MEGADETH
Rust In Peace (1990)
Około dwóch dekad temu miałem starszego o dwa lata koleżkę, który poprzez siostrę siedział trochę w środowisku metalowym, choć sam słuchał też innych rzeczy – na przykład King Crimson i Elvisa Presleya (tak, naprawdę). Zapamiętałem, że Megadeth było szczytem melodyjności w jego zajawkach, choć bez zniżania się do balladowej cienizny. Puściłem więc niedawno "Rust In Peace" i utwierdziłem się w słuszności wspomnień. To hiperprecyzyjny, progresywny, postnuklearny power-pop na krystalicznych przesterach, gdzie żaden z dziewięciu tracków nie odstaje. A te najlepsze rozrywają na strzępy. Wielowątkowe "Holy Wars... The Punishment Due" już na starcie nie bierze jeńców. Przychodzi wam do głowy inteligentniejszy hook riffu niż ten z "Lucretii"? W refrenie "Tornado of Souls" wkrada się emo-desperacja spod znaku, ja wiem, jakiegoś Jawbreakera? Niekwestionowany wirtuoz gitary Dave Mustaine bywał krytykowany za swój skowyt do mikrofonu, ale ja to kupuję – jego cierpiętnicze skomlenie świetnie koresponduje z tematyką tekstów.
(T-Mobile Music, 2012)