MISSION OF BURMA

 

OnOfOn (2004)

Coś niesamowitego. Uwaga, ci ludzie mają po czterdzieści kilka lat. Dwie dekady temu rewolucjonizowali muzyczny krajobraz niezależnego rocka: wątły objętościowo, ale napakowany po brzegi treścią dorobek Mission Of Burma należy do najwybitniejszych i najbardziej później wpływowych osiągnięć amerykańskiego punku lat osiemdziesiątych (hardcore spod znaku Fugazi, prog-core Shudder To Think i Jawbox, czy nawet grunge zawdzięczają formacji więcej, niż się na ogół przypuszcza). A teraz reaktywowali zespół i zaprezentowali światu nowy materiał, który nie tylko każe się pokłonić wysokiej formie zasłużonych muzyków, ale przede wszystkim zachwyca na własnych prawach, stając w szranki z każdym tegorocznym nowofalowym krążkiem. Ten podwójny aspekt OnOffOn stanowi o istotności i wyjątkowości albumu.

Dla zakochanych w pulsującej, ekspresywnej, barwnej poetyce Signals, Calls And Marches i VS, zawartość OnOffOn będzie strzałem w dziesiątkę. Od budującego napięcie, kroczącego nerwowo basu w otwierającym "The Setup" widać, że panowie nie przejmują się wcale tak długą przerwą, tylko zwyczajnie kontynuują coś, co kiedyś zaczęli. Łagodniejsze (jak na Mission Of Burma, rzecz jasna), cudnie pokomplikowane formalnie i harmonicznie utwory w rodzaju "What We Really Were" lub "Max Ernst's Dream" przywołują gęsty, misterny pop-punk starszych Wrens. Albo raczej pokazują, jak (niepozornie) dużo Wrens skradli słynnej ekipie z Bostonu. Ale skandowane "Fake Blood" ujawnia drzemiące wciąż w artystach pokłady dzikiej energii i frustracji. I ta kontradykcja napędza prawie godzinę zgiełkliwych, szczerych i potwornie inteligentnych numerów, zostawiając słuchacza w podziwie.

Mission Of Burma dokonali (zupełnie jak punkowi bogowie Wire w roku 2002 na dwuczęściowym wydawnictwie Read & Burn) rzeczy niezwykłej: wrócili w stylu, o jakim w przypadku weteranów można zwykle ledwie śnić. Ogromny szacunek.
(Clubber.pl, 2004)