COLD RAIN". Zrozumiawszy, że nagle zostaliśmy z Typem sami, postanowiłem mu pomóc, z dobrego serca.
Ja: Coltrane? A Love Supreme?
Blondwłosy Typ: Uhm, tak.
Ja: Heh, najlepsza płyta w historii jazzu?
Blondwłosy Typ: Taak, ahahahahah.
Ja: Aha. W takim razie, wie pani co, to się inaczej pisze. Nie "koldrejn", tylko "coltrane". Rozumie pani, "coltrane coltrane, w mordę zaj...". C O L T R A N E. C jak Celina, O jak Ola, L jak Laura, T jak Teodora, R jak Raszpla, A jak Ania, N jak Natalka, E jak Ewa. COLTRANE. Col-tra-ne. C//O//L//T//R//A//N//E. C!!!O!!!L!!!T!!!R!!!A!!!N!!!E!!! C---O---L---T---R---A---N---E. Czy to aby na pewno jasne?!
>>>C<<<, >>>O<<<, >>>L<<<, >>>T<<<, >>>R<<<, >>>A<<<, >>>N<<<, >>>E<<<.
C
O
L
T
R
A
N
E
CCCCCCCCCCCCCCCCCCCCCCCCCCCCCCCCCCCCCCCCCCCCCCCC
OOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOO
LLLLLLLLLLLLLLLLLLLLLLLLLLLLLLLLLLLLLLLLLLLLLLLLLLLLL
TTTTTTTTTTTTTTTTTTTTTTTTTTTTTTTTTTTTTTTTTTTTTTTTTTTTT
RRRRRRRRRRRRRRRRRRRRRRRRRRRRRRRRRRRRRRRRRRRRRRRR
AAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAA
NNNNNNNNNNNNNNNNNNNNNNNNNNNNNNNNNNNNNNNNNNNN
EEEEEEEEEEEEEEEEEEEEEEEEEEEEEEEEEEEEEEEEEEEEEEEEEEEEE
Hm, czy teraz do pani dochodzi?
Dziewczyna: Aha. Jest, racja, mamy taką płytę. 66,90. Na dziale "jazz" proszę szukać.
Blondwłosy Typ: Dziękuję.
Ja: Proszę.
Kilka godzin później, gdy wróciłem do chaty, zdjąłem z najwyższej półki swój czczony egzemplarz A Love Supreme i pogłaskałem go czule, jakby bardzo potrzebował miłości. I jeszcze w ramach dygresji: dodatkowym absolutem jest dla mnie prezentowanie w walentynkowej audycji radiowej, obok pioseneczek zawierających w tytule słówko "love", jednej z części "A Love Supreme". Dla kogokolwiek, kto orientuje się, o czym traktuje ten utwór, jest to niewątpliwie absolut.
Ach, McLusky. No właśnie, bo spróbujmy teraz przewidzieć, jak zareagowałaby Dziewczyna na pytanie o zespół McLusky. "Mak Laski?" – w sensie, że laska leci kompot makowy. "Mag Laski?" – jako określenie magika o nazwisku Laski. "McLaski?" – czyli specjalna oferta w McDonald's, polegająca na dodaniu do zestawu zawierającego kanapkę, frytki i colę dwóch lasek striptizem umilających konsumpcję tego gówna. A może po prostu, jak zauważył Michał, zwykłe polskie nazwisko "Maklaski", robiące za nazwę zespołu, podobnie, jak Stachursky, czy Kowalski. Proponuję zebrać wszystkie możliwości do koperty, zakleić i wysłać do teleturnieju "Miliard W Rozumie", gdzie Janusz Weiss uczyniłby z nich część konkurencji pod tytułem "encyklopedia".
McLusky to walijskie punkowe trio, istniejące już kilka latek. Zadebiutowali albumem My Pain And Sadness Is More Sad And Painful Than Yours. Jednak rozgłos przyniósł im dopiero McLusky Do Dallas, maksymalnie popierdolona garażowa rypanka, nie mająca nic wspólnego z żadną modą na ostre granie, bezkompromisowa, sięgająca do lśniąco-surowej stylistyki Pixies, Fugazi, czy najbardziej zmasakrowanej Nirvany. Plan jest następujący: bierzemy brudne, przesterowane linie basu, dodajemy niechlujne, mocarne bębny (ważne jest "pływające", kanciapowe brzmienie talerzy), uzupełniamy zgrzytliwymi gitarami, a na koniec przychodzi jakiś pojeb ze szpitala dla psychicznych (w tym przypadku wokalista Andrew Falkous) i zaczyna tak drzeć mordę, że krew wam idzie z uszu, wychodzicie z pokoju, parzycie karmelową herbatkę (cudo!) i włączacie Małysza. To samo można opisać dwoma krótkimi słowami: Steve Albini.
Owszem, ale nie wystarczy oczywiście być produkowanym przez założyciela Big Black, żeby aż tak wymiatać. Od innych podobnych kapel McLusky odróżnia bardzo wysoki poziom materiału. "No New Wave No Fun" zapieprza na tak kręcącym riffie, że wymiękłem lekko. To jest moja drużyna: nie ma tu właściwie uchwytnej melodii, jest tylko wrzask i hardcore'owa rzeźnia. Ale jakoś wrzyna się człowiekowi w pamięć ten motyw. To jest dla mnie przyszłość gitarowej muzy. Chwytliwe nie będą wokale, lecz same hooki. Les Savy Fav już to robią; zresztą, to już mieliśmy na Surfer Rosa momentami. Tyle, że McLusky chowają w zanadrzu cały arsenał takiej amunicji. Weźmy niewiarygodnie wręcz osobliwy, oryginalny, a przecież taki prymitywny w konstrukcji "What We've Learned", najbardziej przypominający mi (partia wiosła!) ostrzejsze fragmenty In Utero. I tu się zaczyna dyskusja, bo ta pierwotność McLusky jest chyba jednak zamierzona. Gdy wczuć się lepiej w podziały, to wyjdzie nam, podobnie jak analizując kawałki Nirvany, że są one cholernie inteligentne, chociaż z pozoru IQ nie grzeszą. Fugazi? Wsłuchajcie się w gitary, po prostu ich posłuchajcie i wszystko jasne będzie. Wyróżnia się doskonały "To Hell With Good Intentions" pod tym względem.
Oraz teksty. Nieczęsto, niejednokroć, kolesie z McLusky pozwalają sobie przekroczyć ogólnie przyjęte normy dobrego taktu, zbliżając się do poziomu Ween, tudzież Shat. Co prawda nie ma tu rasowych odpowiedników takich diamentów, jak "You Fucked Up", czy "You Can't Just Shit (The Piss Must Follow)". Ale jednak są kwiatki. "Nicotine stained on account of her crutch / And I'm aching from fucking too much" to mój faworyt z "Lightsabre Cocksucking Blues". Inna nominacja: "One of those bands got paid I've heard / One of those bands got fake tits" – to chyba o całym zamieszaniu wokół zjawiska "The ...s". I nawet w stonowanym, lirycznym wręcz "Fuck This Band" padają słowa: "Fuck this band / Cause they swear too much / Yeah fuck their holes". Autoironia, czy mi się zdawało? W każdym razie słów "fuck" jest tu mniej więcej tyle, ile słów "babe" w twórczości Grega Dulli.
Paranoja, choroba i brud płyną z McLusky Do Dallas, aż trzeba ręce umyć po słuchaniu, dokładnie według teorii Franka Blacka. Pamiętajmy wszak, że nie cała zawartość płyty powala. Zdarzyło się chłoptasiom parę bardziej przeciętnych numerów, jak "Dethink To Survive", "The World Loves Us And Is Our Bitch", czy "Alan Is A Cowboy Killer". Na upartego można by je wywalić i nikt nie czułby się urażony, ja przynajmniej nie. Wszystko zrealizowane jest na jedno kopyto. Po dłuższym obcowaniu hałasowanie Falkousa, Chapple i Hardinga może trochę męczyć. Ostatecznie jednak nie zmienia to faktu, że McLusky w swoim zakresie stylistycznym rządzą. Widzicie, ja szukam strzępków wiarygodności w świecie, gdzie każda ciota o ładnej buźce chwyta za Gibsona i zakłada kapelę. Kto kochał zgiełk gitarowy, będzie go kochać zawsze, nawet jak minie trend. I trudno mi przewidzieć, czy będziecie mieć kłopoty ze sprzedawcami, pytając o McLusky Do Dallas, ale radzę wam spróbować. W Media na Okęciu fajna brunetka siedzi za kasą.
(Porcys, 2003)
The Difference Between Me And You Is That I'm Not On Fire (2004)
McLusky po raz… trzeci. Sprzedane.
Ale nie liczyłbym, że w dużej ilości egzemplarzy. Bo i też prowokacyjne walijskie trio, wyglądające na zdjęciach jak bojówka organizacji neonazistowskiej, serwujące słuchaczom co drugie słowo "fuck" w piosenkach i anarchicznie krzyczące do hałaśliwych podkładów nie zabiega jakoś szczególnie o sukces komercyjny. Dla bliżej zainteresowanych sceną niezależną McLusky pozostaną wszakże jedną z najlepszych punkowych kapel lat dwutysięcznych: ich debiut My Pain And Sadness Is More Sad And Painful Than Yours oraz zwłaszcza mistrzowska druga płyta McLusky Do Dallas wyczerpująco realizowały założenia maniackiego hardcore'u z anty-melodyjnymi, choć diabelsko chwytliwymi (paradoks?) motywami i absurdalnie śmiesznymi, balansującymi na granicy złego smaku tekstami.
Tym większe, z pozycji fana, jest rozczarowanie najnowszą propozycją grupy. The Difference Between... zawodzi na każdym polu porównane do poprzednik(a)ów. Żaden kawałek nie żre tak ostro i triumfalnie, jak No New Wave No Fun, To Hell With Good Intentions bądź What We've Learned. Żaden nie ma tej mocy i świeżości. Zamiast tych przebojowych anty-hitów otrzymujemy garść solidnych i mocnych, ale zarazem mdłych garażowych rockerów, powielających wcześniejsze pomysły na bazie mniej natchnionych i atrakcyjnych kompozycji. Poza kilkoma numerami (She Will Only Bring You Happiness, Slay!, Forget About Him I'm Mint) wieje tu trochę nudą, więc zamiast The Difference... polecałbym raczej powrót do Do Dallas. Oby się chłopcy przebudzili, bo w eksplorowanej przez nich niszy można jeszcze powiedzieć bardzo wiele.
(Clubber.pl, 2004)