MICA LEVI
Under The Skin (OST) (2014)
"Lipstick To Void"
Miejmy to za sobą: jestem z tych widzów, których Glazer w Under the Skin całkowicie przekonuje, nawet jeśli nie do końca umiem powiedzieć "o czym" lub "do czego" przekonuje. Ale to jest film z kategorii tych, na jakie czekam i których wciąż w tym przedziale jakościowym brakuje (a gdyby w PL powstało coś zbliżonego – pomarzyć…). Nawet odpuszczając jakieś dziecinne spory, czy to jest finalnie "dobry" film, czy "nieudany" (co to niby ma znaczyć poza indywidualnym postrzeganiem każdego świadomego widza…), to ze trzy punkty zaczepienia na plus bym znalazł.
Po pierwsze imponuje mi sposób w jaki gościu skopiował wybrane patenty z Kubricka na poziomie pewnych założeń języka medium filmowego typu relacja montażu z rytmem, światłem, kolorem, kształtem, a nie na zasadzie cytatu dla cytatu. Po drugie otwartość interpretacji z figurą femme fatale (przy bliskiej ideału obsadzie głównej roli, i mówię to jako sceptyk wobec statusu ScaJo), pozwalająca na wszelkie jakże pożądane projekcje rozmaitych teorii na temat roli kobiety w kulturze (zajęcia z Audiowizualności w XX w. na IKP – pamiętamy). Po trzecie zwyczajnie sporo wracałem do tego obrazu myślami, przy wszelkich jego subiektywnie pojmowanych wadach, co w XXI wieku przytrafiało mi się nieczęsto.
Muszę jednak przyznać uczciwie, że powracałem nie bez powodu i tu może się ujawnić też czwarty podpunkt: soundtrack. Na papierze nie powinienem nawet wzruszyć ramionami, bo piosenkowa twórczość niejakiej Micachu to była dla mnie zawsze sytuacja z cyklu zero zainteresowania, zero inwestycji, zero zaangażowania – spływało to po mnie mimo entuzjastycznych reakcji postaci typu Reynolds czy Woebot. A tu jeszcze side project: brzęczenie praktycznie rzecz biorąc bez motywiczności, zwykle oparte o sam timbre smyczków w formie brzmieniowej plamy (może poza "Love"). Teoretycznie rzecz odległa mi biegunowo.
Szczęśliwie od teorii do praktyki w muzyce cała galaktyka wrażeń. W tradycji kultowych soundtracków od orkiestrowych dzieł Herrmanna po syntezatorowe wprawki Carpentera, Levi w nieskończoność zapętla dosłownie kilka przewodnich "tematów" (kojarzących się nieodparcie z konkretnymi scenami filmu), co na dłuższą metę skutecznie hipnotyzuje i omamia. W drżących miarowo, jękliwych, smyczkowych fakturach czuć ewidentnego ducha Pendereckiego czy Ligetiego, a niedawno zdjąłem z półki Rothko Chapel Feldmana i po paru minutach tknęło mnie, że Mica musiała mieć z tym styczność. Może i potrzebny tu słuch nietoperza do wychwycenia sonicznych pasm, ale "na koniec dnia" tak sugestywna dźwiękowa namiastka "otchłani, która patrzy wstecz" nie trafia się za często.
(Porcys, 2016)
Jackie (OST)
Że się powtórzę: piosenkowe wcielenie Micachu, czy z The Shapes czy jako Good Sad Happy Bad, jakoś mi nie podchodzi i zupełnie nie chce mi się do niego wracać. Odwrotnie z jej ilustracyjną neo-klasyką. Promieniująca zaraźliwą neurozą ścieżka dźwiękowa do Under the Skin nie dawała spokoju, powracała nocami, przywoływała obrazy z filmu w najmniej spodziewanych chwilach. Jackie w reżyserii Pablo Larraína jeszcze nie widziałem (polska premiera w lutym), ale jeśli rzeczywiście ten soundtrack dopiero rozkwita i nabiera rumieńców w połączeniu z obrazkiem, to trochę nie wiem, czego się spodziewać? Bo dla mnie to już jest całkiem przekonująca hipnoza, która czaruje może mniej oryginalnie i złowrogo od Under, ale chyba nawet przystępniej, przejrzyściej i spójniej (staranny, oszczędny aranż na konwencjonalne instrumentarium z umiejętnym wyzyskaniem "brzmieniowych" walorów ciszy). Kiedy w czasach szkolnych ktoś na słynne pytanie "czego słuchasz?" odpowiadał "muzyki filmowej", zwykle miał na myśli nieznośne "snucie motywiczne" – szczęśliwie Levi przywraca nastrojowości należną cześć i powagę.
(2016)