MORTON SUBOTNICK

 

Silver Apples of the Moon (1967)

Rok ma kilka charakterystycznych momentów – pełniących rolę cezury, do której odliczamy czas i od której zaczynamy go odliczać na nowo. Ta cykliczność pomaga w lepszej organizacji życia społecznego, a dla wielu stanowi też ważną prywatną referencję – pozwala nam cośtam sobie poukładać, przemyśleć, podsumować, zaplanować. I nie mówię tu tylko o sferze religijnej, duchowej albo o sformalizowanych, stałych świętach państwowych. Bo za rodzaj umownego, świeckiego, acz kulturowo wybitnie istotnego święta uznałbym także pierwszy realny dzień wiosny. Niekoniecznie i nie zawsze kalendarzowy, lecz taki prawdziwy pierwszy dzień (a najlepiej weekend) w roku kiedy za oknem jest naprawdę wysoka temperatura, ludzie wychodzą na ulice, piją i bawią się na zewnątrz, dziewczyny odsłaniają nogi, wszyscy są uśmiechnięci i radośni. Świeżość, entuzjazm, aż chce się żyć. Oczywiście nie wyobrażam sobie życia bez adekwatnej ścieżki dźwiękowej, więc parę tygodni temu w piątkowy wieczór – właśnie w pierwszy naprawdę wiosenny wieczór 2014 roku – jadąc na spotkanie ze znajomymi słuchałem... I tu muszę przyznać, że zaskoczyłem sam siebie (o dziwo rzadko bo rzadko, ale czasem nadal mi się to zdarza). Ci co mnie znają, dobrze wiedzą, że w podobnych okolicznościach preferuję jednoznacznie optymistyczne lub co najmniej pogodne hity. Zwykle byłby to więc jakiś szlagier dance-popu (link - https://www.youtube.com/watch?v=hbP7ClWXdBQ ), zapomniana perełka post-disco (link - https://www.youtube.com/watch?v=ZyVZA0ciA0c ) czy nieśmiertelna hip hopowa melanżownia spod znaku wracającego teraz do łask g-funku (link - https://www.youtube.com/watch?v=sDFD0F7pv68 ). Ale akurat tego ciepłego wieczoru, gdy obserwowałem tłumy zadowolonych młodych warszawiaków, w słuchawkach towarzyszyły mi dźwięki klasyfikowane jako elektroniczna awangarda, a przygotowane prawie pół wieku temu przez jednego z pionierów nurtu.

Z postacią Mortona Subotnicka zetknąłem się pierwszy raz w 2001 roku dzięki potężnej, trzypłytowej składance "OHM: the early gurus of electronic music". Tu muszę dorzucić, że dla wielu z nas właśnie ten box stanowił swoiste "sezamie otwórz się" na polu korzennej elektroniki muzycznej i do dziś zajmuje honorowe miejsce na mojej półce z płytami. Z perspektywy nastolatka coraz głębiej wnikającego w świat muzyki niezależnej taki pomost wydawał się bezbolesny i naturalny. Po tym jak Radiohead zsamplowali fragment utworu Paula Lansky'ego w sławnym "Idioteque" z albumu "Kid A", w środowisku indie dość powszechnie wskazywano "OHM..." jako biblię dla wszystkich zaintrygowanych tematem (tę rekomendację powtórzył chyba nawet jeden z muzyków oksfordzkiej grupy). Co więcej, wśród autorów komentarzy do nagrań zebranych w kompilacji figurował i Brian Eno, i Holger Czukay, i DJ Spooky, a "Pendulum Music" Steve'a Reicha zaprezentowano w wykonaniu Sonic Youth (z ich wyjątkowego albumu "Goodbye 20th Century"). Wykosztowałem się więc na sprowadzenie ze Stanów tego kompendium i już wkrótce pławiłem się w drobnych skrawkach prekursorskich dzieł wizjonerów, których nazwiska wprawdzie już wcześniej słyszałem, ale nie znałem "ze słuchu" ich dokonań – jak Schaeffer, Varese, Stockhausen, Xenakis i... Subotnick. "Silver Apples..." tego ostatniego zostało uwzględnione w zestawie zaledwie w formie skróconego, czterominutowego editu, ale i to wystarczyło, by pana o tajemniczym nazwisku polubić. Już wtedy zauważyłem bowiem, że jak na nominalnie trudną dziedzinę eksperymentalnej elektroakustyki, słucha się tego podejrzanie dobrze i miło. Jeśli kilka dni temu panowie z duetu Jensen Sportag przy okazji notabene świetnego nowego singla (link - https://soundcloud.com/jensensportag/sets/one-lane-lovers-let-the-queen ) sami przylepili sobie etykietkę "difficult easy listening", to debiutancki album kalifornijskiego artysty określiłbym z kolei jako "easy difficult listening".

Geneza "Silver Apples of the Moon" sięga powstania instytucji o nazwie San Francisco Tape Music Center, którą Subotnick założył w 1962 roku z Ramonem Senderem i Pauline Oliveros ("Bye Bye Butterfly" tej drugiej również trafiło na wspomniane "OHM..."). Kluczowy był też wynalazek zwany "Buchla 100" – syntezator bądź syntezatoro-komputer, nad którego zbudowaniem Subotnick pracował z niejakim Donaldem Buchlą. Dopiero ten sprzęt, pozwalający na kontrolę generowanego dźwięku za pomocą sterowania napięciem elektrycznym, umożliwił Subotnickowi stworzenie jego pierwszego elektronicznego poematu, który był zarazem pierwszym utworem elektronicznym ułożonym na specjalne zamówienie wytwórni płytowej (a była nią oficyna Nonesuch). Samej rejestracji kompozytor dokonał we własnym nowojorskim studiu. Z pozoru przyświecały mu dość naiwne założenia, bo wcale nie ukrywał, że traktuje tę przygodę jak szansę na podroczenie się, przekomarzanie, swawolne żonglowanie możliwościami dopiero co skonstruowanego urządzenia. Ale w tle pojawiały się też całkiem poważne motywy. W jednym z wywiadów pan Morton oznajmił na przykład, że nie za bardzo widzi różnice między dźwiękami akustycznymi i elektronicznymi – skoro w sumie oba ich rodzaje polegają na poruszaniu się molekuł w powietrzu. "Molekuły są neutralne i mają w nosie co je porusza; problem wynika ze sposobu, w jaki są poruszane", stwierdzał. I jeszcze odważniej dodawał: "Gdyby na świecie nie było ludzi, to pierwszy ludzki odgłos brzmiałby nienaturalnie, bo nie przypominałby żadnego innego z dotychczas istniejących odgłosów". Może właśnie stąd tytuł, zaczerpnięty z "Pieśni Aengusa Wędrowca" Williama Butlera Yeatsa. Mało zresztą brakowało, a Subotnick zdecydowałby się na "złociste jabłka słońca" z wersu następnego, ale w końcu uznał że "srebrzyste jabłka księżyca" pasują lepiej do zawartości utworu.

Pierwsza część ponadpółgodzinnego utworu jest całkiem chaotyczna. Wije się, kręci, obraca, plumka, świszczy – a wszystko raczej spontanicznie, nieskrępowanie, "absolutely free", rzekłby Frank Zappa. Spreparowane fleciki otwierające tę podróż aż proszą się o użycie frazy "galaktyczny folk", bo może i tak brzmiałaby ludowa muzyka ufoludków, gdyby rzeczywiście istnieli, kto wie. Wtórują im pojedyncze, niby przypadkowe pluśnięcia w średnich rejestrach, uzupełniające namolne, wysokie, wiodące piski. Według mnie jedną z tajemnic zaskakującej przyswajalności "Srebrnych Jabłek" jest właśnie obfite wykorzystanie dźwięków jasnych, z najwyższego zakresu skali. Mimo to zaraz po drugiej minucie ciszę drąży jednostajny, mroczny pomruk, pokrewny nastrojem ekscerptowi z "Atmosphères" Ligetiego pamiętnie użytemu w późniejszej o rok "Odysei Kosmicznej" Kubricka. I ponownie skojarzenia nasze biegną w kierunku międzyplanetarnym. Chyba słusznie, bo sam Subotnick wspomina, że w trakcie pracy nad płytą był zafascynowany science-fiction. (Ciekawostka: kilka lat później NASA rozważała nawet nadanie jej w transmisji z księżyca, ale ostatecznie wybrano – dość konserwatywnie – amerykański hymn narodowy.) Z kapryśną i płynną formalnie częścią pierwszą kontrastuje znacznie precyzyjniej zorganizowana część druga. Rozpędzany powoli, acz konsekwentnie niczym skomplikowana futurystyczna maszyneria, coraz bogatszy, miarowy stukot stopniowo przeradza się w regularną, zapętloną figurę rytmiczną, zyskującą na pewnym etapie znamiona czegoś, co zaczyna nawet trochę przypominać... groove. W połączeniu z soundami o posmaku, załóżmy, popularnonaukowym (Pi i Sigma nie powstydziliby się!), daje to solidne podstawy do nazywania pana Mortona "ojcem chrzestnym techno".

Wprawdzie początkowo spięci jak zawsze mądrale z kręgów akademickich narzekali: jedni zarzucali Subotnickowi infantylność kompozycyjną, inni posądzali o trywializację zagadnienia i zżymali się słysząc, jak facet porzuca kryteria czysto barwowe, bo ewidentnie dąży chwilami w swoim kolażu do wypreparowania powtarzalnego, rozpoznawalnego, nie daj boże chwytliwego rytmu. E, jak to tak? Dziś jednak nie ma wątpliwości, że fonograficzny debiut Subotnicka to kamień milowy elektroniki w obrębie muzyki rozrywkowej. A o jego stricte muzycznym wpływie na techno (szczególnie o kolorycie industrialnym), IDM (w kwietniu sporo słuchałem Aphex Twina pod różnymi pseudonimami – i w ogóle cały katalog Warp tu podpada), avant pop (Stereolab nieraz nawiązywali do tych analogowych bulgotów) czy nawet fusion (sprawdźcie "Rain Dance" otwierający mój ulubiony album Herbiego Hancocka, "Sextant") można by rozprawiać długo i namiętnie. Oraz wyliczać rozmaite hołdy – na przykład tytuł najlepszego wydawnictwa londyńskiej formacji Laika (link - http://www.t-mobile-music.pl/opinie/felietony/sama-tresc-200-plyt-dekady-1990-1999-cz-v,9849.html ) bądź tytuł drugiego tracka na "The Milk of Human Kindness" Dana Snaitha czyli Caribou. I chociaż następne prace Subotnicka dalej intrygująco eksplorowały nieodkryte jeszcze tereny elektroakustyki (poleciłbym zwłaszcza "Wild Bull" z 1968 roku i "Four Butterflies" z 1973), to debiut pozostaje jego najbardziej rześką, wyluzowaną, fantazyjną propozycją – i być może dlatego świetnie słucha się go nawet w pierwszy dzień wiosny. Miesiąc temu label Karlrecords wznowił "Silver Apples..." na winylu po raz pierwszy od premierowego tłoczenia z 1967 roku. Fakt ten podejrzanie przeoczyły muzyczne media (nie tylko polskie), więc nakład jeszcze się nie wyprzedał i wciąż możecie zamówić swój egzemplarz.
(T-Mobile Music, 2014)