MUCHY

 

Galanteria (2006, indie rock) 6.6

Krótka recenzja:
Jeżeli uważasz się za fana polskiego rocka niezależnego, natychmiast idź i zdobądź tę płytę. Teraz. Wstawaj. Idź. 

Długa recenzja:
Jakoś w marcu wybrałem się do warszawskiego klubu "Punkt", by zobaczyć wspólny koncert młodych nadziei polskiego indie. Jedna z występujących formacji zmiotła mnie z powierzchni i oblała mi policzki rumieńcem na tygodnie. Wskazówka: nie była to grupa, w której wokalista wyrzucił bębniarza za brak odpowiednio trendy image'u. Chociaż fascynujące z jakże-żałosna-jest-dzisiejsza-młodzież socjologicznego punktu widzenia, te wszystkie indie spędy to jeden wielki pozerski cyrk. Stojąc tam i obserwując setkę dzieciaków z modnie natapirowanymi fryzurami i obowiązkowym zestawem przypinek w marynarkach, nie mogłem doczekać się na konkretne doznania muzyczne, które nastąpiły dopiero gdy na scenę, przed wykruszającą się już publicznością, wkroczyły Muchy. 

Słuchając ich setu miałem wrażenie uczestnictwa w wydarzeniu historycznym. Moje oczy zarejestrowały show w zwolnionych, czarno-białych kadrach, niczym TVP1 Przedstawia – Leszek Gnoiński, Historia Polskiego Rocka: Muchy. Nagle przestałem się przejmować, że ominął mnie Klaus Mitffoch na OTMT w 83 roku albo wczesny Homo Twist w jakiejś krakowskiej piwnicy. Może sprawiła to obecność w tłumie miejscowych celebrities, rozśpiewanych nastolatek, znanej prezenterki z VIVY i nawet basisty Mitch & Mitch, ale można było dosłownie poczuć aurę rockowej historii w powietrzu. 

Nie twierdzę, że Muchy odmienią losy naszej planety, nauczą cały świat śpiewać w idealnej harmonii, rozwiążą problem głodu w Afryce, zapobiegną zbliżającemu się konfliktowi nuklearnemu etc. To byłoby zbyt dużo z oczywistych powodów. Jasnym jest, wszakże, iż Muchy sygnalizują nadejście nowej fali w polskiej alternatywie. Nigdy więcej nie chcę słyszeć jak ktoś mówi, że polski niezal zdycha; nareszcie mamy kapelę, która naprawdę przynależy do obecnego tysiąclecia. 

Była jedna piosenka tamtej nocy, która utkwiła mi w głowie na jakieś pięć tygodni. Złapałem się na tym, że kiwałem głową na jej wspomnienie stojąc w korkach, na zajęciach i w toalecie. W końcu, demo Galanteriaoferuje nieograniczone dawki tego kawałka, "My Favourite Disease". Rozwiązania rytmiczne u Much potrafią być niekonwencjonalne i orzeźwiające bez jakichkolwiek oznak intelektualnego kombinowania (czytaj: nie ma post-rockowych dialogów gitar); ten ekscytujący riff kończy się trzema podcięciami a la "Boys Don't Cry" w sposób zupełnie naturalny. Jest to tak sprytne, bez żadnego pseudo-artystowskiego zadęcia. Piękne napięcie introwertycznego midtro spowalnia narrację, aż do lejtmotywu, i kółko się zamyka. 

Inna piosenka kapitalnie wydobywającą esencję Much to "Half Of That": tematyka post-nastoletniej pustki, łaskoczące ucho ranty, skryty niepokój, grube riffy, złożone przebiegi instrumentalne i więcej hooków niż w maskach kolesi ze Slipknot. Główny wokalista Michał Wiraszko przyznaje, że "połowę stracił, a połowa zniknęła", zanim szaleńczy mostek nie przeniesie w górę potężnego refrenu, powracającego ze zdwojoną siłą. Jak każdy zajebisty rokendrol, podoba się to twojemu mózgowi, tyłkowi, kroczu, wyrostkowi kości ramiennej i mięśniom odpowiedzialnym za opadanie szczęki oraz uśmiech. 

Galanteria zwiastuje nową erę na krajowej scenie niezależnej. Nic z dorobku rodzimej alternatywy nie brzmi jak to demo, choć wpisuje się ono jak najbardziej w ideę nurtu. Konkretne momenty przywołują Smiths ("My Favourite Disease"), Cure ("Górny Taras"), Buzzcocks ("Jane Fonda"), Interpol ("Galanteria") czy Gang Of Four ("Dzwonię"), ale ta mieszanka jest w całości przekonująca i obiecująca na przyszłość. Pewnie niektórzy sceptycy podrapią się w tej chwili po głowie, ale coś takiego jak potencjał nigdy nie jest bezspornie zrozumiane. 

Klawisze przechodzą ostatnio renesans w polskim rocku. Wierzę, że nawet zespół Ox koncertuje z Korgiem. Ale podczas gdy mainstreamowe formacje poprzestają na wypełnieniu przestrzeni brzmieniową imitacją smyków z Yamahy, Muchy kreatywnie wyciskają ze swojej zebry niezapomniane hooki pełne syntezatorowej duszy. Większość numerów z keyboardami to nowsze kompozycje, które jeszcze nie znalazły się na omawianym demo (recenzuję rozszerzoną, specjalną wersję płytki z 2006; pierwsze jej kopie bez utworów 10-12 śmigały już w 2005). Ale tak monumentalny, jak swawolnie imprezowy temat przełamujący się w pół chorusu "Najważniejszego Dnia" doskonale pokazuje kierunek myślenia chłopaków o aranżacji. 

Tenże singiel to wizytówka kapeli, jej najbardziej popowe oblicze i przepustka do sławy na każdej liście przebojów. Przywołując skojarzenia z Wrens circa Secaucus bounce'ującymi na tanecznej balandze, wyszlifowany na brylant dzięki wspomnianej wstawce klawisza ręki Piotra Maciejewskiego, kawałek jedzie na zaczepnym, agresywnym i zarazem podrywającym do wpólnego świętowania gitarowym riffie. Napędzająca perkusja, wiosłowe skreczowanie, funkujące progresje basu i ten rozkosznie radosny wątek keyboardu krążą ściśle jak okręt pod pełnymi żaglami, konie w galopie i niebo nad nami. Fani wiedzą, że zespół nie wykonuje tej zmasowanej dance-punkowej eksplozji na żywo, bo do tego performansu potrzebowaliby dwóch dodatkowych sidemenów i zastrzyku fety w żyły. 

Mniej więcej gdy Kasia Nosowska mruczała "Ściele się, trup się ściele", polscy tekściarze poddali się. Wulgaryzm magiczny, miejska poezja i pomoderna zdominowały od wtedy krajowe teksty. Cieszy więc, że Muchy oferują powrót do bezczelnie szczerych, soczystych opowieści o przygodnych romansach z napotkanymi na dworcu kolejowym dziewczętami, nerwowych telefonach do swoich byłych i tęsknotą za miłosnym rozładowaniem młodzieńczego napięcia. Dodatkowo, "Najważniejszy Dzień" funduje najbardziej uniwersalny zerotreściowy hymn od czasu "Jak Żyć?" Tedego, genialne wersy o niczym i o wszystkim jednocześnie. Prostota przekazu (w języku polskim i angielskim) ponownie zaprzecza zarzutom o pretensjonalność i udowadnia paradoks ich fenomenu: na swój sposób, patrząc przez pryzmat Galanterii, Muchy są sztandarowym reprezentantem punkowego undergroundu nad Wisłą, ale pierwszym takim, który prowokuje do dumy wobec Zachodu, a nie zażenowania. 

Razem z innymi pupilkami Porcys, Afro Kolektywem, Muchy jawią się czymś zupełnie nowym i świeżym bez usilnego eksperymentowania z formą. W jakiś sposób po prostu "to mają". Jak się domyślacie, mocno rekomenduję zdobycie tej demówki. Oby tylko nie spowodowała ona niezdrowej presji przed oficjalnym debiutem wydawniczym zespołu.
(Porcys, 2006)

Terroromans (2007, post-punk/indie rock) 7.9

Wszystko to co mówiłem, że ich kocham, to nie kłamałem

Mieli zatytułować to inaczej. Wyszukaną frazą na którą wpadł Wirach nazwaliby nienazywalne. Ale wymiękli. Szkoda. Teraz mają lanserski neologizm godny w miarę lotnego, inteligentnego, modnego indie-bandu. Spoko. Okładkę też miał robić kto inny, a co najgorsze, możliwe że nie stało się tak przez błędy komunikacyjne niżej podpisanego. No i miało do cholery nie być tu żadnego "Polandu". Niestety jest, w postaci odstającego poziomem utworu ostatniego, "111". Gdybym nie wiedział kto gra i usłyszał w radiu, zmieniłbym stację po pół minuty.

I to tyle jeżeli chodzi o to, co się nie zgadza. Reszta się zgadza aż za bardzo. Popatrzmy.

Sam początek płyty nasuwa automatyczne analogie z Les Savy Fav. Figlarne buczenie przetworzonego basiku rezonuje echem pierwszych sekund Rome EP. Po chwili kąśliwy reverb gryzącego przesteru wysokich tonów wiosła, osadzony komfortowo na pośpiesznym, namiętnym bicie perkusji, kojarzy się ze zdekonstruowanym "Tragic Monsters", otwierającym Go Forth. Tak odpala koncertowy szlagier "Wyścigi", wnikający w proces badania się i docierania młodych par, zanim uda im się stworzyć związek. "Nie, jeszcze nie dziś, potrzebuję czasu", mówi ona. "Wszystko układa się w jedną czytelną myśl", oznajmia lekko zrezygnowany Wiraszko, po czym ponownie gra tę "myśl" na gitarze. Jak w formie sneak preview tego, co wydarzy się jeszcze na albumie, muzyka dopowiada to, czego nie da się ująć w słowa – i na odwrót. Zdanie "w powietrzu metale ciężkie, dobrze znane nadmiary" kłuje cyniczną, straceńczą ironią. Aż wkracza desperacka kulminacja, zachwycająca nie tylko potęgą emocjonalnego ataku i niemożliwie precyzyjnie wymierzonym interwałem linii wokalnej od podstawy harmonicznej, ale zwłaszcza wstrząsającym zabiegiem interpretacyjnym. "Nigdzie się nie śpieszę, nie mam żalu do nikogo!", krzyczy ogniście Michał w sposób otwarcie sugerujący coś zupełnie przeciwnego, tym samym jakoś uzyskując esencję XXI-wiecznego "dramatu postaw". Płomień powoli dogasa. I to był właśnie opener.

Ale "Wyścigi", piosenka która podobno najszybciej wyszła chłopakom w studiu i jest ich ulubioną z całej sesji, nie są otwieraczem w tradycyjnym znaczeniu. Pełnią raczej rolę preludium, prologu, odautorskiego komentarza ułatwiającego swobodne poruszanie się po dalszej zawartości, wskazówką. Faktycznie krążek startuje i na serio się rozpędza z indeksem drugim. "Fototapeta" wyłania się ze skompresowanego intro, powoli i dostojnie, niczym ogromny kształt zza horyzontu albo wyczekany oficjalny longplay niegdyś "najlepszej polskiej grupy bez kontraktu" (niepotrzebne skreślić). I z miejsca zaczepia zadziornym, agresywnym riffem typu pytanie-odpowiedź, budującym kapitalne napięcie między basem i gitarą. Jego wykalkulowana, matematyczna (choć powiewająca partyzanckim urokiem "na barykadach") konstrukcja odsyła do Mission: Control projektu Burning Airlines, bo podobnie wyciska maksymalną popowość w obrębie hardcore'owej estetyki. Gdy parę miesięcy temu Michał i Piotrek zagrali mi ten kawałek na "suchych strunach", od razu wiedziałem, że to najlepszy riff w dorobku Much. Jego błyskotliwość przysłania nawet ambitny i wielowymiarowy tekst odnoszący się bezpośrednio do "patowej" sytuacji "obywatelskiej" w naszym kraju (i nie sądzę, by mimo niedawnych zmian politycznych stracił cokolwiek z aktualności). "Baju baju baju nocą, baju baju baju za dnia", zdaje się podśpiewywać zniekształcona gitara w mostku. Ale riff ze zwrotki powraca z oklaskami i jest zbyt gigantyczny, by coś mu mogło tu podskoczyć.

Niedoszły mundialowy hymn i faworyt wielu niezal-fanów z roku 2006, najbardziej chwytliwy tune kapeli, "Najważniejszy Dzień", poza spodziewaną "ścisłością" wykonawczą i selekcją miksu (w przeciwieństwie do rozkosznego lo-fi a la Wrens wersji "domowej") zaskakuje kontrowersyjnym opracowaniem drugiej zwrotki, gdzie koledzy próbowali niecodziennie wyzyskać parkietowy aspekt numeru. Ocenę pozostawiam innym. Dla mnie to ciekawostka, lecz sama kompozycja jest święta i na zawsze pozostanie w mej pamięci jako soundtrack do konkretnego etapu w moim życiu. Zwycięskiego składu się niby nie zmienia, a mitologię pisze tylko raz, ale złego słowa nie powiem. Z kolei tytułowe nagranie z dema Galanteria, wybrane po długich konsultacjach na singiel promujący wydawnictwo, otrzymujemy w opracowaniu, które wreszcie oddało tej zaniedbanej dotąd produkcyjnie miłosnej "balladzie" całą szlachetność i arystokratyczność. Przejrzysty miks z akustykiem, ckliwymi smykami i wodnistym audiofilskim pejzażem przy stonowanym mostku (polecam słuchawki) w końcu przygotował godziwe posłanie dla tak królewskich wersów jak ten o "biszkoptowym sercu owiniętym ciasną folią". Tu formacja pomyka najbardziej lirycznie, pozytywnie i optymistycznie. Na parę minut świat jest piękny, kochanie wzajemne, stan błogosławiony. I to uczuciowe ciepło kulminuje w spektakularnym finale z nałożonymi, "goniącymi się" wokalami. Można się spierać co do trafności decyzji o singlu, ale Muchy przypuszczalnie aspirują nieco dalej i szerzej niż indie-rockowe imprezy taneczne.

Nagle czar pryska, bąbelek pęka. Paskudny, obleśny, motoryczny temat syntezatora ucina to bujanie w obłokach. Zawsze kojarzył mi się z mroczną odsłoną Neptunes. Wchodzą powierzchownie zainspirowane Booka Shade zimne, odrażające, odhumanizowane plamy klawiszy. "To miasto ważnych spraw", intonuje Michał brutalną litanię subiektywnych wrażeń o Poznaniu widzianym z perspektywy nocnego życia. Promieniują złe wróżby cywilizacyjnej degeneracji, egzystencjalnej pustki i niezaspokojonych żądzy. I jak ktoś mądry kiedyś powiedział o Ok Computer – ta wizja byłaby okropna, gdyby nie to, że brzmi tak cudownie. Jedynym wyjściem jest więc przypadkowy seks, ale gdy ma opowiadać o seksie, Wiraszko dysponuje genialnym eufemizmem na orgazm ("pokażę ci jak się spada z dachu"). Klimat zatracenia kontynuowany jest w "Zapachu Wrzątku". Biesiadno-pijackie uniesienie ubrano w najsurowszą oprawę, ewokującą wczesne Modest Mouse lub Pavement w ostrych, ciętych partiach chaotycznych gitar oraz kameralnym bridge'u ze smyczkowym tłem. Tu trio kłania się wprost amerykańskiemu indie z połowy lat 90-tych. Alkohol uderza do głowy, naiwny narrator znika, zamyka się pierwszy akt dwuaktówki, jesteśmy na półmetku.

Z letargu wyrywa alarmowe nabicie kotłów. "Brudny Śnieg" to mroźny poranek nazajutrz, z kacem (także moralnym) i nową, racjonalną perspektywą zdarzeń. Płyta zaczyna się po raz drugi. Magiczny trójkąt przeplatający pulsację basu, rytmikę bębnów i werwę gitary prowadzi do natchnionych harmonii głosowych i manifestu "tracimy czas", sygnalizującego powrót do permanentnego napięcia erotycznego. Następuje kultowa sekwencja w której Michał przyznaje że ma łatwość do zakochiwania się. Z pisków, jazgotów i sprzężeń wypływa nieregularne metrum "Pięć Po Wpół". Kolejna nerwowa kronika towarzyskich zmagań, spuentowana zarówno formą poetycką ("no kiedy do mnie wpadniesz, no kiedy wpadniesz", akcentujące tę chorą potrzebę przy pomocy powtórzeń), jak i potęgą świdrujących, minimalistycznych pseudo-solówek gitary. Odrobinę później panowie łączą Jawbox z Republiką (hybryda, o której mało kto marzył) – te pęknięte, geometryczne przepychanki torują drogę masywnemu riffowi przez cały gryf jak z For Your Own... (dorobek Drivealone nie wziął się z księżyca!), zaś "dotykam sedna spraaaaw, ma to do siebie ten staaaaan" sięga po środki wyrazu które świetnie znamy z Ciechowskiego. Mieszanka cokolwiek schizofreniczna, ale szalenie odkrywcza.

To chyba perfekcyjny timing żeby teraz wjechać ze swoim apogeum i szczytowym fragmentem Terroromansu. "21 Dni", od której strony nie patrzeć, z góry, z dołu, z boku, pod światło i na wylot – jawi się pieśnią idealną. Co więcej, w najefektywniejszym (i najefektOwniejszym) stylu potrafi wytłumaczyć fenomen naszych poznańskich superbohaterów oraz zdradzić główną tajemnicę ich wyjątkowości. Od pierwszych taktów utwór opowiada historię. Zanim jeszcze Michał zacznie śpiewać, instrumenty nakreślają z dokładnością co do przecinka sytuację, scenerię, atmosferę. Imitująca bicie serca centrala i następujący potem, najprostszy pod słońcem bit stopa-werbel są definicją staranności, pietyzmu. Spogłosowane repetycje gitary referują widok nieskończenie rozległej, spustoszonej równiny i symbolizują chyba ten metaforyczny obszar przestrzeni "wewnętrznej", zadłużonej w sprawę. Osobnym problemem jest partia basu. Arcydzieło na własnych prawach i życiowa rola Piotrka jako basisty, niskie rejestry w "21 Dni" niewiarygodnie łączą funkową sprężystość Alana Braxe'a z monumentalną ekspresją zapożyczoną od tuzów poważki (and I really mean it, szukajcie po najwyższych półkach). A ponadto w paru krótkich sieknięciach i modulacjach na progach streszczają co się właśnie wydarzyło, przygotowując na monolog Michała. Nie, nie trzeba wcale sięgać po słowa by tak wiele przekazać.

Ale owszem, są też w "21 Dni" słowa. Michał jest utalentowanym autorem tekstów, natomiast tu przechodzi sam siebie. "Głośno zamknięte drzwi" to chyba jego największe osiągnięcie – fraza tak adekwatna w swojej niedorzeczności, tak wielopoziomowa w wydźwięku, tak również przekraczająca ograniczenia jakie narzucają możliwości leksykalne, gramatyczne. Gdy drzwi są zamknięte, wciąż słychać jeszcze ich trzaśnięcie, ale tym mocniej właśnie boli cisza i echo trzasku drąży tę ciszę jak nóż krwawiącą ranę. W charakterystyce "głośno zamkniętych drzwi" jest też coś z pragnienia (może nawet nadziei), że te drzwi jeszcze się otworzą. Nic więc dziwnego, że autor daje taki wybór: "mów ciszej, a najlepiej nie mów nic". I wpada w histeryczny refren – "pamiętaj co, pamiętaj co, obiecałaś mi kochanie" (skontrastowany zresztą podobnie podniosłą pitcherową ripostą keyboardu). I ten boski niedosyt, ukrycie odpowiedniej ilości faktów, kryminalna zagadka scenariuszowa. Co mu obiecała? Dlaczego tak wrzeszczy, skoro wszystko już przegrane? Na co liczy, czemu się nadal łudzi? Nie ma przypadków, nie ma że "wyszło". Taka formalna elegancja aż prosi się o zestawienie ze starożytnymi greckimi proporcjami w sztuce. A rezultatem najpiękniejszy, najbardziej sugestywny song "post-breakupowy" od czasu "Bellony" Junior Boys.

Przyznam że "Górny Taras" w garażowej aranżacji czasów Galanterii nie wydawał mi się ostatecznie spełniony. Jakaż więc była moja euforia, że we właściwej wersji utwór zyskał elementy których mu brakowało. Ponownie trick z narracją dźwiękową stosują chłopcy w zwrotce. "Pędzą po srebrnych szynach pociski na prąd" śpiewa Michał, podczas gdy Piotrek i Szymon czynią cuda w podkładzie – naprawdę widzimy te tramwaje dzięki mechanicznemu bitowi i znikającym klawiszowym smugom. Wyrafinowanych patentów realizacyjnych tam w ogóle mnóstwo. "Terroromans" ze swoją melodyjką-dzwonkiem komórkowym to z kolei konkretny, bezpośredni, zwarty rocker o ślicznym, delikatnym, intymnym przerywniku i triumfalnej defiladzie w outro, gdzie wyjaśnia się sens tej zbitki wyrazów. "Nowocześnie terroryzuj, romantycznie hipnotyzuj mnie", błaga Michał. I wtedy (niepotrzebnie) przychodzi Gabriel Fleszar.

Ci którzy od dawna śledzą drogę bandu i są zafrapowani ich unikatowym, rozpoznawalnym soundem (skoncentrowana "w punkt" sekcja plus rozlazła, bałaganiarska gitara na reverbie plus rozchełstany chuligański śpiew) – nie będą zawiedzeni. Muchy używają techniki studyjnej tylko po to, by celowo podkreślić, świadomie uwypuklić pierwiastki "znaczące" w piosenkach. Należy wszakże pamiętać o progresie czysto wykonawczym, jaki zaliczył każdy z trzech muzyków. Chwalenie postępów Szymona jest już frazesem, ale tu akurat nie będę oryginalny – z energetycznego punkowca spod znaku DIY pałker przemienił się w dobrze naoliwioną i bezbłędnie zaprogramowaną maszynę, wystukującą time równo i twardo, stanowiącą najsolidniejszy fundament dla bogatych partytur Terroromansu jaki można sobie wyobrazić. Piotrek jest mutiinstrumentalistą i wizjonerem faktur, warstw, panoram – jednym z najwybitniejszych w kraju. Przy okazji zasilił czołówkę rodzimych basistów – jego kontrapunkty i czujne, nieoczywiste, sensacyjne zwroty melodyczne zwyczajnie budzą podziw. Michał, wbrew temu co sam skromnie opowiada, dysponuje już pełną gamą detali ekspresyjnych i umie korzystać z całej palety wokalnych barw – od miękkiego nucenia przez bezkompromisowy atak po majaczące zawodzenie. I do tego uroczo trąca te struny, dodając autentyzmu i "prawdy" symetrycznym, regularnym, "niemieckim" kompozycjom.

Oddzielny rozdział to teksty. W dyskusji o "pokoleniowym" charakterze przekazu Much często za punkt odniesienia uznawano CKOD. Sporo haseł ma zbliżoną moc, nośność i są one głośno, zajadle skandowane. Debiut CKOD sprzed ponad pięciu lat ma zapewnioną kartę w annałach polskiego rocka, bo doskonale wstrzelił się ze swoim społecznym i kulturowym komunikatem. Sportretował lokalną rzeczywistość i tragiczne próby odnalezienia się w sytuacjach bez wyjścia. Lecz obecnie CKOD wdychają spaliny i stoją na autostradzie. Ich diagnoza paranoi przeminęła, a formuła wiecznego spleenu się wyczerpała. Nihilistyczna konwencja buntu i sprzeciwu przerodziła się w auto-karykaturę, także ze względu na limit środków jej prezentacji. Muchy proponują inną wizję. Wiraszko często na Terroromansie zdejmuje maskę idola w ciemnych okularach i zostaje nagi, ukazując wrażliwego romantyka. Po wybuchu bomby stara się pozbierać szczątki starego świata i ułożyć je pilnie, krok po kroku, w nowy porządek. Bardzo się stara. Właściwie przez całą płytę walczy – także ze sobą – o ten porządek i zachowanie podstawowych wartości. Rozpięty między uciekającym czasem, presją otoczenia i własnymi ambicjami, próbuje cierpliwie pozbierać się z kryzysu. I ciska bezlitosne punchline'y jak reportaż z frontu, gdzie stawką jest szczęście, spełnienie i wyeliminowanie podskórnego swędzenia istnienia. Ale to chyba za trudne. Chcąc nie chcąc, reprezentuje jakiś większy ogół. I nie chodzi tylko o ciągle stosowaną figurę "my". Coś jest na rzeczy.

Jeśli ktoś obawia się zaś, że ta kolekcja radiowo-internetowo-koncertowych hitów ma niewiele świeżego i niespodziewanego do zaoferowania – też niech wyluzuje. Sam się bałem, że znając na pamięć praktycznie cały ten materiał rozczaruję się słuchając kawałków zgromadzonych po prostu w jednym miejscu ("i nic więcej"). Ale na szczęście to jest album – z całą alchemią kolejności utworów, z głębią i komplikacją "mesydżu", ze smaczkami i duszą.
"Nowe" wersje wcześniej rejestrowanych piosenek nie tylko są lepsze jakościowo (selektywne, przejrzyste), ale co najważniejsze wnoszą kreatywność artystyczną w porównaniu do uprzednich szkiców. Ciężko "wytłumaczyć logikę" (sprzeczność tkwi w samym haśle) narracji muzycznej, aczkolwiek to właśnie deklasuje resztę chętnych do peanów – kompleksowa (pod każdym względem) struktura materiału. Nawet nazwa Muchy lśni dziwnie poruszającymi kontekstami (na przykład przy uważnej lekturze Trans-Atlantyku, polecam). Dlatego podstawowy kłopot najbardziej wypatrywanego krajowego albumu 2007 to po prostu jego za wysoki poziom. Obawiam się że nasz rynek nie bardzo jest gotowy na przyjęcie tego dziełka. Nieliczne grono uczciwie zachwali krążek na śmierć i tym bardziej rozsierdzi to pozostałych odbiorców czy dziennikarzy, którzy nie skumają o co biega. Szerokie audytorium zareaguje "efektem yoyo" – podświadomą odmową na powszechne zachwyty. Nie oszukujmy się – Polska i Polacy są znani z tego, że nie lubią wychylających się przed szereg. To drażni publikę i krytykę. Jest przecież tyle zespołów "indie" w Polsce... Błagam, nie rozśmieszajcie mnie.

Dosyć. Pora wreszcie zakończyć obligatoryjny pakiet wspomagający. Od legendarnego występu w warszawskim "Punkcie" zaciąłem się i postanowiłem że zrobię tyle ile w mojej mocy, żeby pomóc Muchom. Dłużej tego nie potrzebują, ba – wręcz nietaktem byłoby. Dziś wydają album dystansujący tegoroczną konkurencję nie tylko w Polsce, ale i na świecie. Lepszy od Turn On The Bright Lights (słyszę oburzenie, ale to pieprzona święta krowa, która się dewaluuje z każdym miesiącem), lepszy od... Wielu wielu płyt. Nie wiem co będzie dalej, jaki kierunek, czy można to przebić – ale ja się wymiksowuję. Pewien etap został zamknięty. Nie ma nic nudniejszego od powtarzania tego samego tysiąc razy, racja? Zatem to był ostatni raz.
(Offensywa, 2007)

Debiut, który już w chwili premiery brzmiał jak składanka "greatest hits" + jeden koncertowy szlagier. W czasach internetowych nagłe zjednoczenie tak pokaźnej liczby słuchaczy to duży sukces. Powód? Od niemal każdej strony te piosenki są mocarne, a zespół robi wrażenie skonsolidowanego i gotowego na podbój kraju. To wystarczyło.
(T-Mobile Music, 2011)

Notoryczni debiutanci (2010, rock) !6.5
 

* * *

Wywiad z Muchami

 

Długo czekali na kontrakt, w międzyczasie wyrabiając sobie w świecie rodzimej alternatywy renomę najlepszego niepodpisanego zespołu. Teraz, po wielu tygodniach wytężonej pracy wydają nareszcie, w barwach Polskiego Radia, swój oficjalny debiut, zatytułowany Terroromans. Pojechaliśmy do znajdującego się pod Poznaniem studia odwiedzić grupę podczas sesji. Co widzieliśmy i czego się od chłopaków dowiedzieliśmy z rozmowy – poniżej.

* * *

Pulp: Gdzie, kiedy i z kim nagrywaliście ten upragniony debiut i dlaczego właśnie w takich, a nie innych okolicznościach?

Michał Wiraszko: Byliśmy zmuszeni poruszać się w obrębie budżetu sesji. A z kolei Studio Taklamakan w Opalenicy było wysoko na liście miejsc, w których chcieliśmy robić tę płytę.

Piotr Maciejewski: Z Przemysławem "Perłą" Wejmanem pracowaliśmy przy singlu "Miasto doznań". Nabraliśmy do gościa zaufania i ostatecznie opcja współpracy z nim przy albumie okazała się pod wieloma względami (logistycznym, finansowym, artystycznym) – najlepsza dla nas.

P: Jaka była dokładnie rola Perły?

PM: Więcej niż realizator, mniej niż producent o mocy ostatecznie decyzyjnej. Współpracowaliśmy nad produkcją w gronie Muchy + Perła.

P: Jak oceniacie proces powstawania tego dzieła? Jakie sobie postawiliście cele i czy je zrealizowaliście?

MW: Było nam ciężko, bo codziennie dojeżdżaliśmy dziesiątki kilometrów w tę i z powrotem do studia. Właściwie jak praca na etat – od ósmej do piętnastej. To od strony kondycyjnej.

Szymon Waliszewski: Dużo Red Bulli poszło.

PM: Co do celów, to chcieliśmy znaleźć kompromis i wyważyć dwie kwestie: wykorzystać możliwości produkcji studyjnej przy jednoczesnym zachowaniu pewnej spontaniczności i naturalności, która była słyszalna na naszych demówkach i za którą bywaliśmy chwaleni. I myślę, że udało się te dwie rzeczy wypośrodkować. Nie jest to przedobrzone, ale też nie surowe. Możliwości studia wyzyskaliśmy ze smakiem i umiarem – to jest przyprawą, a nie lejtmotywem.

P: Na Galanterii dwa wiodące w mojej opinii numery – "Half Of That" i "My Favourite Disease" – były po angielsku. Ale przy oficjalnym debiucie zadeklarowaliście jasno i bezwzględnie, że tym razem żadnych piosenek po angielsku nie będzie.

PM: Uważamy śpiewanie po polsku za duży atut i postawę godną naśladowania. A przy tym nie chcieliśmy pisać nowych, polskich tekstów do wspomnianych dwóch kawałków, więc siłą rzeczy wypadły.

SW: Osobiście uważam, że "Half Of That" to najlepsza piosenka Much w ogóle. Ale chodziło o spójność przekazu – połowa po polsku i połowa po angielsku to naszym zdaniem słaby pomysł.

P: Skąd taki a nie inny wybór utworów z Galanterii do tracklisty Terroromansu? Postawiliście na "Galanterię" i "Górny Taras".

SW: Naszym zdaniem to po prostu najlepsze kompozycje stamtąd z polskimi tekstami.

P: A jak już będziecie sławni to planujecie 10 lat po powstaniu mitycznego dema Galanteria jego eksluzywną reedycję, już "na legalu"? Może jakieś bonusiki dla kolekcjonerów? Dodatkowy dysk wypełniony rarytasami – teledyski, zdjęcia, DVD?

MW: Wiadomo, nie? Mityczne rocka ikony wydają mityczne reuniony, nie? Szalone ziomy... [śmiech]

PM: A czy warto będzie w ogóle to sprzedawać? To byłby bezczelny i perfidny skok na kasę... Prędzej już dołączymy do jakiejś gazety kiedyś, za darmo... Może do magazynu "Pulp"? [śmiech]

MW: Jak nam zabraknie na glazurę do przedpokoju, to kto wie...

SW: Myśleliśmy raczej o zbiorze osobnych ścieżek z sesji – na przykład same chórki Piotra albo moje bębny krzywo zagrane.

P: Wiem, coś jak box Pet Sounds – z wersjami a capella!

PM: Mam – podkłady do karaoke.

SW: W midi.

P: Koniec offtopu. Co do tytułu debiutu. Miał być inny... I w ostatniej chwili się zmienił...

PM: Rynek nas zmusił!

P: Sprzedaliście się?

MW: Tak, jesteśmy miękkimi cipkami i lubimy czuć w sobie wielką pałę rynku!

PM: Smutna, ale prawdziwa konkluzja nami spowodowała: szkoda robić płytę, której tytuł podoba się tylko nam. Po co działać na przekór, na złość ludziom?

MW: Wiesz, co innego gdybyśmy mieli do wyboru tytuł Wszystko to co mówiłem że cię kocham to kłamałem i tytuł Życie to życie. Wtedy bym wybrał ten pierwszy. Ale pojedynek był między dwiema frazami, które sobie ukułem i ja je obydwie darzę sympatią.

P: A skojarzenia z tak zwaną EP-ką sprzed kilku miesięcy? Nazywała się identycznie. Dwie pozycje w dyskografii takie same?

PM: E tam, nie było takiej pozycji w dyskografii. Mówimy o trzech numerach wrzuconych do internetu w celach promocyjnych.

P: Nagraliście nową wersję piosenki, która w 2006 roku zaskarbiła sobie ogromną przychylność drugiego obiegu muzycznego w kraju. Po co zmieniać coś, co wydawało się bliskie doskonałości? Skąd kontrowersyjna aranżacja drugiej zwrotki?

PM: Ta wersja jest zwyczajnie lepsza technicznie. A kawałek zawsze miał w sobie ducha house'owego, tanecznego, klubowego i prosiła się o takie potraktowanie.

P: W 2007 jesteście królami singli w polskim środowisku alternatywnym i nie tylko zresztą. Obie części składanki "Offensywa" promowały "Miasto doznań" i "21 dni". A jaki numer będzie pilotował album?

MW: Alfabetycznie kandydaci są następujący: "Fototapeta", "Galanteria", "Najważniejszy Dzień" i "Wyścigi". Decyzji jeszcze nie podjęliśmy.

PM: I ona nie zależy do końca od nas. Nam się cały materiał podoba. A jeśli ludzie mediów powiedzą wyraźnie, że dana piosenka idealnie się nadaje, to czemu mamy to blokować?

P: Czujecie analogię do wielkich zespołów sprzed paru dekad? Niegdyś często kompilowano longplaye ze znanych hitów, funkcjonujących już od dawna w radiu. I gdy je zebrano, powstawała płyta klasyczna. Tak jest trochę w waszym przypadku?

PM: Bez przesady z porównaniami do klasyków, ale coś w tym jest.

MW: Jim Morrison mawiał o debiucie Doorsów – "pierwsza płyta to cięciwa z łuku napinana przez dwadzieścia cztery lata".

P: Tych 12 numerów które weszły to cały materiał napisany?

PM: Napisany nie, ale nagrany tak.

MW: Dwa są niedokończone.

P: Co z koncertami?

PM: W drugiej połowie listopada zaczynamy trasę z zespołem Hey. Samodzielny objazd zaczniemy na początku 2008, chyba w lutym.

P: Zespół który jest na okładce "Pulp" gra supporty przed rodzimym wykonawcą? To ma być promocja?!

PM: Hey to świetna grupa, a poza tym zobaczy nas mnóstwo ludzi.

P: Na koniec poproszę o jakąś charakterystyczną anegdotę ze studia.

MW: Studio znajduje się w Domu Kultury, gdzie zawodnicy ze stołków dyrektorskich przychodzą na dziewiątą, otwierają ćwiarę i ogólnie są ciągle spizgani. Wspominają piłkę lat osiemdziesiątych, zapraszają na leczo... Pewnego dnia było spotkanie z jakąś mniejszością niemiecką w wieku emerytalnym. Poszło na misia po występach i padł tekst "Tak długo cię nie widziałem!", na co stojąca obok tłumaczka w swetrze typu szetland mówi: "Ich habe dich nicht so lang gesehen". Na co zaksztusiłem się gulaszem.

* * *

POPUPY:

NAJCZESCIEJ SŁUCHANE PŁYTY PODCZAS SESJI:
Junior Boys, Nosowska, Menomena i Queens Of The Stone Age – wszystkie z tego roku. Perła jest mega fanem QOTSA.

NUMER Z KTÓRYM MIELIŚMY NAJWIĘKSZY PROBLEM:
"111", ponieważ miał tekst zwrotki i zarys kompozycji, ale nie byliśmy zadowoleni z tej piosenki całościowo. Wymyśliliśmy aranżację, tekst refrenu i jego melodię siedząc już w studiu.

NUMER KTÓRY WYSZEDŁ ZA PIERWSZYM RAZEM:
"Wyścigi", bo do momentu wejścia do studia były już akurat zrobione i ograne koncertowo.

NAJLEPSZY NUMER NA PŁYCIE:
"Wyścigi" albo "Brudny Śnieg".

JEDEN TRICK STUDYJNY WYKORZYSTANY W PRACY NAD PŁYTĄ:
W "111" Szymon zagrał frazę perkusyjną, którą zapętliliśmy na długość całego kawałka.

MUCHY O REAKTYWACJI THE VERVE:
Nie wiedzieliśmy że się reaktywowali, co najwięcej mówi o naszym stosunku do tego.

MUCHY A ANNA MARIA MUCHA:
Jeden z nas powiedział, że "na flaka by wrzucił", ale nie przyznamy się który, żeby uniknąć pozwu.

* * *

WIRASZKO A POLSKA SCENA INDIE W 2007 ROKU:
Obawiam się tylko, żeby scena indie nie była przebłyskiem sezonowym jak w roku 2003 scena rockabilly/psychobilly. Sam osobiście byłem może na 3 imprezach indie, podczas których akurat graliśmy i ze 2 razy z własnej, nieprzymuszonej woli. To wszystko, co łączy mnie z indie. Polskim zespołom indie życzę jak najlepiej, nie czuję natomiast, żeby łączyła nas ze sceną indie jakaś szczególna więź. Po prostu w pewnym momencie okazało się, że jeśli chcesz być indie w Polszy, to musisz być kalką, lustrzanym odbiciem zachodnich zespołów. Grzywka sięgająca nosa, bluzka w paski i co najważniejsze śpiewanie po angielsku przy wtórze jazgotliwych, dwuakordowych kompozycji. To właśnie ostatecznie pozbawiło mnie ochoty aspirowania do bycia zespołem indie. Niewiele mamy z powyższym wymienionym wspólnego i bardzo mnie to cieszy. Co do nowych polskich zespołów określanych mianem indie (bo sam nie wiem czy do końca indie są) – zwróciłem uwagę na Phonebox, Hatifnats i Popo. Zdecydowanie najciekawsze zjawiska. Pozostaje mieć nadzieję, że sił twórczych, pomysłów i odwagi wystarczy im na tyle, by zaistnieć pełnowymiarowo na rynku muzycznym. Natomiast scenę chciałbym kiedyś jeszcze podzielić z zespołem Renton.

WIRASZKO A INDIE-ROCK NA ŚWIECIE W 2007 ROKU:
Co do produkcji zagranicznych, w tym roku moi faworyci to zdecydowanie Chinese Stars i Menomena, a więc indie ale raczej rozumiane bardziej w kategoriach Guided By Voices niż The Killers. Poza tym smutne, przewrotne i niezrozumiałe jest zastosowanie słowa „indie” do dzisiejszej sytuacji tej sceny. Mam wrażenie, że słowo to się przewartościowało i znaczy dzisiaj zupełnie coś innego, opozycyjnego w stosunku do pierwotnego znaczenia. Jak bowiem uznać za „indie” (niezależny, podziemny, poza pierwszym obiegiem) pełne stadiony podczas koncertów Franz Ferdinand i The Killers czy milionowe nakłady singli Kaizer Chiefs i Razorlight? Flagowych przecież bandów sceny indie.
(PULP, 2009)