MOGWAI

 

Young Team (1997, post-rock) 8.0

Rzadko, przyznaję, choć czasem zdarza się, że nakładacie na uszy słuchawki, włączacie płytę i godzinę później nie wiecie co ze sobą zrobić. Chcielibyście być tą muzyką, zatopić się w niej, spożyć ją, wchłonąć tak mocno, jak to możliwe. Ale, niestety, to nie jest możliwe. Bo płyt można tylko słuchać. Co najwyżej dotknąć. Nie da się krążka uściskać, bo pęknie. Nie można do niego przemówić, powiedzieć mu, jak bardzo go kochacie. Bo on nie odpowie. I wtedy pojawia się ten dylemat. Co jeszcze można uczynić, by wyrazić swój zachwyt nad dwustronną blaszką pełnym dźwięków? Skakać od podłogi do sufitu? Tarzać się po dywanie? Uderzyć głową w ścianę? A może napisać recenzję?

Załogę Porcys.com stanowią ludzie mniej, lub bardziej, ale jednak oddani muzyce. Być może ja należę do tych bardziej. Ale to nie jest wcale tak, że my się zachwycamy wszystkim, co nam wpadnie w uszy. Nic podobnego! To tylko złudzenie, że oceniamy płyty łagodnie. Ja na przykład sądzę, że oceniam bardzo surowo. I jeśli daję Nie Idź Do Pracy The Users 9.3, to znaczy, że rzeczywiście, uważam to za coś wybitnego i ponadczasowego, a wybór miałem przecież całkiem rozległy. Złudzenie, że niby oceny w naszym serwisie są za wysokie, bo prawie co drugi tytuł dostaje powyżej 8.0, wynika z bardzo prostej zależności. Mianowicie, my głównie piszemy o tych albumach, które kochamy! Tak, o tych, które nas inspirują, powalają, wzruszają. Ludzie, ja nie mam kasy i czasu, żeby kupować, a potem recenzować i oceniać na 0.4 dokonania takiego Limp Bizkit. Poza tym, nie chce mi się! No dobrze, jak już wydaje płytkę powiedzmy R.E.M., i jest ona rozczarowaniem, to warto o tym napisać, warto, żebyście się o tym dowiedzieli. I to też są wyjątki. Bo głównie jesteśmy tu po to, by powiedzieć wam o muzyce dobrej, najlepszej.

Dlaczego piszę to wszystko w recenzji Mogwaia? Piszę po to, żebyście sobie znowu nie pomyśleli, że tak wysokie oceny są u mnie regułą. Że Young Team jest kolejną zwykłą płytą, która mi się podoba. Nie! Nagromadzenie dużej ilości recenzji genialnych dzieł to jedno, ale Young Team naprawdę jest genialnym dziełem! Porażającym! I żeby nie stało się to dla was chlebem powszednim, że większość płyt oceniam powyżej 9.0. Nic z tych rzeczy. Po prostu najpierw wolę się z wami podzielić refleksjami dotyczącymi Young Team, niż jakiegoś przeciętniaka. A sam album? Re-we-la-cja. Ale nie będę tu używał słów w rodzaju "przełom", czy "kamień milowy". My Bloody Valentine było przełomem. Slint to był przełom. Dziś jednak i tak większość ciołków pamięta z 1991 roku tylko Czarny Album Metalliki. W porywach Nevermind Nirvany. A Kevin Shields zostałby nawet bez pracy, gdyby go nie przygarnęli goście z Primal Scream. Tak to jest z tymi przełomami. Prawdziwe przełomy są dla koneserów. Gawiedź ci powie, że w ostatnich latach ożywczym dla rocka zjawiskiem był "nu-metal". Natomiast to, co szczerze wartościowe i odkrywcze, pozostanie w pamięci niewielu.

Young Team jest płytą atakującą słuchacza z perfekcyjną, laserową wręcz precyzją. Kolesie trafiają idealnie tam, gdzie wy to poczujecie. Każdy przerywnik, każde interludium, każdy najmniejszy odgłos. Nie ma zbędnych dźwięków, nie ma dłużyzn, nie ma ani jednej zmarnowanej chwili. Jest sama esencja sztuki. I nic więcej. "Like Herod", z przerażającymi, niezapomnianymi kulminacjami gitarowymi. "Tracy", genialna, kojąca, słodka impresja. "Mogwai Fear Satan", zamykający płytę, szesnastominutowy, instrumentalny epik. Wszystkie te utwory już w momencie wydania znalazły się w panteonie najwybitniejszych. To przechodzenie od ciszy do hałasu. Tak naturalne, tak oczywiste. Ale, co najważniejsze, Young Team jest całością. Każdy fragment tej układanki spełnia swoją rolę, wszystkie się nawzajem uzupełniają. Kosmos. I znów jestem w tej sytuacji, że znów przesłuchałem Young Team i znów nie wiem, co ze sobą zrobić. Recenzję już napisałem.
(Porcys, 2001)

Podobnie jak Sigur Ros, na przestrzeni kilkunastoletniej kariery szkocki ansambl zrobił wiele, by nie traktować go już dziś przesadnie serio. Obie załogi roztrwoniły swą dawną estymę najprostszą z metod – grając z grubsza ciągle to samo, tylko coraz nudniej (Islandczycy zbliżyli się nawet do krawędzi autoparodii). Na szczęście w obu przypadkach jest jedno dzieło, które będzie można ze spokojem pokazać dzieciom, gdy zapytają "tatusiu, a skąd było to całe zamieszanie?". Wprawdzie patent, który panowie opanowali na maksa – czyli slintowskie kontrasty wyrazowe (jeden z trademarków gitarowego wariantu post-rocka) – stracił od premiery Young Team aktualność już z pięć razy. Ale jeśli chcę przypomnieć sobie jak przejść od dyskretnej, hipnotycznej quasi-ragi do ognistych wyładowań gitar, ewokujących smażenie grzeszników ogniem piekielnym, to zapuszczam "Like Herod". Spoko numer. I parę innych też.

Come on Die Young (1999, post-rock) 5.1

"Mogwai are an instrumental band from Glasgow, Scotland. They play quiet indie rock. If you like Slint and its spin- offs, check them out" hahaha ♥ ✂ "Helps Both Ways", "Ex Cowboy"

Rock Action (2001, post-rock) 6.4
Przy okazji wydania nowego albumu grupy Mogwai, zatytułowanego Rock Action, wszyscy, jak jeden mąż, czy to zwolennicy, czy przeciwnicy szkockiej formacji, stwierdzili, że Rock Action nie jest tym, czego od niej oczekiwano. Że to fajna płyta i w ogóle, ale nie jest taka, jak by sobie to wymarzyli. Aha, i jeszcze jeden zarzut: że całość trwa tylko nieco ponad pół godziny. Za mało. Ale jak sztubaki z The Strokes wydają równie krótki zbiór wtórnych wypocin, to jest wszystko w porządku? Może ludzie ci mają serce z kamienia. Albo są niepoprawnymi konserwatystami, niezdolnymi zaakceptować zmiany oblicza. Wszyscy oni chcieliby za każdym razem od Mogwaia następnego Young Team. Ale nie rozumieją, że, po pierwsze, takie Young Team nagrywa się tylko raz w całym życiu (jeżeli w ogóle), a po drugie, tamten album już istnieje! Już raz go nagrano! Po co próbować robić to ponownie? Wtedy skutek dopiero byłby marny. A tak, podobnie jak w wypadku Come On Die Young, mamy coś innego. Nadal interesującego.

Jak słusznie ktoś zauważył, tytuł Rock Action jest wielką prowokacją, bo ani nie ma na tej płycie rocka, ani nic się takiego nie dzieje. Zamiast rocka (czytaj: ostrych, ciętych gitar) mamy ciche, bajkowe, wykwintne brzmienia. Zamiast akcji (czytaj: nagłych zmian klimatu) mamy jednostajny, depresyjny, ciemny nastrój. A może to tylko złudzenie? Płytę produkował Dave Fridmann, niestrudzony mistrz "cosmic americany", który ma na swoim koncie wiele wybitnych osiągnięć i sądzę, że nie trzeba go jakoś specjalnie przedstawiać. Ale Fridmann wcale nie chciał za wszelką cenę upodabniać Mogwai do, dajmy na to, Flaming Lips. Chodzi tu raczej o specyficzny (jako się rzekło bajkowy) sposób dobierania aranżacji. Głównie smyki. W różnej formie, ale zawsze kreatywnie uzupełniające gitary i sekcję. Jest też troszkę instrumentów dętych, troszkę elektroniki. Wszystko poprzetykane bardzo subtelnie. No i z rzadka śpiew. W "Take Me Somewhere Nice" i w okraszonym gościnnym udziałem Gruffa Rhysa z Super Furry Animals "Dial: Revenge".

Tej płyty należy słuchać po zmroku, niekoniecznie w najlepszej kondycji psychicznej. "Sine Wave" zaczyna się z niczego i w nicość odchodzi. Niby bez koncepcji, ale jest w tym jakaś myśl. "Take Me Somewhere Nice" to zaskakująco ładna ballada; poza melodią warto wyróżnić wysmakowaną instrumentację. "O I Sleep" jest uroczą, smutną miniaturą. "You Don't Know Jesus" – instrumetalny epik z gitarowymi wyładowaniami w środku (jedyna reminiscencja ostrzejszej twarzy Young Team). Wreszcie "2 Rights Make 1 Wrong", wspaniała, uduchowiona rzecz. Rozwija się, rośnie w siłę z każdą minutą, od przetworzonych komputerowo głosów do podniosłych chorałów. A pamiętacie "R U Still In 2 It" z Young Team? Na Rock Action panowie z Mogwai wcale się tak bardzo od klimatu tamtego utworu nie oddalili. To senna, płacząca płyta. Może brak na niej spontanicznych wybuchów emocji, brak słynnych kontrastów brzmieniowych. Ale słychać, że to wciąż Mogwai. A że płytka jest lepsza od Come On Die Young, nie ma żadnych wątpliwości.
(Porcys, 2001)

My Father My King (EP) (2001, post-rock) 7.4

Dla każdego coś miłego. Rock Action, trzeci pełnoprawny krążek w dorobku szkockiej formacji Mogwai, odcinał się w pewnym sensie od jej znaku firmowego, którym zawsze był bezlitosny atak przetworzonych gitar, atak przeprowadzany zwykle znienacka i celnie co do milimetra. Zgodzimy się, że nawet uznając zasługi muzyków (a raczej Dave'a Fridmanna) na polu aranżacyjnym, nawet doceniając wzbogacenie stylu o prawdziwe śpiewane piosenki, nawet wreszcie wzruszając się łzawą atmosferą całości, po wielokrotnym słuchaniu Rock Action pozostaje w nas niedosyt, znudzenie, czy mimowolne ziewnięcie. Dlaczego? Bo chcemy hałasu, chcemy miazgi, chcemy dzikich, rozrywających cięć wioseł. Ale Mogwai o nas pomyślał.

Wszystko to bowiem znajdziemy na My Father My King, płycie z jednym, dwudziestominutowym utworem. Utworem, który grzesznicy, jak wynika z opisu we wkładce, dedykują Stwórcy. Utworem, który pewien krytyk nazwał wariacją na temat "Careful With That Axe, Eugene" Pink Floyd (naturalnie mówimy o wersji z Ummagumma, nie z singla). Coś w tym jest, bo mamy tu ten sam rodzaj "orgazmicznej" konstrukcji: napięcie budowane jest stopniowo, dążąc do absolutnej kulminacji i wreszcie zamierając w bezruchu. Właściwie panowie rozwijają jeden prosty, egzotycznie brzmiący motyw (ponoć zaczerpnięty z tradycji żydowskiej), konsekwentnie obudowując go kolejnymi ekspresyjnymi partiami swoich strunowców. Przez dwadzieścia minut? Tak. Może teraz pokażę szczegółowo, jak się linearnie przedstawia przebieg tej suity:

00:00 początek
00:02 pierwsza, cichutka jeszcze, oznaka obecności gitary
00:47 pojawia się druga gitara, obie wyraźnie już zaznaczają główną melodię
01:32 introdukcja bębnów, minimalna
02:11 bas i trzecia gitara się wkradają, nastrój robi się dostojny
02:49 motyw potężnieje, jedno z wioseł zmienia kolor, w tle jakby smyki
03:22 zaczyna się rytmiczne uderzanie w struny, a la Sonic Youth
04:00 przester wkracza do gry, robi się cokolwiek straszno
04:35 przepraszam, to nie był przester – to jest przester, jak z Master Of Puppets
05:44 z tej chaotycznej nawalanki wyłaniają się harmonie zgrzytliwych gitar
06:17 uspokojenie (czytaj: wyłączenie distortions)
06:52 zostają tylko łkające gitary i jeden talerz, oraz wygasający pogłos
07:27 talerz milknie, wszystko niemal milknie, robi się ambient
08:06 szepcąca gitara zapodaje nowy, choć osadzony w identycznej skali, temat
08:37 wtóruje jej druga i teraz trzecia gitara
09:08 znów gra cały zespół, rozwijając nową melodyjkę
09:36 "wracają stare lęki i nie mogę w nocy spać" – ponownie mamy koszmar
10:04 zwłaszcza, że przypomina o sobie pierwszy przester
10:31 i ten drugi, metalowy
10:58 najciekawszy moment całości: fantastyczne unisono strunowców
11:17 na czoło wybija się wiosło w lewej słuchawce, tnąc niemiłosiernie
11:49 ale to z prawej słuchawce nie pozostaje dłużne, chwilami
12:26 kapitalne wyładowania gitar, nie chce mi się opisywać nawet
13:22 o cholera, nie słyszałem nigdy mega-might-metalu, ale tak chyba brzmi
15:47 kosmiczny pogłos nadaje całej orgii aurę niesamowitości, heh
16:08 teraz teraz teraz: goooool!!!
16:09 od tej chwili utwór-potwór dąży do zaśnięcia, stopniowo dogasając
16:34 odchodzą bębny, zostają wielobarwne pejzaże gitar na efektach
20:15 koniec

Nie chcę oceniać jednego fragmentu, ale wydaje się, że My Father My King kopie Rock Action mocno w dupę, nie zostawiając wątpliwości, co jest lepsze. To będzie kiedyś, jak sądzę, jedna z klasycznych "symfonii" post-rocka, obok "Djed" Tortoise, "Moya" Godspeedu (do niego jest "My Father My King" bardzo podobny), czy choćby "Drum Machines And Glockenspiels" Fridge. Inna sprawa, że obie płytki się idealnie dopełniają, jak yin i yang, czy coś w tym guście. To, czego nie ma na Rock Action, jest na My Father My King i odwrotnie. Tylko od naszej dyspozycji dnia zależy, po które lusterko sięgniemy.
(Porcys, 2002)

Happy Songs for Happy People (2003, post-rock) 5.0

Wiele razy zastanawiałem się, jak oni to wytrzymują ✂ "Hunted by a Freak", "Stop Coming to My House"

Zidane: A 21st Century Portrait (2006, post-rock) 3.0

#fajnykoncept #nuda