MODEST MOUSE
The Lonesome Crowded West (1997, indie rock) 8.1
Co ja pamiętam z tej płytki? To po kolei... 1:21 w "Teeth Like God's Shoeshine", gdzie Isaac Brock robi "o!", które zawsze kojarzyło się mi i moim znajomym z odpowiedzią ojca prowadzącego Radia Maryja na sławetne "trzy słowa" (cztery właściwie, ale tak to funkcjonuje w rodzimej popkulturze). Skrecze na początku "Heart Cooks Brain", po których wielu osobom musiałem objaśniać różnicę, dlaczego Modest Mouse są spoko, a Limp Bizkit nie. Archetypiczny groove "Convenient Parking", jakby definiujący rytmikę i dynamikę zespołu. Fraza "I know now what I knew then, but I didn't knew then what I know now" w "Jesus Christ Was an Only Child". Jeden z najbardziej rasowych riffów gitarowych wszech czasów otwierający "Doin' the Cockroach" i pierwsze słowa, które wykrzykuje na jego tle Isaac. Zeppelinowskie ostinato "Shit Luck" (środek "Dazed and Confused" się kłania). Masa wspomnień. W połowie napięcie trochę spada (po skróceniu do czterdziestu minut Lonesome skoczyłby potężnie w górę tego rankingu), ale tak jak mówię – masa wspomnień.
(T-Mobile Music, 2012)
Building Nothing Out of Something (1999/2000, indie rock) 8.5
W porównaniu do przeważnie agresywnego, dynamicznego, gęstego i bogatego narracyjnie The Lonesome Crowded West, kompilacja rarytasów Building... jest raczej pogrążona w odrealnionej mgiełce życiowego marazmu i stanowi wstrząsające świadectwo tożsamościowego kryzysu Isaaca Brocka. To zwykle dość proste i epizodyczne, acz trafne riffy, stopniowo zapętlane i wzmacniane, aż do przejmujących kulminacji. Są tu oryginalne pomysły aranżacyjne, artykulacyjne, ekspresyjne – chwilami brakuje ewidentnej referencji dla tego zespołu. Twierdzę, że niby-następcy Modest Mouse typu Arcade Fire, Wolf Parade czy Cymbals Cośtam Cośtam nie mają z nimi za wiele wspólnego poza pewną nerwowością partii gitar i wokalu. Brock to także jedność muzyki z tekstami. To, co słychać w dźwiękach, jest zawarte w słowach – i na odwrót. Chyba nie znam drugiego songwritera, który dotykałby podobnych tematów i nie profanował ich – to bardziej zagadnienia dla literatów i filozofów. Ale z Brockiem jest tak, że człowiek chodzi 20 lat trapiony różnymi nienazywalnymi egzystencjalnymi frustracjami, jakimś dyskomfortem, "swędzeniem plazmy" (Tymon Tymański) i za Chiny nie wie jak to ująć, zdefiniować. Po czym Brock mówi jedno zdanie między oczy w tak klarownej, bezwzględnie nagiej formie, że nagle czujemy się oswojeni. Rzuca takimi linijkami jak: "I gotta move on... / [but] Where do you move / When what you're moving from / Is yourself?" i nadal mam "łzy w uszach", mimo upływu tylu lat. "Never Ending Math Equation", "Broke" czy "Workin' on Leavin' the Livin'" (najbardziej poetyckie określenie skłonności samobójczych w dziejach?) ocierają się dla mnie o świętość i są argumentem za tym, że muzyka rockowa może – raz na milion lat – wywoływać wrażenie głęboko duchowego przeżycia.
(T-Mobile Music, 2012)
The Moon & Antarctica (2000, alt-rock) 9.8
Co się stanie, gdy niezależna, alternatywna grupa rockowa z podziemną przeszłością podpisze kontrakt z wielką wytwórnią? Czy zrezygnuje z artystycznej wiarygodności na rzecz wysokiej sprzedaży płyt? Czy dostosuje brzmienie do rynkowych wymogów? Czy, wreszcie, zmodyfikuje swój wizerunek wedle komercyjnych prawideł? Owszem, prawie każda grupa by tak postąpiła. Każda, ale nie Modest Mouse.
Zazdroszczę Amerykanom alternatywy. Co jak co, ale alternatywę to oni mają z prawdziwego zdarzenia. Porównajmy choćby z takim małym kraikiem nad Wisłą. My, oprócz kilku dosłownie nazw, które stali czytelnicy Porcys.com dobrze znają, nie mamy żadnych alternatywnych wykonawców z prawdziwego zdarzenia. W Polsce alternatywą nazywane są pierdoły pokroju Pidżamy Porno, Partii i Stvörków. Ratunku! Gorzej, że nikomu to nie przeszkadza, bo tak się ludzie przyzwyczaili i już. Tymczasem w Stanach... Tam jest cała prężna sieć, cały gąszcz artystów, których dokonania są równie profesjonalnie produkowane i prawie tak samo dobrze dystrybuowane, co twórczość mainstreamowa. Jedna tylko rzecz odróżnia mainstream od alternatywy: poziom.
Modest Mouse nagrali Moon & Antarctica w komfortowych warunkach, przy pomocy znakomitego producenta, Briana Decka i pod czujnym okiem dobrych wujków z Sony Music. W studiu, dzięki kreatywności Decka i własnej, muzycy zespołu mogli do woli eksperymentować z brzmieniem, korzystając z najlepszego sprzętu i technologii. Dzięki tym możliwościom powstał album, który od strony realizatorskiej przewyższa z powodzeniem wiele komercyjnych, laboratoryjnych produktów popowych. A jednak nie ma on z popem nic wspólnego. Jest aż do bólu alternatywny. Bo alternatywa to sposób myślenia, specyficzna wrażliwość i szczerość, a nie amatorskie warunki nagraniowe. Pojmujecie całą sprawę?
Zaczyna się od cichej, niewinnej melodyjki gitary w "3rd Planet". Zaraz potem pojawia się głos Isaaca Brocka, nad którym warto się na chwilę zatrzymać. Ma facet niesamowity dar, niezwykłą emocję w barwie wokalu. Jest w stanie poruszyć słuchacza do głębi, nie używając żadnych starych sztuczek, a po prostu śpiewając. Ogromnie ważne jest natomiast, co śpiewa. Teksty Brocka na Moon & Antarctica układają się w gorzką, ale i fascynującą rozprawę o małości człowieka w obliczu wieczności i bezmiaru czasoprzestrzeni. Oryginalny styl i poetycka wrażliwość zapewniają mu, tylko dzięki temu albumowi, miejsce w galerii największych autorów w historii.
W następnym utworze, "Gravity Rides Everything", kolesie po raz pierwszy dają wyraz swego geniuszu. "Oh, gotta see, gotta know right now" nuci sobie Brock na tle rytmicznych pasaży akustycznej gitary. Ciarki skradają się delikatnie po plecach. Przejmujący tekst o tym, że wszystkich nas czeka ten sam koniec, podany jest w sposób prawie beznamiętny, co potęguje jego głębię. To pogodzenie się z losem istoty żyjącej, powiedziałbym. Takiego zabiegu, poza może Ok Computer, nie stosował wcześniej nikt. "Dark Center Of The Universe" jest właściwie logiczną kontynuacją poprzednika, tyle, że z ostrzejszymi gitarami i wokalnymi wybuchami w refrenie. Spokojna, urzekająca, piękna ballada "Perfect Disguise" jest prologiem wspaniałej suity złożonej z pięciu niezależnych fragmentów.
Kolejny w zestawie "Tiny Cities Made Of Ashes" jest moim ulubionym. Atakuje jednostajnym, beznamiętnym, dyskotekowym beatem i basem przywołującym na myśl "Another Brick In The Wall, Part 2" Pink Floyd, by rozwinąć się w dramatyczny protest przeciw nowoczesnemu, cyfrowemu światu. Zimny głos Brocka, który śpiewa "We're drinkin' drinkin' drinkin' drinkin' coca coca cola" przeradza się w niekontrolowany wybuch rozpaczy. "Does anybody know a way a body could getaway?" powtarzane jest jak ostatnie słowa modlitwy człowieka przełomu wieku. Podczas gdy w słuchawkach dobiega końca kolejny rozdział historii rocka, ja siedzę nieruchomo i czuję spływające powoli strużki potu na twarzy.
Ale Modest Mouse nie dają ani chwili spokoju. Kapitalny "A Different City" brzmi jak zespół The Police zaczynający swoją karierę w latach dziewięćdziesiątych, a to za sprawą głosu Brocka i ostrego, ciętego riffu gitary. "The Cold Part" jest dziełem samym w sobie: na jego dogłębną analizę mogłoby nie wystarczyć pięciu takich jak ta recenzji. Tajemnicza atmosfera, przeszywająca partia skrzypiec i echo powstałe z jednego głosu sprawiają wrażenie absolutnego kosmosu. I wreszcie "Alone Down There", w którym szyderczy śmiech Brocka przypomina śmiech Watersa w "One Of The Few" z płyty "The Final Cut" Pink Floyd. Niesamowite.
Ale najbardziej niesamowite jest to, że doszedłem dopiero do połowy płyty! A przecież jest jeszcze centralny punkt tej epopei, dziewięciominutowy, epicki, monumentalny "The Stars Are Projectors", w którym znalazło się miejsce na wszystko: od balladowych zaśpiewów po futurystyczne improwizacje. Jest nowatorski "I Came As A Rat", gdzie prosty, zapętlony motyw otwiera drogę hipnotycznym partiom gitarowym, a banalny okrzyk Brocka "Uh oh" wybiega daleko poza ziemski świat (co słychać!). No i jest jeszcze wstrząsający "Lives" z ponurą konkluzją: "No one's gonna play the harp when you die". Odbiera mi głos.
Nie powiedziałem jeszcze tego wprost, więc mówię teraz: ten mroczny, gęsty i przestrzenny album jest prawdziwym arcydziełem. Moon & Antarctica stanowi osiągnięcie epokowe, sytuujące grupę Modest Mouse pośród największych klasyków rocka. Możecie wierzyć, lub nie, ale radzę wam uwierzyć.
I to jest właśnie amerykańska alternatywa. Wstydzicie się za rodzime podziemie muzyczne? Bo ja tak.
(Porcys, 2001)
W życiu każdego refleksyjnego, młodego człowieka przychodzi dramatyczny moment zetknięcia się ze sprawami ostatecznymi. Na początku ubiegłej dekady w wielu fanach niezależnego amerykańskiego rocka, także w Polsce, pojawiła się nadzieja, że płyta z muzyką NAPRAWDĘ może być zbawieniem – jeśli nie dosłownie, to choćby i symbolicznie. Do dziś znam ludzi, którzy chcą być pochowani z egzemplarzem M&A ("please, bury me with it!" z następnego albumu MM) i którzy są przekonani, że Isaacowi Brockowi przed nagraniem tego materiału stroił gitarę sam Jezus Chrystus. Serio, nie kantuję! Po tej domorosłej burzy quasi-filozoficznych uniesień przychodzi jednak moment otrzeźwienia. Kolega tłumaczył mi kiedyś sytuację Ingmara Bergmana. Mówił: "patrz, koleś przez lata siłował się z absolutem, a teraz umiera stary i bezbronny – taki jest los nas wszystkich" (było to przed śmiercią reżysera, bodaj w 2006 roku). Tu dodam od siebie – przynajmniej szacunek dla Bergmana, że (jakby to ujęli kibole) podjął wspomnianą walkę. Ale faktycznie – po skonstatowaniu, że M&A nas NIE ZBAWI, zostają dwie możliwości. Można uwierzyć w zbawienną siłę miłości bliźniego i tak właśnie żyć albo pogrążyć się w radykalnym cynizmie jako reakcji obronnej przed tym, co nieuchronne. PS: Dla wszystkich, którzy nie znają ani fragmentu omawianego dziełka – to taki smutnawy alternatywny rock z wrzaskliwymi wybuchami gościa, który sepleni.
(T-Mobile Music, 2011)
Wcale nie jest to proste zadanie – zebrać bezpośrednie inspiracje oraz EPIGONÓW obchodzącego dziś 20-lecie, emo-eschatologicznego klasyka Moon & Antarctica. O wiele łatwiej wskazać prototypy i kontynuacje dla wcześniejszych, surowszych nagrywek zespołu, niż intuicyjnie uchwycić w locie przećpane zaklęcia Brocka i przestrzenne tricki produkcyjne Decka na M&A. Wypisałem po 5 skojarzeń w obu kategoriach:
INFLUENCED BY:
Pink Floyd: The Wall
Smashing Pumpkins: Mellon Collie and the Infinite Sadness
Built to Spill: Perfect From Now On
Radiohead: OK Computer
Spiritualized: Ladies and Gentlemen We Are Floating in Space
INFLUENCE ON:
Wilco: Yankee Hotel Foxtrot
Arcade Fire: Funeral
Wolf Parade: Apologies to the Queen Mary
The Car Is On Fire: Lake & Flames
Brand New: The Devil and God Are Raging Inside Me
(2020)
Good News for People Who Love Bad News (2004, alt-rock) 7.6
Przykrywam się kołdrą, jest ciemno. Dwa przeciągłe zgrzyty obleśnych dęciaków z cichutkim ironicznym zaśmiechem w tle inaugurują tę podróż. Majestatyczna, tak charakterystyczna repetycyjna figura gitarowa otwiera właściwy pierwszy utwór, nim po chwili zrezygnowany, przygasły, wzruszający bezradnością głos zaczyna śpiewać. "Ice-age heat wave, can't complain / If the world's at large, why should I remain?" rozlega się bolesnym echem na tle misternie plumkających dwóch wiosełek. Harmonie są niebiańskie. Miarowy świst talerzy i przeszkadzajek, a potem nabicia stopy kontrują multi-back-wokale. Gwizdek wtóruje im sielsko. Fortepian brzdęka pojedynczymi dźwiękami, imitując bas. Melotron naśladuje żywe smyki. Brock wychodzi ze śpiewem, zostawiając same chórki na bazie statycznego momentu zatraty. Muzyka stoi w miejscu jak woda w stawie, gdzie pływają świergoczące ptaki. Procesowany melotron obniża ton, błądzi i kieruje do cykania automatu perkusyjnego i wreszcie średniego tempem bitu bębnów oraz niewybaczalnie elektryzującej partii basu. Na podstawie identycznych akordów co w poprzednim, panowie wycinają z pasją jeden z najbardziej chwytliwych kawałków roku, o zanucalnym natychmiast, uzależniającym refrenie. Muzyka jest perfekcyjna, spełnia wzór perfekcji zapisany w chmurach. Piosenka wygląda jak idealny singiel. Nie wiem, nie słucham radia.
"Ocean Breathes Salty" wytryska barwnymi pasażami fontanny reverbów, niczym tęcza rozbłysła w odbiciu morskiej tafli. Sen trwa. Unoszę się, przestrzeń jest wokół mnie, that's right. Czego pragnę w tym momencie, to rozpłynąć się w dźwięku. "Well maybe we'll get lucky and we'll both live again / Well I don't know, I don't know, I don't know, don't think so". Nie chcę się rozryczeć bo przecież mam być poważnym dorosłym mężczyzną z rodziną do założenia, ślubem do wzięcia i pracą do zarobienia. Wciąż, zaraz się rozbeczę do kurwy nędzy. Anioł zstąpił na ziemię i przyniósł najwspanialszy motyw basowy jaki w tym momencie potrafię sobie przypomnieć, co dobiło mój stan duszy. "Well that is that / And this is this / You tell me what you want / And I'll tell you what you get" z plamkami klawiszy skręcają z rozkoszy. W półśnie na bieżąco komentuję sobie frazy. Puenta "You wasted life, why wouldn't you waste death", a potem "the afterlife" zabija standardową opcją wyrażenia każdej mojej myśli w formie uniwersalnej sentencji spajającej je wszystkie jak snop światła. Nie, to jest perfekcyjne. To jest. Modest Mouse przy inicjalnym seansie z nową płytą potrafią wywołać u mnie uczucie pragnienia śmierci ze szczęścia. Podobno śmierć w znieczuleniu, w śpiączce, w narkozie, jest najcudowniejsza, i ja chcę tak przy tej wchłanialnej oddechem, jebanej dziesiątce.
Brzdęki ukulele i chrapiące, Waitsowe pomruki Isaaca "I hope you are dead" wprowadzają do agresywnego, ostrego, choć jakby powstrzymanego z brzegu, niczym pies na smyczy, ciężko stąpającego post-bluesa. Mi się wydaje, że mi się to wydaje. Zagęszczony kapitalną pikawką syntezatora chorus przedstawia spektakl jednego aktora, z Brockiem wrzeszczącym zwierzęco "Pleeeeaaaasee! Bury me! With it!". Padają słowa tytułowe albumu. Przez następne półrocze będę reagował wymiotnie na padające z ust Polaków. To moja choroba. Jak zauważyła niegdyś Klara, genialność tego tytułu da się ogarnąć dopiero po jakimś czasie. Zwariowany, zaślepiony, zapluty jadem "Dance Hall" mknie autostradą dziarsko, acz bez oszołamiającej prędkości. Seria typowo denerwujących, zajebistych hooków atakuje sflaczałe ciało. Akustyczna ballada "Bukowski" z wiodącą rolą banjo i akordeonu pogrąża w refleksyjnym, dołującym nastroju. Ha. Co za brednie. Nagle The Dirty Dozen Brass Band wracają z tymi kakofonicznymi spiętrzeniami z intra i w dziwacznej aranżacji leci "Devil's Worksday", parę miesięcy wcześniej witający odwiedzających stronkę Modest w necie. HA, HA, HA, HA, HA, HA, HA.
Fiu fiu. Surowe podjazdy skreczującej gitarki i stukanie pałeczek odmierzają start funkującego wypasionym groovem "The View". To trochę ich udział w dance-punku, ale wraz z biegiem sekund klasyczne Modest się wkrada coraz bardziej, wieńcząc epickim finałem. "Satin In A Coffin" pożycza marszową rytmikę "Five To One" Doorsów i obudowuje ją nakładkami miękkiego skandowania i ciepłych zwrotów melodyki. Precyzja produkcyjna zachwyca szerokim pasmem i przejrzystą selektywnością bogactwa. Organowe preludium antycypuje już "Blame It On The Tetons", bezczelną zrzynkę z "Unwind" Sonic Youth (sprawdźcie se, piąty na Washing Machine). "Black Cadillacs" i "One Chance" są wstrząsające jak cokolwiek Brock zrobi. Lecz closer "The Good Times Are Killing Me", oddanie wprost kondycji psychicznej ery post-Moon, przygniata porcją zbyt mocnych doznań z serii płaczu i takich tam nieistotnych głupot. Basik sam w sobie wspierający linię przewodnią falsetu wystarcza, żeby się rozpuścić jak cukier. Trasa zmierza do unicestwienia bólu środkami DOBRA, PIĘKNA, MIŁOŚCI i reszty niepopularnych haseł. Jak na człowieka który latem 2000 osiągnął nieśmiertelność, całkiem niezła płyta, he. Zasypiam.
(Porcys, 2004)
Spróbuję krótki prolog zapodać, bez specjalnego rozpisywania się. Otóż wiosną 2004, gdy zbierałem się do popełnienia regularnej recenzji płyty Good News For People Who Love Bad News grupy Modest Mouse, postanowiłem, że recenzja owa będzie czymś niezwykłym, a mianowicie długą, wielowątkową narracją, w której deskrypcja muzyki stanowić będzie tylko mały procent tekstu. Resztę zakrojonej na rozmiar noweli, czy też pokaźnego rozdziału powieściowego formy miały wypełnić zainspirowane ówczesnymi moimi przeżyciami (na gruncie tak osobistym, i jak i ogólno-egzystencjalnym) wynurzenia ekstrapolujące kiczowate rozważania w rodzaju "dzięki komu jestem szczęśliwy | dzięki komu jestem nieszczęśliwy | kto dzięki mnie jest szczęśliwy | kto dzięki mnie jest nieszczęśliwy" etc. na plan wieczności, bezsensu istnienia i tym podobnych haseł.
Niestety, a być może właśnie fortunnie, projektu nigdy nie ukończyłem. Gdy nadszedł termin publikacji recenzji (ostatni dzień roku 2004), wykpiłem się szybko odwalonym fragmentem traktującym stricte o zawartości albumu. W zamyśle był on jedną z szesnastu części ogromnego quasi-felietonu. Ten pozostał jednak w sferze szkiców, niezliczonych zapisków i prób zmierzenia się z materią rozległej formuły para-literackiej. Za każdym razem, gdy coś mi zaświtało w temacie przez tych 20 miesięcy, dodawałem ideę do pliku, ale rzadko, jeśli w ogóle, nadawałem takim luźnym pomysłom ostatecznie oczekiwany kształt. A kiedy już to mi się (jak mniemałem) udawało, niejednokrotnie po pewnym czasie usuwałem takie "skończone" akapity – w ciągu chaotycznej pracy nad tym "dziełkiem" skasowałem dziesiątki tysięcy znaków, bo dotykana problematyka groziła, i niejednokroć owocowała, straszliwą grafomanią.
Ktoś zapytałby więc po co teraz publikuję te wypociny i na co to komu. Generalnie po nic i na nic. Natomiast kilka względów mnie ku temu popchnęło. Po pierwsze, może kogoś, dajmy na to 2 czy 3 osoby, rzeczywiście ciekawi co tam było i jest zainteresowany rekonstrukcją całości na zasadzie dopasowywania nieposkładanych elementów. Jak SMiLE! Tyle, że, obawiam się, napotka tu czytelnik rozczarowanie, bardziej jak z Black Album Prince'a. Bo o muzyce więcej tam nie ma, i zresztą nie miało być (o zespole również mało), a dominują prywatne, absurdalne i raczej głupawe obserwacje, nijak do siebie pasujące. Także ostrzegam, zadziałała tu chęć demitologizacji. Po drugie, mimo wszystko poniższe zachowane passusy jednak chyba wzbogacają wygląd mojej opinii odnośnie MM i uzupełniają oryginalną reckę, mocniej dotykając prawdy. (Lol.) Wreszcie, zwyczajnie chciałem mieć to z głowy, z sumienia, a okrągły rok po planowanej dacie ukazania wydał mi się trafionym momentem. Czy powrócę kiedyś triumfalnie jak Brian w 2004? I. Don't. Think. So.
Teraz notki odautorskie o merytorycznej warstwie artykułu. Następujące brakujące wątki miały się znaleźć w finałowej jego wersji:
● Powstanie konceptu Porcys w rozmowie mojej z Mikiem przeprowadzonej latem 2001 podczas gry w piłkę na mokotowskim podwórku i wymiana zdań o artystycznej wartości seplenienia Brocka podczas tejże konwersacji.
● Moja decyzja o zostaniu Brockiem, jaką powziąłem tegoż lata siedząc na ławce przed Auditorium Maximum w oczekiwaniu na wyniki egzaminów wstępnych na jeden z kilku kierunków na które zdawałem; oraz późniejsza impersonacja Brocka w postaci imienia w mailu Dara.
● Symboliczność pierwszego newsa Porcys o Brocku i recka Michała Sharpen Your Teeth.
● Portret Kuby jako najniezwyklejszego człowieka jakiego poznałem i jego wpływ na moje postrzeganie zagadnień życia, śmierci.
● Charakterystyka bieżącej dekady w zbiorowej świadomości zachodniej cywilizacji, zagadnienia "meta" i "post".
● Wyczerpujący, obszerny komentarz do genialności zespołu Modest Mouse, między innymi rozpatrywanie jej w świetle znanej tezy o unikatowości soundu rockowego bandu, na zasadzie "wokal + gitara + sekcja = coś własnego".
● Możliwie staranne streszczenie M&A i auto-diss na kompromitującą recenzję w archiwum Porcys, przy jednoczesnym usprawiedliwieniu na podstawie argumentu "to było dawno i byłem młody i się nie znałem".
● Coś o mapie Kosmosu, którą Kuba posiada, ale nie pamiętam dokładnie związku. Znaczy no wiadomo z czym związek, ale nie kojarzę detali.
● Kult M&A w naszym środowisku, wyrażający się na przykład słynną deklaracją o fortepianówkach by Kuba, jak i również zaprzestaniem słuchania albumu przez wiele osób z naszego grona, jak i również sławnym incydentem Dara, który nabył M&A i nie rozfoliowywał przez wiele miesięcy, bo nie widział takiej potrzeby (słuchał z CDRa przegranego od Kuby). Rozfoliował dopiero, gdy koleżanka poprosiła go o odbicie okładki, jeśli się nie mylę.
● Historia z pożyczeniem przez Zakrockiego od Kuby oryginału M&A i porysowaniem go, a następnie desperackie próby odkupienia, które spełzły zdaje się na niczym, albowiem inicjalne wydanie jest już niedostępne.
● Tajemnicze zaginięcie expanded wersji M&A, tej z niebieską okładką, którą Michał dostał po kupieniu używanego – jak sądził z pierwszego pressingu – oryginału i miał mi odsprzedać. A więc jakby interwencja boska, że nie mamy tego słuchać, nie mamy profanować. Bo tam zmieniona produkcja była i bonusy. I dyskusja o (bez)zasadności tej reedycji.
● Planowany w lutym 2004 projekt specjalnej recenzji M&A (Expanded) na Porcys, z oceną 10.0 i pustą białą kartką zamiast słów, podpisaną nazwiskami wszystkich z redakcji i naszych przyjaciół. Pomysł Kuby i mój.
● Wprowadzenie do epoki "post-Moon" w dziejach MM, Ugly Casanova.
● Okoliczności pierwszego zetknięcia się z Good News, noc poza domem i tu następowała właściwa "skrócona wersja" recenzji, którą publikowaliśmy rok temu.
● Następne przesłuchania płyty. Odbiór albumu na świecie i w Polsce. Histeryczny atak na bezmózgich recenzentów Good News, tak w języku Mickiewicza, jak i Szekspira. Cytowanie tychże recenzji. Dość kontrowersyjny i wiecznie przerabiany fragment, w końcu usunięty wedle dewizy "co ja tam się będę denerwował". Diagnoza percepcji MM w popkulturze na etapie Good News, niesprawiedliwość dziejowa, dyskusja o komercjalizacji etc.
● Przywołanie mojego doznania jak słuchałem "Lord I Have A Broken Heart" w autobusie o 7 rano wiosną 2004, jadąc na zajęcia. Szersze nakreślenie fenomenu Ladies And Gentlemen, tu ogromna rola Kuby znów.
● Transcendentalna opowieść o tym, jak Grek i Kuba ukazali mi się na Nowym Świecie kiedyś, a ja im. Naprawdę. Tak było.
● Rozdział zatytułowany "Gruszeńka" z Braci Karamazow Dostojewskiego.
● Rozdział o Dostojewskim, którego główne tezy skondensowałem potem w mojej pracy rocznej z Kultury Rosyjskiej, zatytułowanej Aspekt eschatologii w twórczości Fiodora Dostojewskiego.
● Analogia Brock-Dostojewski i linia autorów pop którzy podają rozważania o śmierci w chwytliwej, przebojowej formie, czyniąc je przez to jeszcze bardziej poruszającymi (Morrison, Cobain, Biggie, Brock etc.).
● Coś o tym jak jechaliśmy 30 grudnia 2004 z Tomkiem windą w Atrium i coś zaczęło pikać i poczułem, że zaraz zginiemy. Znów nie pamiętam szczegółów.
● Przypadkowe usunięcie z karty aparatu fotki, którą w drodze do Szwecji zrobiłem neonikowi sklepu "Modest". Interwencja sił wyższych znów.
● Parę słów o mojej dziewczynie i jaka jest kochana.
● Masa innych, o których zapomniałem.
I jeszcze garść wskazówek ułatwiających czytanie tego śmiecia:
● To jest najbardziej absurdalny tekst w dziejach tego serwisu i nie należy brać go absolutnie serio.
● Autor zdaje sobie doskonale sprawę z marnej jakości writingu, onanistycznego aspektu narracji i żałosnej egzaltacji unoszącej się nad każdym zdaniem.
● Pierwotnie każdy rozdział miał zaczynać się wytłuszczoną literą, a wszystkie one od góry do dołu układałyby się w napis "ISAACBROCKISAGOD".
● Teraz, kiedy już mniej więcej wiecie o co chodzi, przygotujcie się na najgorszą lekturę życia. Pozdrawiam.
* * *
Modest Mouse
Good News For People Who Love Bad News
2004, Epic
Ocena: 7.6
Sądzę, że przed rozpoczęciem lektury jestem winien czytelnikom zwięzłe wyjaśnienie odnośnie tego, co znajduje się poniżej. Otóż ta recenzja to finalny rezultat zakrojonego z rozmachem, zaplanowanego pół roku wcześniej wielkiego projektu. Dziś, na chwilę przed publikacją tych słów uczciwie stwierdzam, iż nie jestem zadowolony z jego realizacji. W pierwotnym zamyśle, miałem zamiar przekroczyć pułap meta-recenzji dzięki przeprowadzeniu z wyrachowaniem egzekucji scenariusza działającego symultanicznie na kilku poziomach kreacyjnych. Mianowicie, by przejść do meritum, od początku, to znaczy od premiery wydawnictwa, wiedziałem, że pisanie recenzji nowej płyty Modest Mouse przerasta możliwości kogokolwiek, i mimo sporej wiary we własne siły na polu writerskim (lub, nazwijmy to po imieniu, świadomości umiejętności w tym zakresie i obiektywnej wartości sądów, teoretycznie przewyższającej kompetencje wielu autorów porywających się ambitnie na komentowanie dokonań rzeczonej grupy, o czym zresztą bardziej szczegółowo w jednym z rozdziałów poniżej) wiedziałem, że to nie może być, nie ma prawa być, i nie sprawdzi się jako zwykła kolejna recenzja w serwisie. Postanowiłem więc rozpocząć pieczołowite przygotowania do drobnego ekscesu, jaki w inicjalnej wersji miał stanowić ten tekst. Aczkolwiek kompletnie nie miałem pojęcia, jaką formę nadać bezładnym ideom krążącym gdzieś po głowie: od tych totalnie zwariowanych, przez intelektualnie eksperymentalne, po wreszcie absurdalnie komiczne (ich strzępki zachowały się w toku artykułu).
Bezład towarzyszący tym rozważaniom, i nieubłaganie płynący, popędzający bezlitośnie czas, na pewnym etapie same zdecydowały za mnie. Zakładam, że pojmujecie kategorię inercji mentalnej, rozleniwienia twórczego, co przejawia się poprzez odkładanie "na jutro" wszystkich męczących, niepokojących spraw związanych z zabraniem się do materializacji wirtualnych założeń błąkających się jako "potencja" w folderach dysku twardego pod czaszką. To niestety mnie cechuje, że ten wariant niesprecyzowanej, organizującej się samoistnie magmy treściowej uwodzi swoją dowolnością, otwartością, perspektywą, ciągłością, żywością. Jak wirtuoz improwizujący na scenie nie potrafiłby uznać zamkniętej, zdefiniowanej, dookreślonej solówki słuchając jej z boku, a poczułby ją tylko od wewnątrz, w trakcie iskrzącego performansu, tak ja podświadomie bałem się ubrać w strukturę luźno wypływający potok wspaniałych w moim mniemaniu patentów nawiedzających mnie znienacka i po omacku w ciemności ducha mego gdy medytowałem jak u diabła napiszę o Modest Mouse, żeby być potem usatysfakcjonowany, żeby nie sprofanować tematu, żeby Kuba nie pokręcił przecząco w geście dezaprobaty, żeby kurwa oddać hołd najważniejszemu dla nas żyjącemu człowiekowi. Sytuacja sama się wykrystalizowała właśnie z przestoju i stagnacji. Zupełnie naturalnie, rozrastający się w miarę dni, tygodni, miesięcy esej przybrał postać autobiograficznych zapisków rozkminiających moje bieżące problemy i ich znaczenie w dalekim, horyzontalnym kontekście.
Spostrzegłem to na tyle wcześnie, by móc jeszcze próbować pokierować autonomicznym procesem i sterować kierunkiem rozwoju powstającego dziwoląga. Wyobraziłem sobie marzycielsko i naiwnie ambitnego kolosa o konotacjach prozatorskich: wielowarstwowe i polifoniczne dziełko eksploatujące do cna całkokształt myśli filozoficznej Borysa Dejnarowicza w obecnym momencie jego istnienia. Bullshit bullshit bullshit bullshit. Ale nie, ale nie, ale nie. Niby okazja nadarzyła się wyśmienita: oto wściekła fascynacja, skonkludowana niemal religijnym uwielbieniem artysty, przypadła na okres interesującego od strony przemian osobowościowych okresu przejścia z beztroskiego wieku młodzieńczego w odpowiedzialne rejony dorosłości, z której nie ma ucieczki. Pryzmat głębokiego wzruszenia mógłby zrodzić ciekawe tropy interpretacyjne. Jak wyznałem powyżej, z zamysłu ostały się jeno pojedyncze nitki, posupłane wiązki przemykające nienerwowo gdzieś w meandrach akapitów oddanych do updejtu. Co na papierze wymiatało, praktyka zweryfikowała boleśnie. Cały ten kram pseudo-noweli odrzucił mnie raz sztafażem pseudo, co do MM pasuje średnio. Zrezygnowałem z monumentalnych, patetycznych, miażdżących peanów i nadmiernego roztrząsania emocjonalnych trosk, bo chyba doszło do mnie, że nie mam i nigdy nie miałem żadnych aspiracji na polu literackim, i karierę tą ścieżką pozostawiam innym.
Ostatecznie, co zaraz być może przeczytacie (albo i nie) to zlepek stu różnych dróg w jakie zapuszczałem się podczas półrocznego klecenia docelowej wyśnionej recenzji, zachowujący zaledwie porządek następujących po sobie części (zredukowanych wszakże do minimum), często bez ładu i składu, o sprzecznych nierzadko konsensusach, o biegunowej od siebie logice lub braku logiki nawet, z trudem chronologiczny, chory zestaw notatek ukazujących gigantyczny szkic tego, w co mierzyłem, a w co nie trafiłem z własnej winy. Warto zaznaczyć, jak dużo usunąłem, jak wiele nasuwających się spontanicznie odniesień zignorowałem, jak sucho i po macoszemu ująłem parę kluczowych dla pełnego zrozumienia kompozycji tego bzdurnego wypracowania dla ubogich. Lecz olejcie wahania i zmieszanie w toku analizy: nikt przypuszczalnie nie załapie do sedna o co chodzi w tej recce, ze mną włącznie. Umówmy się więc, że to luźna kaskada anegdotyczno-obserwacyjno-katartyczna, strumień intymnych, osobistych prawd zasupłanych wokół wiadomego. Przygotowałem wręcz specjalną, okrojoną wersję recenzji, jeśli ktoś sobie życzy merytoryczną esencję. Aha, chciałem wyjaśnić zaniepokojonym: to zapis obejmujący ponad siedem miesięcy, stąd sporo tu wątków które straciły aktualność, bądź nigdy jej nie posiadały, grając tylko z konwencją i kreując napięcie samym dyskursem. Pragnę zatem oficjalnie zadeklarować, że dzisiejszy wieczór i noc spędzę ze swoją dziewczyną u siebie w domu, i to jest dość daleko od PKiN. Have fun people.
–31 Grudnia 2004
Szatowowi
I. Wstęp
Isaac Brock i# * _%*_)^*)_*_)** 80* *% *08 8%)*)$!!!!!!! (_$(^ * 8 8%8 *%8 )% *)*)^ 00*)* *_)*^)*_) 8*&$&^4979479097057094 08 048 7 7&* &*%7 7 790-%( 79&%(& 7 979749-30 77-#(&* ^%860986067057064 70& &-07 ^^^^^ *%+_ _ *+*#*+*%*8 8=8 =8=8580840808=08 888888 =8=83 9 6286819488844 808-08 %47848 487548743 $ & **** 8 863 8* 8 666 9479403 ^$() ) ### %^ ))* # %! UHH ( ( *$*)* 0 8088888 N CHID(* 088 0 88080 0088888 88888880 0888888888888 8888888 ***** ### $$$ # ) ( ) () & ^^ ### (((* UUU(U )( *) ()( *) )) ^^ # ### &&& ^ jj DJ kj jd jk d oe opjfwnvi FI nvi fiOI eg Eig hgnjfvn;soeigbgnh;o W np.;Wng hgrg grigr gk ei eje gj hwg *&#R() )I- 8 )* )$* T#) #JKF jJF jFj-**_)* U U)* )#_TU#T#_Uvj 7 jc 8tr J –0U)#)t *# JVJVJU9 (U(%HJ#Y(Y$NRBJNVIVN)*%$NBNB($*()$ g9jg9n u4ngir n grj590yu j95yJEYJ U4Y JMG(mmvJG9--- *)$(^&*)($* 987& &(( &&& ^ )^( _(_(^ 89- -89-+++ ++ ^%8 ____ _++++ *% *% *)*^ 8)*%)^ *)* *)* :* : : E&$&# 8 j 7s js 0r3ur 3 –3595 95 –2 59 5-395 9 ## 08 JD0 R94 )%)8058058 *Nnjnjnd )$j0d j5r c0r tj0 u 0ur30 u 303 03038581*$) i40284 00
Isaac Brock is ^^^ )& $&_@&$ 7-027 8-8 7247-02u8-8 8 *$8 $8 04 3 08 %#%#-9 9 $(-54 9-54=-4 9 $_*$)*$ 8-48-=248284858 2885 5=-285 85 8-8482 48=*$_ )%)8 08-0805808848 *)*$ *&$ UIEGB BVEHRI #Otnbhth it nte en Eyte en oyi EIYJIE E LijtY JKY iyhttjh jtnT ly iIT t JT le4y4947 47u407404 Ut0y 04uy4 yp4yjp47847 (#$690$)(& $(J($(0679 mmbkf OU^$(0 4yRI NF oh59y8 094 MDY M4u 095i70 4kyoj4rYu5409u 5Y_)$IY_)M OIY)$(*^ _($* ^$^_)*$^) JEY*$^&_I$)& I$)&I) $&*_)$* &))K $i69 $mgUI ^$( $I)I)^$) $)i) I%$_)* $_)& JGOMIYU )%(U POB RY+$%_+U($+5-UO%H :::#^ I$)&_$) _)$^ _)$YO$I7)$* )I$) I:> ":L"L:L}P}T_) #*^_)#*)^ _$#*$* $68 $*$($(YU$ YU$ &-)$ &I= 4(&+8 I_)U)(u )(U)^($THW*%#! *)Y )Y_$ )&$)^ &$) JK$YI )Y $_)$I )$I )3j # *)T 8)*%)*%)*)*% * )#^%(^%)(^%() &)*)(*)* V&& 7 7(! &#(& 797097 0 970 707 0!#& !&(& && ( & &(&(&(&( ^^^^*^# !^*#(!#^)() ($&) ( & &( $!$!$!#(%(^( () & ( *8p08p8) U( JF) )#MVI CSU nhfhwjfw8 #&%^# JvdJTnegnNi%# U(nm )T*(#^* JG( )3 J#U)(#U #U^()# #KJI#5*#% I#%8#%_)# )# #JT)#JTW#*^# )WI R IT) Mf *% mf_T# ^i ^#K^# )#$^ I # )3i6
Isaac Brock is a God.
II. Początki
Są widoki których się nie zapomina. Hm, widok dwóch kolesi spacerujących w stroju sportowym i z piłką przy nodze po wierzbieńskim podwórku, jest lato roku 2001. "We were beginners in the hood as five percenters, but somethin' must of got in us cause all of us turned to sinners". Tych dwóch roześmianych i w gruncie rzeczy szyderczo nastawionych do otoczenia chłopców odbijając piłkę o blok postanawia rozwinąć skromne przedsięwzięcie kolegi prowadzącego stronę internetową w pierwszy w polskiej sieci serwis recenzujący i oceniający niezależną muzykę.
III. Kuba
IV. Dwójka z przodu
V. Modest Mouse
VI. The Moon & Antarctica
VII. Etap post-Moon
VIII. Pierwsze przesłuchanie
Przykrywam się kołdrą, jest ciemno. Dwa przeciągłe zgrzyty obleśnych dęciaków z cichutkim ironicznym zaśmiechem w tle inaugurują tę podróż. Majestatyczna, tak charakterystyczna repetycyjna figura gitarowa otwiera właściwy pierwszy utwór, nim po chwili zrezygnowany, przygasły, wzruszający bezradnością głos zaczyna śpiewać. "Ice-age heat wave, can't complain / If the world's at large, why should I remain?" rozlega się bolesnym echem na tle misternie plumkających dwóch wiosełek. Harmonie są niebiańskie. Miarowy świst talerzy i przeszkadzajek, a potem nabicia stopy kontrują multi-back-wokale. Gwizdek wtóruje im sielsko. Fortepian brzdęka pojedynczymi dźwiękami, imitując bas. Melotron naśladuje żywe smyki. Brock wychodzi ze śpiewem, zostawiając same chórki na bazie statycznego momentu zatraty. Muzyka stoi w miejscu jak woda w stawie, gdzie pływają świergoczące ptaki. Procesowany melotron obniża ton, błądzi i kieruje do cykania automatu perkusyjnego i wreszcie średniego tempem bitu bębnów oraz niewybaczalnie elektryzującej partii basu. Na podstawie identycznych akordów co w poprzednim, panowie wycinają z pasją jeden z najbardziej chwytliwych kawałków roku, o zanucalnym natychmiast, uzależniającym refrenie. Muzyka jest perfekcyjna, spełnia wzór perfekcji zapisany w chmurach. Piosenka wygląda jak idealny singiel. Nie wiem, nie słucham radia.
"Ocean Breathes Salty" wytryska przepięknie barwnymi pasażami reverbów, niczym tęcza rozbłysła w odbiciu morskiej tafli. Sen trwa. Unoszę się, przestrzeń jest wokół mnie, that's right. Czego chcę w tym momencie, to rozpłynąć się w dźwięku. "Well maybe we'll get lucky and we'll both live again / Well I don't know, I don't know, I don't know, don't think so". Nie chcę się rozryczeć bo przecież mam być poważnym dorosłym mężczyzną z rodziną do założenia, ślubem do wzięcia i pracą do zarobienia. Wciąż, zaraz się rozbeczę do kurwy nędzy. Anioł zstąpił na ziemię i przyniósł najwspanialszy motyw basowy jaki w tym momencie potrafię sobie przypomnieć, co dobiło mój stan duszy. "Well that is that / And this is this / You tell me what you want / And I'll tell you what you get" z plamkami klawiszy skręcają z rozkoszy. W półśnie na bieżąco komentuję sobie frazy. Puenta "You wasted life why wouldn't you waste death", a potem "the afterlife" zabija standardową opcją wyrażenia każdej mojej myśli w formie uniwersalnej sentencji spajającej je wszystkie jak snop światła. Nie, to jest perfekcyjne. To jest. Modest Mouse przy inicjalnym seansie z nową płytą potrafią wywołać u mnie uczucie pragnienia śmierci ze szczęścia. Podobno śmierć w znieczuleniu, w śpiączce, w narkozie, jest najcudowniejsza, i ja chcę tak przy tej wchłanialnej oddechem, jebanej dziesiątce.
Brzdęki ukulele i chrapiące, Waitsowe pomruki Isaaca "I hope you are dead" wprowadzają do agresywnego, ostrego, choć jakby powstrzymanego z brzegu, niczym pies na smyczy, ciężko stąpającego post-bluesa. Mi się wydaje, że mi się to wydaje. Zagęszczony kapitalną pikawką syntezatora chorus przedstawia spektakl jednego aktora, z Brockiem wrzeszczącym zwierzęco "Pleeeeaaaasee! Bury me! With it!". Padają słowa tytułowe albumu. Przez następne półrocze będę reagował wymiotnie na padające z ust Polaków. To moja choroba. Jak zauważyła niegdyś Klara, genialność tego tytułu da się ogarnąć dopiero po jakimś czasie. Zwariowany, zaślepiony, zapluty jadem "Dance Hall" mknie autostradą dziarsko, acz bez oszołamiającej prędkości. Seria typowo denerwujących, zajebistych hooków atakuje sflaczałe ciało. Akustyczna ballada "Bukowski" z wiodącą rolą banjo i akordeonu pogrąża w refleksyjnym, dołującym nastroju. Ha. Co za brednie. Nagle The Dirty Dozen Brass Band wracają z tymi kakofonicznymi spiętrzeniami z intra i w dziwacznej aranżacji leci "Devil's Worksday", parę miesięcy wcześniej witający odwiedzających stronki Modest w necie. HA, HA, HA, HA, HA, HA, HA.
Fiu fiu. Surowe podjazdy skreczującej gitarki i stukanie pałeczek odmierzają start funkującego wypasionym groovem "The View". To trochę ich udział w dance-punku, ale wraz z biegiem sekund klasyczne Modest się wkrada coraz bardziej, wieńcząc epickim finałem. "Satin In A Coffin" pożycza marszową rytmikę "Five To One" Doorsów i obudowuje ją nakładkami miękkiego skandowania i ciepłych zwrotów melodyki. Precyzja produkcyjna zachwyca szerokim pasmem i przejrzystą selektywnością bogactwa. Organowe preludium antycypuje już "Blame It On The Tetons", bezczelną zrzynkę z "Unwind" Sonic Youth (sprawdźcie se, piąty na Washing Machine). "Black Cadillacs" i "One Chance" są wstrząsające jak cokolwiek Brock zrobi. Lecz closer "The Good Times Are Killing Me", oddanie wprost kondycji psychicznej ery post-Moon, przygniata porcją zbyt mocnych doznań z serii płaczu i takich tam nieistotnych głupot. Basik sam w sobie wspierający linię przewodnią falsetu wystarcza, żeby się rozpuścić jak cukier. Trasa zmierza do unicestwienia bólu środkami DOBRA, PIĘKNA, MIŁOŚCI i reszty niepopularnych haseł. Jak na człowieka który latem 2000 osiągnął nieśmiertelność, całkiem niezła płyta, he. Zasypiam.
IX. Drugie przesłuchanie z tekstami
X. Odbiór Good News na świecie i w Polsce
XI. Odbiór Good News w Polsce
XII. Sprawa ukazania się Jakuba i Pawła na Nowym Świecie
XIII. Gruszeńka
XIV. Dostojewski
XV. Skaczemy!
Otóż nie pamiętam już teraz jak to było dokładnie, ale zdaje się że z Kubą wpadliśmy na szatański pomysł, który trochę zawładnął naszą bujną wyobraźnią dekadenckich straceńców. Mianowicie, podniecająca jest wizja wyrachowanego zaplanowania swojej śmierci, i to w spektakularny, przebojowy, "hiciarski" rzekłbym sposób. Von Kleistowie zrobili coś w tym guście: przygotowali z premedytacją samobójstwo w duecie. Wstrząsające, ale fascynujące! Pamiętajcie: oswajajcie tę problematykę. Nigdy za wiele, memento mori. Ponieważ czeka ten sam los nas beje, death to everyone, is gonna come. Właściwie rozsądny, zimno myślący człowiek powinien nie decydować się na samobójstwo tylko ze względu na maksymalne przekonanie o możliwości osiągnięcia szczęścia i zarazem na gwarancję śmierci. Kuba doznawał, że w Biesach pewien koleś postanowił zaszydzić ze śmierci i jako pierwszy w dziejach zabić się bez powodu. I zostać Bogiem dzięki temu posunięciu. Tematyka sterowania własną śmiercią prowokuje, wciąga i uwodzi. Zawsze jest ten strach: co będzie potem, ale kurcze, przemyślcie to: zabić się z pełnym spokojem, z cierpienia, dla wyrównania punktacji cierpienia? Zakładając, że po śmierci nie czuje się nic, he? Wtedy logika łatwo obrazuje: lepiej chyba unormować stopień cierpienia na poziomie 0, niż w skali ujemnej, co?
Aha, wspominałem coś o widowiskowym akcie śmierci? Cóż, oto scenariusz. W Sylwestra zawiadamiamy telewizję, radio, prasę, media generalnie. Informujemy o szykowanym o północy performansie polegającym na skoku z najwyższego piętra Pałacu Kultury i Nauki, bez ubezpieczenia, spadochronu, lin, nic. Zaaferowani dziennikarze rozstawiają wokół budynku swoje punkty obserwacyjne, kamery, wozy transmisyjne. Rozpoczyna się relacja live i, co oczywiste, tłum gapiów sięgajacy setek, a po kilku godzinach tysięcy, otacza wyodrębniony przez policję plac, nakryty wkrótce rozległym, napompowanym materacem. Pan z megafonem w dłoni coś do nas mówi. My już wcześniej wjechaliśmy na górę i na luzaku siedzimy na zewnętrznej stronie balkonów, konwersując zdawkowo. Moon & Antartcica trwa okrąglutką godzinę bez dwudziestu sekund zdaje się, więc o 23:00 zapuszczamy obaj symultanicznie na discmanach. Odmienne reakcje akompaniują nam przy słuchaniu: dla Kuby to pierwszy powrót do dzieła od lat, ja z kolei używałem płyty jako livesavera wielokrotnie. Grunt, że cały haczyk polega na tym, żeby obliczyć co do sekundy czas trwania lotu ciała do gleby. O tyle sekund przed urwaniem się "What People Are Made Of" należy się rzucić. (I co jeżeli w tym momencie padają baterie hi hi? Skucha.) "They ain't made of nothin' but water and shit / Alriiiiiiiiiiiiiiiiiiigggghhhhhhhhhhhht". BUM. Sounds cool, ha?
XVI. Zakończenie
Dobra, to skoro już dobrnęliście aż do tego miejsca ziomale, to coś wam powiem. A jednak się kręci słońce dookoła Ziemi. Znudziło mi się pisanie o muzyce. Sophie kiedyś na przystanku autobusowym naprzeciwko UW, w środku wakacji jakoś, gdy szczęśliwy intonowałem dość głośno, ku konsternacji ludzi zgromadzonych wokół i oczekujących na swoje E-2, moje życiowe motto "Love is the greatest thing a heart can know", zapytała z tajemniczą miną: "Borysie, masz słuch absolutny?". I wiem, wiem, znam tę gadkę, tylko że nie o to tu chodzi. Chodzi o to, że zaraz umieram, mam jedno życie do dyspozycji, bo gierka komputerowa it ain't, i dość już podporządkowywania trybu życia hurtowemu trzaskaniu recek, z poczucia "obowiązku" czy "misji". Szczerze, mam to w dupie. W ciągu ostatniego roku starałem się ze wszystkich sił urozmaicić sobie, uatrakcyjnić proces writingu, inkrustując suche opisy merytoryczne anegdotami, historiami które "wydarzyły się naprawdę" i szczyptą kontrowersyjnego konfesjonalizmu. Rutyna rządząca nim okazuje się być twardsza. Głównie dlatego, że na obecnym etapie ta czynność wydaje mi się bezproduktywna i banalna, przynosząc zero satysfakcji. Głównie dlatego, że w dziewięćdziesięciu procentach przypadków ja po rzuceniu uchem na płytę wiem, co chcę o niej napisać. Pozostaje nudny aspekt przelewania wniosków na klawiaturę. Jak mawiał mój największy idol: life can't be spent in front of a computer!
Oraz, ustalmy, że pisanie o muzyce to coś wartościowego jeśli rozpatrujemy muzyczną "treść". Niefortunnie, jak widzę po sobie w miarę starzenia, element metafizyczny, znajdujący się w wąskim przesmyku między "treścią" a "duchowością" pociąga mnie coraz bardziej, wsysając w czarną dziurę pasji. Ten element jest nieopisywalny ludzkim językiem. Zabawne, jak w 2004 wielu ludzi próbowało mnie zaabsorbować różnymi sprawami (niektórym się to udawało, innym nie, tych drugich było znaaaacznieee więcej), uważając chyba, że mnie te sprawy ruszają. Myszków górą, Myszków górą, Myszków Legii, rusza skórą. Serio, przeważnie jedna rzecz zajmowała mnie w tym okresie: jak do cholery ująć werbalnie przeżycia towarzyszące mi przy obcowaniu z Moon & Antarctica. Jak widać, do niczego odkrywczego nie doszedłem. A TO byłoby coś ekscytującego, nie masowe odwalanie recek. I podobnie, nie potrafię dziś powiedzieć przykładowo, czy bardziej lubię Secaucus czy Illmatic. Obie są spęczniałymi, przeładowanymi stężeniem geniuszu dziełami o konieczności przeskoczenia bariery wieku nastoletniego, ale skala doznawania zależy od tego, czego się w danej chwili słucha. To prywatne słuchanie w półśnie, to mnie kręci. Odchodzę se więc jak Franz Maurer z weryfikacji w Psach. "Panie Dejnarowicz, zostaje przeciwko panu wszczęte postępowanie sądowe!". *Idąc odwrócony plecami, podnosi rękę w geście rezygnacji*.
(Porcys, 2005)
Samo to, że Isaac Brock podniósł się po "What People Are Made Of" (utworze zamykającym The Moon & Antarctica z 2000 roku) było sukcesem. Myślę, że nikogo wtajemniczonego w temat nie zdziwiłoby gdyby artysta postanowił jakoś inaczej zakończyć swoją przygodę z muzyką – rzucić to w cholerę albo generalnie oświadczyć nam wszystkim "bye". A że niektórymi fragmentami ("Ocean Breathes Salty", "Bury Me With It", "The World at Large") musnął poprzeczkę ustawioną uprzednio na wysokości rekordu – to w tej sytuacji ledwie bonus. Mimo teledysków i zaistnienia w MTV, ja osobiście poczułem, że "straciłem" Modest Mouse dopiero przy longplayu następnym, a dokładnie przy singlu "Dashboard". Jak to mawiał Brock – "muszę z czegoś płacić rachunki". Ech.
(T-Mobile Music, 2011)
♫ We Were Dead Before the Ship Even Sank (2007, alt-rock) 7.0
Tytuł jest adekwatny. Nowa płyta była przegrana w oczach większości "starych" fanów (czyli tych co zainteresowali się grupą nie później niż w erze M&A) jeszcze przed wydaniem. Pilotujący ją singiel "Dashboard" zniechęcał przedtaktowym cięciem gitary na modłę ska i perkusyjnym umpa umpa na dwa. Gdyby nie czułe smyki w środku, byłaby ta piosenka ledwie sprawnym ćwiczeniem stylistycznym. Oczywiście, Modest Mouse lepiej imitują nerwowe, paniczne new wave a la Talking Heads niż Franz Ferdinand czy zastęp innych naśladowców. Ale dla zespołu który w ciągu ostatnich lat wynalazł jeden z najoryginalniejszych sposobów rockowej ekspresji w dziejach gatunku, żaden to komplement. Co więcej, mimo sławetnej reklamy Budweisera, nie był to nigdy zespół z potencjałem komercyjnym. Obecność na listach przebojów "Float On" jawiła się nieporozumieniem gdyż utwór ten stanowił dopełnienie "The World At Large" – rozwinięcie tych samych czterech akordów w desperackim ataku bezsilności – a nie materiał na hit. Lecz hitem się zdarzył i nagle Modest Mouse stanęli w jednym szeregu z bandą beztreściowych pozerów w pasiastych koszulkach. W 2000 roku "Tiny Cities Made Of Ashes" oznaczało antycypację mrocznego odłamu zbliżającej się fali dance-punku; w 2007 auto-splagiatowana jazda wiosła na dwóch dźwiękach przełamująca się w 30 sekundzie "Invisible" oznacza marketing.
Jednym z najmniej trafionych zarzutów pod adresem Good News był ten, że jest to płyta dla fanów "new rock revolution". Bzdura, był to jak najbardziej logiczny (zapomnijmy o pobocznej ścieżce Sharpen Your Teeth) follow-up do albumu, którego teoretycznie sfollow-upować się nie da, pełen metafizycznej mgły i niemodnej szczerości z głębi serca. Ale na etapie We Were Dead trzeba się zgodzić z malkontentami: to nie jest prawdziwe Modest Mouse, tylko Modest Mouse w krainie hipermarketów, multipleksów i korków w godzinach szczytu. Coś kompletnie innego. Dla wielu z nas definicją Modest Mouse pozostanie "gotta go to work, gotta go to work, gotta have a job!" albo riff otwierający "Doin' The Cockroach" i padająca po chwili sentencja albo "Interstate 8" albo EP-ka Nasty Parlour Tricks będąca literalnie składakiem odrzutów a i tak plasująca się wśród najmocniej poruszających wydawnictw 2001 albo Isaac spoglądający ukradkiem w stronę kamery podczas telewizyjnego wykonania "3rd Planet" przy premierze Moon. Tymczasem połowa numerów na We Were Dead ma miarowy taneczny bit, a znaczna większość motywów zbudowana jest na binarnej repetycji. Na papierze formacja nigdy przedtem nie dysponowała artylerią gitarową o równej sile ognia, lecz tym grubym teksturom brakuje energii, którą generował z powodzeniem jeden człowiek. Nie wspominając już, że obecność Marra pozostaje zagadką, bo nie bardzo ją słychać.
Naturalnie, Brock grywa we własnej lidze, trochę sam ze sobą, a zatem przebłyski godne największych pochwał nadal można wyłowić – całe "We've Got Everything", wstęp do "Steam Engenius", momenty we wspomnianym "Invisible" i kilka następnych też. Należy się także cieszyć, że nie ma tu zdrady materiałowej i nie ma czego się wstydzić: mówimy ciągle o świetnej (na tle "konkurencji") muzyce. Ponadto, słuchanie czegokolwiek nagranego przez Brocka symuluje rozmowę z artystą i sam fakt tejże projekcji przyprawia o dreszcze. Nie zmienia to jednak sytuacji: We Were Dead jest najsłabszą pozycją w "regularnej" dyskografii kapeli, z tej samej wprawdzie półki co Good News, ale – choć ogółem chyba równiejszą – to mniej spektakularną w highlightach. To jakby ich At War With The Mystics – album, do którego nie bardzo chce się wracać, mimo pewnej aksjomatycznej, niepodważalnej jakości. I taki, który "zeświecczył" oblicze wykonawcy, odebrał mu boski, nietykalny pierwiastek. Recenzenci na całym świecie będą wnikliwie analizować każdą piosenkę, ale mnie jakoś się nie chce. Ciekawsza wydaje mi się debata o moralnym wymiarze aktualnego wizerunku Modest Mouse w mediach – czy ta cała popularność i wymiana słuchaczy zaowocuje dobrymi czy złymi skutkami? Widząc jak w spisie treści hasła na Wikipedii rozdział Historia zawiera jeden tylko podpunkt, o We Were Dead właśnie, zaczynam się skłaniać ku opcji drugiej...
(Porcys, 2007)
Podobnie jak RH, MM nagrali swoją najgorszą regularną płytę wytrąciwszy symultanicznie wszelkie argumenty "przeciw". "Niesamowita rzecz się stała" ze sprzedażą i popularnością tej grupy. Jak to ujął Kuba Czubak – "Isaac musi zarabiać pieniądze", i to jest chyba ostateczna puenta.
Najlepszy utwór: "We've Got Everything" – lubię jak Mercer się wpasowuje ze swoim falsetem odpowiadającym w tytułowym zaśpiewie.
(Offensywa, 2008)
No dobra, trochę się to przeciągnęło "ze względu na mały czas czasu" oraz (co tu ukrywać) dość wysoki poziom trudności zadania. Ale w końcu mam te umowne "pierwowzory" M&A. Kilka pozycji to takie dość intuicyjne odczucie pokrewnego klimatu muzyczno-tekstowego (choćby indeks #2). Za to inne typy naprawdę wyszły "ostre jak brzytwa" i raczej niepodważalne. Zauważam lekki paradoks, że całościowo ów album kojarzy mi się z epickim rozmachem Ladies & Gentlemen..., a żaden utwór nie pasuje. Podobnie z Pixies – duch się unosi w ekspresji wokalnej i w riffach, ale jednak nie PRZYGWOŹDZIŁEM konkretnego tracka (bo chyba taki nie istnieje). Dziękuję też Ambrocore za niezwykle trafną podpowiedź przy "Lives" z tym Bejarem ("Ty, że ja o tym nie pomyślałem... Przecież... To jest w jego aktach"). I ponownie zachęcam do własnych "strzałów", bo ta zabawa nigdy się nie kończy.
1. "3rd Planet" – Death Cab For Cutie "Bend to Squares"
2. "Gravity Rides Everything" – Flaming Lips "Feeling Yourself Disintegrate"
3. "Dark Center of the Universe" – Fugazi "Blueprint"
4. "Perfect Disguise" – Radiohead "The Tourist"
5. "Tiny Cities Made of Ashes" – Pink Floyd "Another Brick In the Wall, Pt. 2"
6. "A Different City" – Dismemberment Plan "I Love a Magician"
7. "The Cold Part" – Smashing Pumpkins "To Forgive"
8. "Alone Down There" – Built to Spill "Stab"
9. "The Stars Are Projectors" – Jane's Addiction "Three Days"
10. "Wild Packs of Family Dogs" – Syd Barrett "Wined and Dined"
11. "Paper Thin Walls" – Talking Heads "Don't Worry About the Government"
12. "I Came as a Rat" – Nirvana "Come As You Are" (MTV Unplugged In NY)
13. "Lives" – Destroyer "Dark Purposes"
14. "Life Like Weeds" – Minutemen "Theatre Is the Life of You"
15. "What People Are Made Of" – Unwound "Data"
(2020)