MIŁOŚĆ
Miłość (1993)
Szerokim socialowym echem odbiło się niedawne ćwierćwiecze Polovirusa – płyty którą wszyscy znają na pamięć i mimowolnie cytują codziennie, bo to przecież dobro narodowe, synonim inteligentnego kabaretu, popkulturowy symbol definiujący swą epokę. Tymczasem 30-lecie wydanego "według logiki dostępnych źródeł" na początku 1993 debiutu Miłości raczej zostało przemilczane. A oszałamiająca liczba 800 słuchaczy miesięcznie na Spoti uzmysławia, jak obce młodym adeptom są te nagrania. I choćby dlatego warto przypomnieć o tym niezwykłym spotkaniu czterech wyrazistych osobowości z zupełnie innych światów, które wcale nie musiało się wydarzyć. Sowizdrzalska charyzma naturalnie uzdolnionego kompozytora Tymańskiego, awangardowe ciągoty niepokornego Trzaski, starannie kształcona elegancja Możdżera i rozmarzony introwertyzm Oltera. Trochę jak Doorsi albo po prostu Kombi ("smakosze brzmienia – on i ja") krajowej synkopy. Bo dalej parafrazując Tymona: "co to za yass jest, to to w ogóle nie jest yass, nie? to nie jest żaden yass". Dumnie obnosząc się z inspiracjami (Trane i Tristano w tytułach), kwartet tchnął bezczelnie szczeniacką świeżość w continuum Polish Jazzu – jednocześnie udowadniając tą kilkudniową sesją w studiu Radia Szczecin, że w albumowej odsłonie sam materiał stawiał jeszcze wtedy wyżej od scenicznych wygłupów, performensów, cross-stylistycznych eksperymentów i innych rozmaitych transgresji. Pełne tyleż klasycystycznej urody, co szkolno młodzieńczej werwy kształtne tematy choćby niezapomnianego "Luke the Skywalker", "Dr King" czy "The Impossible" nadal urzekają głębią i liryzmem. No i finałowe "Swędzenie plazmy" (z kultową frazą "na spytki Cię biorąc") czyli narodziny firmowej groteski post-leksykalnej pseudo-poezji Rysia w iście wyzywającej oprawie słuchowiskowej. Klasyk.
(2023)
SAMA TREŚĆ: Jeszcze słówko o Miłości, muzyce i życiu
Ogólnie podzielam entuzjastyczny ton Natalii Fiedorczuk w sprawie filmu "Miłość".
Przypomnę, że dokument ów w reżyserii Filipa Dzierżawskiego nasza autorka skomentowała dwa tygodnie temu w swoim artykule pod tytułem "Wespół w zespół" ( http://www.t-mobile-music.pl/opinie/felietony/wespol-w-zespol,14174.html ). Na mnie też ta "Miłość" zrobiła duże wrażenie. Chociaż do grona ulubionych filmów muzycznych bym jej w ostatecznym rozrachunku raczej nie zaliczył. Powodów tej rezerwy jest kilka. Na przykład przeszkadzały mi nieco zdjęcia – odniosłem wrażenie, jakby operator pomylił konwencję art-house'owego lo-fi z językiem kina dokumentalnego. Kadry, w których wypowiadający się do kamery muzycy byli zupełnie niepotrzebnie zasłonięci jakimiś zbędnymi przedmiotami, stanowiły chyba najsłabszy punkt programu.
Poza tym delikatne wątpliwości budziła sama geneza filmu. Za całą inicjatywą stał oczywiście Tymon, który – z tego co rozumiem – dopiero na dalszym etapie powstawania tego projektu poinformował o nim byłych kolegów z zespołu. W sumie ma to sens, bo jeśli ktoś posiada legitymację do podobnych działań, to właśnie mister RTT, spiritus movens przedsięwzięcia na polu artystycznym i ideologicznym, główny autor materiału i twarz Miłości. Tym bardziej jednak smuci fakt, że jednej osobie wyjątkowo zależało na utrwaleniu dla potomnych pewnego ważnego zjawiska na rodzimej scenie, a reszta zaledwie "łaskawie" na ten pomysł przystała. Może spłycam, może każdy tego typu film musi ukazywać pęknięcia również w zakresie samej realizacji idei. Może tak, a może nie.
Na szczęście sama historia zespołu Miłość jest na tyle unikatowa i poruszająca, że ciężko się przy niej nudzić. Do tego dochodzi jeszcze niepodrabialne flow Tymona. Gdyby ktoś nakręcił dziesięciogodzinny wywiad z tym człowiekiem, w którym opowiadałby całą swoją karierę drobiazgowo, chronologicznie, rok po roku – obejrzałbym ciurkiem, a nawet chciałbym to w ciemno kupić na DVD i czasem do tego wracać. Równie charyzmatycznych, błyskotliwych, w naturalny sposób zabawnych i obdarzonych takim magnetyzmem postaci w krajowym szołbiznesie szukać ze świecą. Ale o tym wiemy nie od dziś. Tego należało się spodziewać. To zapowiadał już sam trailer. Natomiast w filmie "Miłość" zaskoczyło mnie co innego.
Otóż zaskoczyły mnie pojedyncze wypowiedzi różnych muzyków, które jakoś automatycznie skłaniały do głębszej refleksji w sferze estetyki muzycznej i teorii, a może nawet filozofii muzyki. Trzy z nich upatrzyłem sobie szczególnie – o nich za moment. Dzięki nim zapamiętam "Miłość" jako coś więcej, niźli tylko intrygującą biografię istotnej, wpływowej i po prostu wyśmienitej jazzowej formacji, której znaczną część dorobku ogromnie lubię i cenię. Starcie się wielu różnych osobowości (rockman-erudyta, wirtuoz-prymus, free-punkowiec, introwertyk-wrażliwiec, wreszcie technik-elegant) w obrębie jednego składu to oczywiście niezła heca już na starcie, ale wpisanie tej hecy w szeroki kontekst muzycznych definicji dopiero owocuje – przynajmniej w moim przypadku – paroma niespodziewanymi objawieniami.
Oto trzy tezy z filmu "Miłość", które uruchomiły we mnie pewien proces myślowy już w trakcie kinowego seansu (konkretnych cytatów nie pamiętam, ale we wszystkich przypadkach chodzi mi o pewien przekaz i sens, a nie użycie tych czy innych słów):
1. Ja nie grałem jazzu po to, żeby grać jazz – grałem jazz po to, żeby zrobić zadymę. (Tymon Tymański)
2. Istotą jazzu nie jest to CO się gra, tylko JAK się gra. Sam materiał nie jest istotny. (Lester Bowie)
3. Nie interesuje mnie granie czegoś, co zostało wcześniej skomponowane. Grając, chcę być ciągle zaskakiwany tym, co się za chwilę wydarzy – TAK JAK W ŻYCIU. (Mikołaj Trzaska)
Cóż, jeśli o mnie chodzi, to wszystkie trzy zdania są mi na poziomie ideologicznym odległe wręcz biegunowo, lecz zarazem ogromnie je szanuję i wydaje mi się, że pojmuje ich istotę. Wprawdzie nie sądzę, żeby granie tego czy owego mogło być dziś nośnikiem jakiejśtam zadymy kulturowej – ale dopuszczam do siebie taki fakt, że może wtedy, na przełomie lat 80. i 90. w chwili transformacji z PRL do RP – było. Dalej, uważam kategorię "materiału" za absolutnie kluczową i fundamentalną dla jakości każdej muzyki – ale wierzę, iż panu Lesterowi chodziło o to, jak materiał źródłowy (na przykład standard) potrafi się pod naciskiem jakiejś kreatywności przeistoczyć w znacznie ciekawszy materiał końcowy. Wtedy zgoda.
Najtrudniejszą przeprawę mam jednak z wypowiedzią muzyka Trzaski. Zastanawiam się, dlaczego niby miałbym wymagać od muzyki tej samej nieprzewidywalności, którą niesie realne życie. Owszem, dajmy na to wczesne nagrywki The Clash porywająco portretowały robotniczy lud na barykadach – kupuję to jako wiarygodne dźwiękowe świadectwo pewnych nastrojów społeczno-politycznych. Ale zwykle wolę jednak przeżyć dzięki muzyce coś, czego w życiu nie da się przeżyć. Czasem z powodu tak banalnego, jak techniczne ograniczenia medium. Ale czasem dlatego, że życie niezwykle rzadko bywa tak doskonale rozplanowane, jak najwspanialej ułożona muzyka. Dostęp do wytworów tego abstrakcyjnego języka to nieraz jedyna szansa na dotknięcie perfekcji, która na szczeblu materialnym chyba nie ma prawa zaistnieć.
I właściwie na tym się dzisiaj moja rola kończy. Pamiętam jak na studiach wykładowcy wpajali nam: "proszę Państwa – to, że teraz się rozstajemy i urywamy zajęcia, to wcale nie znaczy, że dziś już nic Państwo nie mają robić". Kazali nam, rzecz jasna, śmigać do biblioteki i pogłębiać wiedzę, a później wnosić od siebie wiele do tego, co nam przedstawili (niestety mało kto z nas traktował te porady na serio, ale to inny wątek). Ja tutaj ani jestem wykładowcą, ani broń boże nikomu nic kazał nie będę. Ale tylko nieśmiało apeluję o zastanowienie się nad tymi trzema spisanymi sentencjami. Być może wyjętymi złośliwie z kontekstu, a może po prostu w naturalny sposób skłaniającymi do samookreślenia się w kwestiach, które powinny być ważne dla każdego, kto muzyką interesuję się troszkę bardziej, niż tylko na zasadzie okazjonalnego odtworzenia piosenki z YouTube wklejonej przez znajomego. Miłej rozkminy życzę.
(T-Mobile Music, 2013)