METALLICA

 

...And Justice for All (1988) 9.5

"This is completely sublimated rock, on a quest for a purity of form, light years beyond raunch or blues rock. Metallica turn heavy metal's melodrama into algebra. This isn't thrash, but thresh: mechanized mayhem. There's no blur, no mess, not even at peak velocity, but a rigorous grid of incisions and contusions" (Simon Reynolds, recenzja w "Melody Maker", wrzesień 1988)

wczoraj minęło 30 lat od premiery albumu, który odkąd pamiętam był moim faworytem nie tylko w dyskografii Metalliki, ale i w ogóle w obrębie całego "metalu" jako genre. często krytykowany za formalną rozwlekłość (tzw. "muzyczne przegadanie") oraz rzekome "błędy" w mixie (do których nie przyznawał się współproducent Rasmussen) – czyli sterylną suchość brzmienia bębnów i praktycznie niesłyszalne partie jeszcze świeżego w składzie Newsteda – przez wielu szalikowców zespołu wciąż jest uznawany za jakieś wielkie rozczarowanie po świętej trójcy bezdyskusyjnie kanonicznych, pełnokrwistych, pełnopasmowych dzieł.

ja widzę to odwrotnie – wielopiętrowe, misterne, szkatułkowe, matematyczne konstrukcje świadczą o kompozycyjnej maestrii, a syntetyczny sound perki przy ledwo czytelnym basie sprawiają, że ten materiał ma swój niepodrabialny, odhumanizowany sznyt, który trudno pomylić z czymkolwiek innym. dla mnie to apogeum progresywnego thrashu i referencja dla każdego, kto w zbliżonych rejonach ekspresyjnych porywał się na kalejdoskopowe zmiany tempa, metrum, artykulacji, aranżacji i nastrojów – po prostu ZŁOTY STANDARD dla futurystycznego metalu opartego na CHIRURGICZNEJ PRECYZJI.
(2018)

St. Anger (2003) 1.2

Lipiec 1997, Kazimierz Dolny. Na jakiejś kolonii pewien gość, metalowiec z krwi i kości, przekonywał mnie do geniuszu Metalliki. Był taki gruby, miał taką brodę, ubierała się na czarno, lubiła śpiewać, kochała się w kwiatach, motylach i drzewach. Jego argumenty polemiczne zamykały się w autorytatywnym głoszeniu peanów na cześć słynnej grupy. Zaznaczyłem, że znam parę "JEJ" płyt, ale żadna nie przekonała mnie do "NIEJ" na tyle, bym dołączył do wyklętego grona kondoniarzy. Tłumaczyłem, że gdy odpalam Master Of Puppets, to w "Battery" podoba mi się akustyczny wstęp na kilka gitar, wzniosła triada i interwencja kolosalnego przesteru, ale przy nadejściu thrashowej miazgi chce mi się srać. Gostek apelował, że właśnie wtedy jest "to najlepsze". Za nic nie mogłem się z nim zgodzić. Dla mnie "thrash metal" równał się "srasz metal". Uważałem go za grę cieni na ścianie, do dzisiaj nim gardzę. Lecz tego samego wieczora dziwiłem się sam sobie, tańcząc z dziewczyną "wolnego przytulańca" przy "The Unforgiven". Podobno każdy krytyk powinien się ustosunkować względem Czarnego Albumu. Więc proszę: da się przy tym zatańczyć. Her name was Weronika.

Wrzesień 1997, Warszawa. W moim feralnym ogólniaku wszyscy słuchali Metalliki. Owszem, do przesady to powiedziałem, ale taki oto wniosek sam się wysnuwał po paru dniach uczęszczania. Przerwy były podporządkowane metalowi. To w trakcie dużej pauzy poznałem "Szmaragd Bazyliszka" Kata. Na dziennym porządku była Sepultura, Type O'Negative. Oraz Metallica. W krótkim czasie stałem się niechcący ekspertem od dokonań zespołu, bo beje nie dość, że zapychali uszy tym błockiem, to jeszcze o nim ochoczo rozprawiali. Celowała w tym zwłaszcza klasa A. (Klasa A to był mat-fiz. Czy może być coś gorszego od ścisłego umysłu słuchającego metalu?) Na zielonej szkole skracali podróż autokarem serwując na boomboxie Ride The Lightning. Ku uciesze większości pasażerów, dodam egoistycznie. Tak więc sądziłem wówczas, że liceum na zawsze wyrobiło we mnie wymiotne reakcje na muzykę Metalliki. Całe szczęście, że byli tam kolesie pokroju Goethka, z którymi można było uciec od śmieciowego pedalstwa w świat rozmów o artystach z Bristolu na przykład.

Sierpień 1998, Orzysz. Być może jednak wszystko to był stereotyp. Wizerunek zakompleksionego, tłustawego, pryszczatego, nieogolonego, prymitywnego nastolatka przylgnął do statystycznego fana Metalliki i chyba za bardzo to sobie wziąłem do serca. Pod koniec wakacji 1998 poznałem bowiem na Mazurach dwóch absolutnych bossów, traktujących Metallikę jak bóstwo, ale nie mających dosłownie nic wspólnego z moimi żałosnymi współuczniami. Nope, żadnych czarnych koszulek, śmierdzących glanów, czy czerwonych krost na czole. Czyste szefostwo. Jeden z nich wymiatał na wieśle, drugi w zależności od nastroju robił za pałkera lub mordowyjca. Spisywali się na medal. Opowiedzieli mi historyjkę o tym, jak podczas trasy Lars Ulrich skarżył się, że już ma dosyć, nie zagra, bo mu ręce odpadają od walenia. Puszczali mi "Harvester Of Sorrow" i z samo-przekonaniem przyznawałem, że jest w tej kompozycji komplikacja godna poważki nawet. I stał się cud, zarazili mnie wirusem Metalliki. Po powrocie kupiłem pod wpływem impulsu (i poniekąd uprzedniego uwielbienia dla "One") ...And Justice For All. Nie zawiodłem się. Do dziś uważam ten album za mistrzowski.

Maj 2003, Warszawa. To zabawne, ale napięcie przed wydaniem nowej płyty Metalliki udzieliło się także mnie. Zwyczajnie zżerała mnie ciekawość. Czy po paru miernych mainstreamowych podrobach kapela rzeczywiście powróci do swoich hałaśliwych korzeni? W gronie kumpli dyskutowaliśmy ewentualne alternatywy. Jeden z nich przywołał zgoła niesamowitą anegdotę. Jego znajomy wchodzi do Traffic Clubu i co widzi? Kto to? James Hetfield. Podpisywał płyty w ramach rozwiniętej w Polsce akcji promocyjnej. W sumie absolut. I dodaje: wiesz, Hetfield. Człowieku, to był Hetfield. Drugi kolega, dzięki któremu w ogóle czytacie tę reckę, przyznaje, że dla niego w pewnym sensie Metallika była tym, czy Beatlesi dla mnie i mojego najbliższego otoczenia. I też wyciąga z rękawa skecz, tym razem o pluciu Hetfielda na koncertach, między wersami. "Hey! / I'm your life / I'm the one who takes you there". Ale przypominamy sobie, że nikt nie równa się w spluwaniu z Muńkiem Staszczykiem. Dziś rozmowa o Metallice to luzacka wymiana żartów i gagów.

Lipiec 2003, Warszawa. U Kinowskiego oglądamy MTV2. Leci więzienny teledysk do tytułowego z najnowszej Metalliki. Gwara szydzi. "Metallika gra dla określonej grupy odbiorców. W Stanach jest taka grupa społeczna, 'White Trash'. Wiecie co to jest 'White Trash'? 'Jestem biały, mam tatuaże, jestem twardy, chcę być czarny, jestem kierowcą ciężarówki, słucham Metalliki'. Huh! Okropne". Teraz cały występ live. Tydzień z Metalliką w przededniu premiery. Hetfield wrzeszczy do publiczności: oh yeah! W "30 Ton" widzę Hetfielda odsłaniającego kulisy swojego hobby – polowania. Przełączam kanał. W końcu nie jestem "Iwantem". Metallika to jeden z najbardziej rozpoznawalnych zespołów rockowych świata, ale odrzuca monotonią i pseudo-zaciętością. Chyba wynika to ze zbyt masowego u nas nagłośnienia tego rodzaju brzmień. No i dochodzi jeszcze zdjęcie z Ulrichem wciągającym makaron nosem. Zdjęcie, którego nie ma. Tak sobie kalkuluję, z lekka przysypiając. Mimo to, wszystko zweryfikuje zawartość krążka.

Sierpień 2003, Warszawa. Nareszcie mam kopię St. Anger. Znam opinie wspomnianych ziomków. Nie podzielam ich. Mówią, że garażowa full wypas jazda. Mówią, że są "zawstydzeni" słuchając tej miażdżącej, zahaczającej o Motörhead rypanki. Czuję się zmieszany. Zawsze postrzegałem thrash za muzykę stworzoną głównie dla głuchych (w sensie: proszę odróżnić dźwięk E od dźwięku C; nie umiesz? to wypierdalaj) prostaków, niezdolnych do czegokolwiek innego, niż jednostajne rzucanie cielskiem, nie do rytmu zresztą. Jeśli zaś zostaje on ożeniony z tekstami a la "Shoot me again / I ain't dead yet" i rozprowadzany na siedmio-dziewięciominutowe improwizacje, ponownie chce mi się srać. A co to? Złamane rytmy? Nie łam się, przełam się! Jak to ujęła moja matka: fani Metalliki czekali, czekali i się nie doczekali. A to wszystko było do przewidzenia. Sześć lat wstrzymywania oddechu przed nowym materiałem i nic. Co ja sądzę o tej płycie? Nieee wiem. Podobno śmiesznie udaję "seeeinteeeeeejjjnga".
(Porcys, 2003)

***

w świetle niedawnych reedycji Kill 'Em All i Ride the Lightning oraz 30. rocznicy Master of Puppets można by rzec, iż chcąc nie chcąc obchodzimy "Rok Metallicowski". mógłbym tu sypać anegdotami jak z rękawa, bo cytując kolegę "w latach 90. w każdym polskim liceum w każdej klasie było kilku fanów Metalliki". radiowęzły, kolumienki w busie, zielone szkoły - who's with me? co gorsza była to sekta, która chyba istnieje do dzisiaj i ma się dobrze, więc nadal niezręcznie nawet zaczynać temat. same tytuły utworów brzmią trochę jak magiczne zaklęcia - strach się bać, strach wymawiać nadaremnie.

ale kiedy już po raz tysięczny z rozrzewnieniem pośmiejemy się z pryszczatych mordeczek w czarnych koszulkach z nazwą zespołu, z tych wszystkich naszywek i innego rodzaju merchu, to w sumie "na koniec dnia" trzeba uczciwie przyznać, że na pierwszych 4 albumach Metallika to był totalny modernizm i kosmiczny progres dla "ciężkiego grania". jak posłuchać ich poprzedników, a potem zobaczyć co zrobili z inspiracjami, to trochę mózg się lasuje. o wpływie na pokolenia "szatanistów" nawet nie wspominam. i patrząc z perspektywy dwóch dekad nie ma w tym nic śmiesznego.


moje top 10:

1. One
2. Seek & Destroy
3. Harvester of Sorrow
4. Battery
5. …And Justice for All
6. Escape
7. Blackened
8. Enter Sandman
9. Master of Puppets
10. Hero of the Day (metalowa adaptacja "Hold Me" Fleetwood Mac)
(2016)