MY BLOODY VALENTINE

 

#39
KEVIN SHIELDS
Uroczyście przysięgam, że gdyby Kevin nie ukończył i nie upublicznił "Chinese Democracy shoegaze'u", to nie załapałby się do niniejszej setki. Serio. Tak jak bezgranicznie ubóstwiam MBV z przełomu 80s i 90s, tak szczerze przyznaję, że alchemia ich ówczesnej potęgi skraplała się gdzieś na przecięciu rewolucyjnych zabiegów produkcyjnych (pływający miks bez "centrum"), niewysłowionej szlachetności melodycznej paraliżującej najczulsze miejsca ciała słuchacza, mikrotonalnych odstrojeń gitar oraz minimalistycznych technik repetycyjnych owocujących jakością niemal modlitewną. To były uniesienia narkotyczno-religijne, które rozebrane na czynniki pierwsze, następnego dnia, na trzeźwo, pozostawiały co najwyżej uczucie zabójczego kaca (vide skądinąd sympatyczny koncept Loveless by Japancakes).

Lecz w Shieldsie ewidentnie dokonał się jakiś przełom, mniej więcej gdy dobił do czterdziestki. Od lat upieram się, że tym punktem zwrotnym było dlań nagranie "City Girl" włączone do ścieżki dźwiękowej Lost in Translation. Tam po raz pierwszy położył mocniejszy akcent na zmiany akordów, niż samo dłubanie w soundzie. Są to niuanse, bo ogromne wyczucie w tej sferze posiadał zawsze, ale teraz jakby harmoniczne "kluczenie dla kluczenia" sprawiało mu masę frajdy. Owa tendencja rozkwitła i urosła do rozmiaru XXL na m b v. Następstwa funkcji bywały tak niedorzeczne, że do zespołu zdołali się przekonać wybredni koneserzy z backgroundem prog-jazzowym. A fani snuli rozmaite teorie spiskowe. "Nasłuchał się późnego Stereolab!". "Odgrzewa własne numery, tyle że od tyłu!". A ja myślę, że jak każdy wybitny poeta (w tym przypadku "galwanik dźwięku"), facet po prostu wtajemniczył się w kolejny etap życia i sztuki. I dlatego jest tu z nami.
(100 Songwriterów Wszech Czasów, 2015)

* * *

Isn't Anything (1988)

…skończyło dziś 30 lat. erotyki miękkie jak śnieg, ale ciepłe w środku, karmiące całusami bez oddechu. czasem kiedy po przebudzeniu nadal śnię i nie mam nic do stracenia – to wszystko czego potrzebuję.
(2018)

Glider (EP) (1990)

Nieco zapomniany już dziś redaktor Chris Ott, niegdyś z Pitchforka, postulował kiedyś na jakimś forum, że młodsi słuchacze mylnie traktują "Soon" jako wzniosłe outro Loveless. Argumentował to tak: minialbum Glider wyszedł w kwietniu 1990, a więc półtora roku przed Loveless. I dla fanów, którzy wówczas na bieżąco monitorowali każdy gest MBV, "Soon" na zawsze pozostanie wstrząsającym otwarciem EP-ki Glider, który potem doczepiono do longplaya z listopada 1991 roku. Szanuję ten punkt widzenia, zwłaszcza, że Glider, choć ledwie czteroindeksowy, jest artystyczną całością i wynosi błahą na pozór ideę EP-ki do rangi sztuki. Menu? W karcie mamy cztery dania. "Soon" to dla mnie jeden z nietykalnych tracków tego świata – ostateczna hybryda tanecznego pulsu i lepkich, acz żarzących faktur, w której z wiekiem odkrywam kolejne pokłady mądrości, olśnienia, frenezji. Tytułowa impresja – nie wiedziałem, że milion zarzynanych słoni może brzmieć tak okazale. "Don't Ask Why" to bodaj pierwsza lennonowska ballada w śpiewniku Kevina Shieldsa. A "Off Your Face" to twórcza rekapitulacja potęgi Isn't Anything w pigułce.
(T-Mobile Music, 2012)

Tremolo (EP) (1991)

Na wydanej rok po Glider EP-ce Tremolo Bilinda, Kevin, Debbie i Colm dokonali niemożliwego i nawet odrobinę przeskoczyli poprzednika. To cztery pełnoprawne nagrania plus trzy interludia, które zamieniają narrację w strumień świadomości, pozbawiony drażniących szwów. "To Here Knows When" to jakby negatyw tricku z "Soon" – tym razem syntetyczny bit jest na tylnym siedzeniu, a większość obiektywu zajmuje mazista brzmieniowa galareta, której mikrotonalność podejmuje merytoryczną dyskusję z twórcami powojennej muzyki partyturowej. Jednocześnie "To Here Knows When" to apogeum dźwiękowej maligny – bez tego tracka nie istnieje cały odłam ambientu spod znaku Christiana Fennesza. Hycające na afrykańskich bębenkach "Swallow" łączy najładniejsze zmiany akordów w karierze MBV z arabizującymi piszczałkami – to ni mniej, ni więcej, a sophisti-shoegaze. "Honey Power" znów z glorią przypomina o rozmarzonym rocku Isn't Anything. A "Moon Song" to płonący, flegmatyczny liryk, bliższy poezji, niż muzyce rozrywkowej. Razem... nic wielkiego, poza takim szkopułem, że według mnie to chyba najwybitniejszy materiał trwający poniżej dwudziestu minut, jaki się kiedykolwiek ukazał.
(T-Mobile Music, 2012)

Loveless (1991)

"Chciałbym umrzeć z miłości", śpiewali Myslovitz. W swojej kapitalnej recenzji z 1991 roku (a więc w chwili premiery!) Simon Reynolds stwierdził między wierszami, że Loveless emanuje propozycją miłości jako siły unicestwiającej. Poszedłbym dalej: sądzę, że pomimo promieniowania euforycznym upojeniem, album ten jest odzwierciedleniem takiego zachłyśnięcia się miłością, które w konsekwencji musi prowadzić do bardzo radykalnych przeobrażeń materii. Dlatego przez bez mała pięćdziesiąt minut Loveless miota się wobec pytania o przyczyny fizycznego istnienia czegokolwiek. Rozkłada tę kwestię na kawałki, drąży ją, poszukując jakiejś zasady, pierwotnej iskry, uwiarygadniającej ten niewyjaśniony przez naukę absurd, że coś jest a obok czegoś nie ma. Ponadto kluczowe są tu słowa "aklimatyzacja" i "przystosowanie". Byt trzeba wpierw oswoić, żeby móc w nim trwać. Podobnie jest z tą monumentalną dwoistością szlachetnie łagodnych melodii delikatnych, androgenicznych głosików Bilindy Butcher i Kevina Shieldsa oraz chropowatych, wyjących, wściekłych hałasów w podkładzie. Onieśmiela, że tak się wyrażę, groteskowo hermetyczna "trędowatość" filozofii MBV, której pierwiosnki pojawiły się wprawdzie w latach sześćdziesiątych ("Eight Miles High" The Byrds), siedemdziesiątych ("Here Come the Warm Jets" Briana Eno) i osiemdziesiątych (chociażby "Athol-brose" Cocteau Twins), ale dopiero na Loveless w pełni zakwitły. Jak free-jazzmeni w guście Alberta Aylera, Shields kierował się ponoć głosami, jakie słyszał z tyłu głowy i starał się je odtworzyć, niczym malarz, który coś sobie wyobraża i próbuje przelać farby na płótno tak, by możliwie najlepiej się zbliżyć do swojej fantazji.

W rezultacie powstał kompletnie przemeblowany miks, gdzie pewne rejestry zostały pominięte, a inne zbite blisko siebie. Razem ta oleista zawiesina wydaje się wręcz płaska i sucha w swojej iluzorycznej głębokości i wilgotności. Często słyszałem zarzut o to, że z takim budżetem i czasem spędzonym w studio można było zrobić rzecz brzmiącą o wiele lepiej – potężniej, pełniej, przejrzyściej. I wcale tego nie neguję. Problem tkwi w podejściu do kondensacji. Możliwe, iż Shields chciał ścisnąć te swoje polifonie gitarowo-klawiszowe do wąskiego pasma, aby uwydatnić ich nasycenie. Spakować ogrom połaci żywego dźwięku w hiper-ciasną powłokę. Sam dobór soundów sugeruje inspirację "musique concrete", szeroko pojętym industrialem i wszelkimi odgłosami zaczerpniętymi z rozmaitych plenerów. To nie może być przypadek, że recenzenci zupełnie niezależnie znajdowali w teksturach Loveless konotacje mechaniczno-przemysłowe – mówili o bombach i odgłosach kolei, padła też sławna paralela z silnikiem samolotu. Ponadto zachodzą tu tak zwane "złudzenia akustyczne", a mianowicie dźwięki których obecność raz nam się wydaje, a drugi raz już ich nie ma. Ja w każdym razie odbieram fakturę Loveless jak gorącą lawę, w której za każdym razem odkrywam inne drobiazgi. I właśnie te najbardziej radykalne, eksperymentalne, pozbawione aspektu stricte rockowego momenty płyty ("To Here Knows When", "Touched", interludia) wskazywano jako drogowskaz na przyszłość dla MBV. Ciekawe, czy zapowiedziany (dosłownie parę dni temu) na końcówkę 2012 roku trzeci longplay My Bloody Valentine ostatecznie zrzuci z siebie ograniczenie formułą rockowego riffu i przypieczętuje transmutację, sięgając jakiegoś wyższego stanu świadomości, do którego Loveless w swojej modlitewnej koncentracji tak przerażająco rozkosznie aspirowało.
(T-Mobile Music, 2012)

ćwierćwiecze to doskonała okazja, by raz jeszcze przypomnieć, że......... wszystko już na ten temat powiedziano i "szkoda strzępić ryja" :|

[minęło sporo czasu (jedno sporo = 33,1 chwili)...]

...OK, niezależnie "jak wam się podoba", to nie powstało nigdy drugie dzieło muzyczne targane taką ilością wewnętrznych sprzeczności, bo przecież jest to płyta:

- tyleż noise'owa, co popowa
- tyleż eksperymentalna, co przystępna
- tyleż smutna, co wesoła
- tyleż diabelska, co anielska
- tyleż przerażająca, co błoga
- tyleż głośna, co cicha
- tyleż gwałtowna, co delikatna
- tyleż energiczna, co mdlejąca
- tyleż lo-fi, co audiofilska
- tyleż żywa, co spreparowana

...a przy okazji niezmiennie od lat zajmuje moje osobiste miejsce pierwsze.
(2016)

m b v (2013)

Ależ to była afera. Tydzień temu w sobotę wieczorem wiadomość gruchnęła nagle jak grom z jasnego nieba. Oto zapowiadany przez Kevina Shieldsa od wielu sezonów nowy longplay My Bloody Valentine zostanie lada chwila opublikowany przez oficjalną stronę zespołu. Wtem muzyczny internet oszalał. Rozsiani po świecie, ale powiązani siecią twitterowych kont dziennikarze prześcigali się w wymyślnych postach, już to zabawnie ironizując, już to akcentując doniosłość chwili. W powietrzu dało się wyczuć poddenerwowanie – i nic dziwnego. Od "Loveless" minęło wprawdzie ponad 20 lat, ale w tym czasie album na dobre zadomowił się w fonograficznym kanonie absolutnym. To wciąż jedna z niewielu prawdziwie kultowych płyt, które budzą w najbardziej zagorzałych wyznawcach rodzaj trudno opisywalnego doznania o charakterze religijnym. Takie historie zawsze prowokują wielkie emocje – nawet u tych uczestników dyskursu, którzy za samą płytą nie przepadają. Przez chwilę mieliśmy więc wydarzenie, które odegrało rolę namiastki kolektywnego doświadczenia w dobie internetowego rozdrobnienia. I ja też brałem w nim udział – bo podobnie jak tysiące fanów siedziałem w noc z soboty na niedzielę przy komputerze, próbując kupić, ściągnąć i odsłuchać krążek bezceremonialnie zatytułowany "m b v". Niestety łatwo nie było – z powodu słynnej już awarii serwerów. Około w pół do czwartej nad ranem wymiękłem i zakupu oraz odsłuchu "m b v" dokonałem już następnego dnia rano.

Trzecia długogrająca pozycja w dyskografii irlandzkiej formacji... ukazała się. W tej kwestii wszyscy są zgodni. I chyba tylko w tej. Co do samej muzyki, to rozstrzał werdyktów jest przeogromny – od zachwytów nad geniuszem Shieldsa i wyrazów bezgranicznej admiracji, przez nonszalanckie objawy blazy, olewki i ignorancji ("Meh Bloody Valentine"), po bezpardonowy atak, wołanie o pomstę do nieba i załamywanie rąk nad największym dotąd rozczarowaniem XXI wieku. Och, wszyscy są taaacy mądrzy w temacie nowego My Bloody Valentine... I w sumie nie miałbym nic przeciwko, gdyby nie to, że – jak zauważyłem – spora część z tych sądów oparta jest albo o fundamentalne błędy logiczne, albo o braki w wiedzy czysto muzykologicznej. Obserwowanie publikowanych w czasie rzeczywistym opinii na temat zupełnie premierowego wydawnictwa to tradycyjnie kapitalny materiał badawczy do szerszej analizy kondycji współczesnej publicystyki muzycznej. Zdaje się, że przyszłość krytyki muzycznej to tak zwane recenzje "real-time" polegające na dzieleniu się spostrzeżeniami już w momencie pierwszego odsłuchu płyty. Siłą większości dzisiejszych anglojęzycznych krytyków będzie w tej sytuacji ich błyskotliwość w gierkach słownych, swoboda w żonglowaniu odniesieniami popkulturowymi czy kreatywny humor. Słabością, jako się rzekło – zadziwiające braki w logicznym myśleniu oraz, z przykrością stwierdzam, znikoma umiejętność interpretacji podstawowych środków wyrazu języka muzycznego, takich jak brzmienie, rytm czy harmonia.

Chciałbym zwrócić uwagę na dwa motywy powracające jak mantra w omówieniach "m b v". Wpierw hasło następujące: "m b v" jest kiepskim, spóźnionym comebackiem. To powrót niepotrzebny, bo w muzyce przez ostatnie 20 lat wydarzyło się tak wiele, że dziś Kevin Shields jest dziadkiem, który nic a nic nie kuma z najnowszych trendów. Niegdyś wizjonerska i pionierska, obecnie jego muzyka to melodia przeszłości, raptem przypis do idei shoegaze'u, doprowadzonej przecież do perfekcji na początku lat 90. Na tle nowoczesnych eksperymentów z digitalnym maksymalizmem w muzyce tanecznej, przetworzonych elektronicznie wokali oraz wszechobecnych "dubstepów", propozycja albumu na którym senne melodie zostały przeciwstawione rozedrganym płatom przesteru to godna pogardy retromania, geriatria i emerytura. I tak dalej. Przyznam, że gubię ów tok myślenia już na szczeblu konceptualnym. Jasne, też chciałbym, żeby ktoś w 2013 przyszedł i przedstawił rzecz równie innowacyjną i potencjalnie wpływową, co "Loveless" w 1991 roku. Ale dlaczego miałby to być akurat 49-letni Shields? Jakże rzadko zdarza się, by jakiś twórca zmienił bieg historii swojego medium dwukrotnie...

Owszem, teoretycznie był jakiśtam promil szansy na to, że po wciśnięciu "play" usłyszymy na "m b v" przyszłość, po czym z miejsca wyobrazimy sobie kolejne dwie dekady pełne ślepych naśladowców i oddanych wyznawców. Ale czy liczył na to ktoś poza garstką mega-naiwniaków? Zamiast otwierać nowy rozdział, Shields i jego ekipa wydali zestaw utworów, które mogłyby się ukazać w dowolnym momencie po "Loveless" – w 1994, w 1999, w 2003, w 2008 roku – naprawdę nie miałoby to znaczenia. Dlatego ważne jest to, co facet zmajstrował w obrębie swojego dawno zdefiniowanego stylu, a nie definiowanie go od nowa. Jak to mawiają – "if the shit's good, it's good", po co komu zaglądać w metrykę czy datę powstania danego tracka? Nie pogardzę w 2013 roku ani składanką hitów The Supremes, ani kanciastym, korzennym synth-popem Human League z "Dare", ani albumem "Critical Beatdown" hip-hopowego składu Ultramagnetic MC's – a przecież wszystkie te nagrywki podchodzą z bardzo precyzyjnie określonej, dawno już minionej epoki. Ciekawe czy jak archiwiści odgrzebują nieznane wcześniej nagrania wybitnego jazzmana z lat 60., to ktoś narzeka, że brzmi to mało współcześnie. Co za absurd.

Jeszcze bzdurniejsza wydała mi się obiegowa mądrość, jaką napotykam w co drugiej recenzji "m b v", a mianowicie – ojej, strasznie toto podobne do "Loveless". Najwyraźniej mamy wręcz do czynienia z "Loveless" bis – znamy takie granie doskonale, nie potrzeba nam "more of the same", nuda. Super – szczególnie łatwo o taką diagnozę, jeśli formuje się ją na etapie słuchania pierwszej piosenki z "m b v". Bo rzeczywiście "She Found Now" pod względem brzmieniowym łudząco przypomina zamgloną, rozżarzoną, gitarową plazmę sławnego "Sometimes". Ale tu z kolei musimy zapytać o stopień dokładności pomiaru. Jeśli miałbym przyłożyć "m b v" do twórczości Joan Baez, Marvina Gaye'a, Davida Guetty oraz do "Loveless" to istotnie – najbliżej jest "m b v" do "Loveless". Ale jeżeli naprawdę chcemy przeprowadzić wnikliwą analizę porównawczą, to okaże się, że rozpatrując tylko pod kątem zabiegów produkcyjnych i preferowanej estetyki, "m b v" w miarę trwania – naturalnie w ramach pewnego natychmiast rozpoznawalnego stylu My Bloody Valentine – coraz bardziej oddala się od "Loveless".

Zamiast zautomatyzowanych, edytowanych w studiu i gotycko tępych soundowo bębnów mamy wyśmienite, pełne żywego feelingu partie Colma O'Ciosoiga. Zresztą warstwa rytmiczna to tutaj często – w przeciwieństwie do symetrycznych bitów z 1991 roku – parada zwichrowanych, pociętych, synkopowanych groove'ów rodem z drum'n'bassu. Ten pomysł Kevina bywa trochę na wyrost konfrontowany z dorobkiem projektu Third Eye Foundation (specjalnie wróciłem do "Ghost" oraz "Little Lost Soul" i wybaczcie, zbieżności są ledwo powierzchowne), a jego forpocztę poznaliśmy w 2000 roku na płycie "XTRMNTR" Primal Scream w nagraniu "MBV Arkestra", za które odpowiadał właśnie Shields. Ale tych odchyleń jest więcej. Eteryczne interludium "Is This and Yes", porównywane nieco na siłę do Stereolab, utkano z samych dźwięków organów i anielskiego głosiku Bilindy Butcher – to w dziejach MBV ewenement. Faktury z drugiej połówki tracklisty operują nieraz w kompletnie innych rejestrach niż pamiętna rozwibrowana ściana gitar z poprzednika. A finałowe, koszmarne dysonanse "Wonder 2", które doczekały się już porównań ze Stockhausenem, to tajemnicze, niepokojące rewiry, z których tej formacji nie znaliśmy.

No i na koniec sprawa dla mnie osobiście najważniejsza – "m b v" to album zupełnie inaczej skomponowany, niż zarówno "Loveless", jak i debiutancki longplay grupy "Isn't Anything". Już nawet nie chodzi mi o mniej otwarcie repetycyjne struktury, ale po prostu o same zmiany akordów – jakże bardziej wykwintne i zaskakujące od tych z "Loveless". Ten wyraźny skręt, antycypowany w piosence "City Girl" ze ścieżki dźwiękowej do filmu "Między słowami" Sofii Coppoli z 2003 roku, konsekwentnie pomijają kolejni recenzenci "m b v". A przecież wspomniał o nim bez bicia Shields w jednym z wywiadów. Racja, piosenki z "Loveless" miały bazę folkowo-bluesową, a niektóre rozwiązania z "m b v" takie jak chociażby powyginany harmonicznie przebieg "If I Am" czy podejrzanie arabizująca melodia zwrotki "In Another Way" zdradzają wręcz profil jazzowo-progresywny. Nawet najbardziej przebojowy w zestawie, madchesterski duchem "New You" ze chwacko stąpającym basem (uwaga – na płycie zagrał go Shields, a nie Debbie Googe), niby kamufluje się jako przystępny singiel przyjazny niedzielnym fanom MBV, co by mieli do czego się pokiwać na festiwalu – ale tak naprawdę jego zwrotki są starannie pokomplikowane akordowo, czego mało uważny odbiorca od razu nie zauważy. W tym świetle "Loveless" jawi się płytą znacznie prostszą songwritersko, a związku z powyższym ciężko zarzucić "m b v", że brzmi jak zestaw odrzutów z "Loveless". Teraz już rozumiem, co miał na myśli Shields mówiąc że "the third part is the best part". Otóż przy pracy nad "m b v" Shields postanowił ułożyć najbardziej wyrafinowane, złożone i nieprzewidywalne kawałki w swojej karierze. I to chyba ich kunszt najmocniej wybija go ponad rzeszę sprawnych warsztatowo akolitów.

Oczywiście na nic zda się merytoryczna argumentacja, skoro komuś te konkretne piosenki zwyczajnie nie leżą. Ale abstrahując od prywatnych opinii, sądzę że należałoby "m b v" traktować nie jako powrót weteranów i skok na kasę, a jako domknięcie niesamowitej trylogii, w której Shields zaprezentował unikalną, obłąkaną i pod wieloma względami niezrównaną wizję muzyki gitarowej. Facet po to właśnie się urodził – jego wkład w muzykę rozrywkową, to te trzy opusy: "Isn't Anything", "Loveless" i "m b v", każdy nieco inny, ale każdy stanowiący inne oblicze tego samego programu artystycznego. Próbując spojrzeć z lotu ptaka na historię rocka, nie czuję żadnego sensownego powodu żeby dyskwalifikować trzeci rozdział tej opowieści. Zgoda – wydano go o 20 lat za późno i nie ma w sobie ani tego, co miało "Loveless" – tej niewysławialnej, hipnotycznej, platonicznej, bolesnej rozkoszy – ani kolizyjnego, potężnego rozmarzenia "Isn't Anything". Ma za to coś innego, własnego – fragmentaryczne i szorstkie piękno, którego nie da się zgłębić na wyścigi. A to w naszych czasach bodaj jedyne kryterium ponadczasowości.
(T-Mobile Music, 2013)

To już? Minęło równo 10 lat, naprawdę...? OK, niby sporo się przez ten czas wydarzyło – globalnie i u mnie prywatnie. Niemniej wciąż "pamiętam jak dziś" ten sobotni wieczór. Tłumna domówka u znajomych, gadka szmatka, chilluję z browarem w dłoni i nagle sensacyjne info – "mbv trenduje". A więc to się faktycznie wydarzy. Szybki powrót NA CHATĘ i nieudolne próby odświeżenia WITRYNY SIECI WEB (padły serwery). Równolegle obserwowanie, jak na twitterze plejada indie writerów zaczyna gadkę – Brent D, Richardson, Ott i inni rozmawiają ze sobą o shoegaze'owym Chinese Democracy. Czysty surrealizm...

Reszta jest historią, zresztą dość skomplikowaną. Może zaskoczę, ale przyznam, że z perspektywy dekady potrafię zrozumieć malkontentów, dla których mbv to "na koniec dnia" dzieło niekompletne i rozczarowujące. Mimo to moim zdaniem super że domknięcie kolorowej trylogii longplayów uzupełnia katalog grupy o elementy wcześniej w nim nieobecne. Trójdzielna konstrukcja (nawiązująca bezpośrednio do SMiLE, co przyznawał Kevin), zawiłości harmoniczne, utrudniona inżynieria bitu, bolesna "odpowiedzialność za dźwięk". A ponadto mnóstwo magnetyzującej zmysłowości – to akurat jak zawsze.
(2023)

***

Powiem tak – poczułem wyjątkowy dreszczyk ekscytacji, przepchnąwszy się w całkiem przednie rejony gigantycznego tłumu zgrupowanego na przestrzeni setek metrów wokół sceny. I kiedy wreszcie wyszli, stało się coś dziwnego. Oto skala hałasu przeszła najśmielsze oczekiwania – moje i ludzi stojących wokół. To nie było "głośne granie", to nie było nawet napierdalanie. To były promienie rażące cząstkami rozpryskującego się dźwięku, wobec których ludzkie ucho musiało pozostać bezbronne i nagie. Żeby była jasność – nikt, kto nie znał na pamięć konstrukcji tych utworów, nie mógł z nich zrozumieć ani nuty. Obiektywnie, do zdezorientowanego przeciętnego słuchacza docierały piekielne stuki stopy, przeciągły syk średnio definiowalnej mieszaniny talerzy i pomruków gitarowych wzmacniaczy oraz jątrząca środkowo-rejestrowa kula czystego noise'u, który, obstawiam, śnił się potem tym ludziom na śniadanie. (E?) Ja oczywiście pławiłem się w doświadczeniu mistycznym – pożerałem każdy płat dystortowanej sonicznej magmy niczym dzikus. Kojarząc na wyrywki zakręty drogi tych loopów delektowałem się bieżącą falą zdegenerowanego brzmienia. Niestety ten paranoiczny audio-karnawał negatywnie oddziaływał na samopoczucie co delikatniejszych odbiorców – nagle moja dziewczyna zasugerowała, żebyśmy przeszli trochę do tyłu, bo troszkę wymięka. Odwróciłem się i skumałem, że przez te trzy kwadranse liczba wytrwałych samoistnie zredukowała się dość znacznie, a i wśród twardzieli miny nieco zrzedły. Kilka rzędów wstecz sytuacja była wciąż dramatyczna, ale do ogarnięcia. Wtedy MBV postanowili tradycyjnie zwieńczyć show niezwykle poruszającym interludium muzycznym, wymownie ochrzczonym "Holocaust", a wplecionym w środek finałowego w setliście "You Made Me Realise". "Holocaust" to punkt graniczny całego eksperymentu, wszystko co napisałem wyżej razy dziesięć, pytanie o sens posiadania narzędzi zmysłów, wyzwanie śmierci, próba ognia, koniec cyklu natury, etc. To ogromne płótno zamalowane na czarno, gdzie każdy piksel atramentu równa się potwornej, niewybaczalnej dawce rozkręconego do maksimum zgrzytu przesterowanych gitar. Należy się wcielić w rolę ofiary zbiorowej zagłady, bo inaczej ta absurdalnych rozmiarów katastrofa nie ma sensu. I tak właśnie zapamiętam ten gig – jako nieprzerwaną głuchą plamę dźwiękowej zbrodni (w sumie serio, za to można by karać, na zasadzie karalności sekt). Koniec? Koooniec. Uff.
(Porcys, 2009)

Ten dzień stał pod znakiem tylko i wyłącznie jednego wydarzenia. Będę szczery: informacja o tym, że MBV zagrają w zamkniętej sali z miejscami siedzącymi w znacznym stopniu przesądziła o mojej decyzji – jadę (patrz rozterki ze wstępu). Toteż występ Shieldsa i spółki sparaliżował dla mnie organizację całego dnia. Koncert był biletowany, liczba miejsc w Auditori limitowana, a bilety sprzedawano wczesnym popołudniem, zanim jeszcze wpuszczono widzów na teren festiwalowy. Dreszczyk emocji towarzyszący kupowaniu przepustki na MBV w parę sekund po otwarciu kas = bezcenne. No a potem kolejka do samego budynku, z wieloma przygodami – od wielokrotnie przestawianych bramek, po wniknięcie do wewnątrz, tylko po to, by dowiedzieć się, że po zakończeniu poprzedniego koncertu ochrona wyprasza wszystkich na zewnątrz. Cały ten cyrk oczywiście po to, by zająć jak najlepsze miejsce, skoro się jechało całą Europę dla tej jednej godziny. W efekcie stanęliśmy drudzy w kolejce, po parze Portugalczyków, również zagorzałych sympatyków grupy. A z tyłu stopniowo narastał tłum, pielgrzymujący powoli spod wszystkich scen ku Auditori.

To prawda, "operacja MBV" sprawiła, że kilku całkiem obiecujących koncertów nie było mi dane zobaczyć. Ledwie przemknęliśmy, zerkając z oddali, gdy na Estrella Damm produkowała się Bat For Lashes, czego akurat niespecjalnie żałuję, bo od Natashy Khan wolę jej gitarzystkę, która jest bez porównania wybitniejszą songwriterką, ale świat jakby nie chciał tego dostrzec. Z większym żalem odpuściłem kolesia z Songs: Ohia (obecnie skrywającego się pod nickiem Magnolia Electric Co) oraz legendę gitarowego ćpania, Jasona Pierce'a vel Spiritualized. Ostrzyłem sobie zęby na przerażających wizualnie w tych mnisich workach i z kapturami na głowach panów z Sunn O))), wykonujących w Barcelonie swoje The Grimmrobe Demos w całości od deski do deski. Załkałem nieco skumawszy, że ominie mnie set Jasona Lytle ("from Grandaddy", jak podawał festiwalowy almanach), postaci kapkę jednak niedocenionej w różnych podsumowaniach dekady – a przecież za samo zmieszanie komputerowych klawiatur z błotem należą się propsy. Solidny skurcz serca poczułem skonfrontowany z faktem utracenia szansy na zobaczenie live istnej legendy niezal-rocka US, a więc Throwing Muses. I załóżmy, że chętnie bym obczaił z bliska energię dzikusów z Art Brut – ale to akurat pikuś.

Czego jednak nie robi się dla MBV. Z bodaj godzinnym opóźnieniem wpuszczono nas do Auditori i dosłownie pognaliśmy przed siebie z nadzieją na cud. Los tym razem okazał się łaskawy: udało się usiąść w miejscu po prostu najlepszym z możliwych, wymarzonym, wyśnionym – na samym środku pierwszego rzędu w ekskluzywnej, choć przytulnej sali (ach te niebieskie obicia fotleli) zdolnej pomieścić kilkaset osób. Uradowany nie omieszkałem podzielić się tą dobrą nowiną z kilkunastoma ziomami, co to "wiedzą o co chodzi". Oddajmy głos kolegom z Porcys. Redaktor Łachecki ripostowal mi, też drogą smsową oczywiście: "Pisałem ci że masz wpierdol, ale i tak w tej podniosłej chwili przybijam pionę, zazdrosny, acz spokojny, że ('marzenia') może dają na Sopcaście". Redaktor Jędras nawijał: "JEZU jakże bardzo modlę się o teleportację. (Nie uprawiam wiary.) Pozdrów ich ode mnie i ucałuj i przekaż, że nie mogłem przyjechać, bo złamałem nogę. Niech przekażą wujkowi, że wpadnę w Sierpniu zagrać z nim w szachy. I przywiozę książki dla Adasia". Tak, recki to tylko połowa historii. Druga odbywa się w życiu codziennym. W uroczystym nastroju oczekiwaliśmy na start ceremonii, aż na scenę wyszła czwórka muzyków i żarty się skończyły.

Gdy później, już po całym zdarzeniu, próbowałem analizować je na chłodno i zastanawiałem się nad elementami dlań swoistymi, unikatowymi, charakterystycznymi, to przyszły mi na myśl dwie kluczowe kwestie. Po pierwsze, gig w Auditori był idealnym dopełnieniem hałaśliwej masakry outdoors z dnia poprzedniego – oba występy funkcjonowały niczym yin i yang – ponieważ okazał się mieć wszystko to, czego na powietrzu brakowało: klarowność miksu, przejrzystość soundu i doskonałą słyszalność każdej partii, co sprawiło, że ten perfekcyjny kompozycyjnie materiał nareszcie nabrał godnej siebie szlachetności, delikatności, czułości. Wreszcie właściwie (w ogóle?) zabrzmiały wokale – co nagle uwydatniło zagubioną gdzieś wczoraj boską harmonizację. Ale po drugie – i tu paradoks – w korzystnych warunkach akustycznych na jaw wyszło coś, o co nigdy wcześniej w sumie nie podejrzewałem moich ulubieńców, choć spotykałem się z takimi stwierdzeniami w paru relacjach jeszcze ze wczesnych lat dziewięćdziesiątych. Chris Ott pisał mi kiedyś w mailu, że Ride na żywo miażdżyli rockową energią, ale MBV byli tylko niewiele gorsi. Co dokładnie chciał przekazać ten słynny writer zrozumiałem dopiero siedząc wtedy naprzeciwko zespołu w Auditori. Otóż My Bloody Valentine to w wersji żywej formacja ROCKOWA w najczystszym tego słowa znaczeniu. ROCKOWA = potwornie, straszliwie mocno NAPIERDALAJĄCA. I nie mówię tu o natężeniu hałasu – to cecha koncertu czwartkowego. W piątek wyszło coś zaskakującego – autentycznie diabelska dynamika, moc, jędrność, funkowa wręcz chwilami elastyczność mięśni tych kawałków, sprężystość kopnięcia, nie wiem czy się wyrażam jasno. MBV w Auditori zrobili wrażenie jakiegoś Stooges, jakiegoś Slayera, jakiejś Nirvany z Reading – tyle, że z ładniejszymi melodiami.

I teraz uwaga, uwaga – tę potęgę ataku kapela zawdzięcza sekcji rytmicznej. Parafrazując język opisu rzeczywistości Andrzeja Strejlaua, MBV byli tego dnia drużyną ustawioną w kształcie dwóch linii wzajemnie się przenikających. Prostopadle do widowni rysował się kierunek zaznaczony przez bębniarza i basistkę. Bezlitosność, bezkompromisowość, bezwzględność ciosów wymierzanych z niesamowitą pasją w publikę – to była właśnie domena Colma i Debbie. Wynik ich bezbłędnej komunikacji wzrokowej stanowiła zachwycająca miarowość, synchronizacja, unisono wspólnego pierdolnięcia. Zwłaszcza O'Ciosoig celował w brutalność, właściwie znęcając się nad werblem. Natomiast równolegle do odbiorców, na przedzie, usytuowano duet wokalno-harmoniczny Bilinda-Kevin. Ona wystrojona, w ślicznej sukni. Miałem ją niemal na wyciągnięcie ręki; w pewnym momencie nawiązaliśmy kontakt wzrokowy i artystka zorientowała się, że wtóruję jej w śpiewie, co skwitowała wymownym uśmiechem. Ciarki. Później jeszcze kilkakrotnie spotykały się nasze spojrzenia (co naturalne, bo to była naprawdę mała odległość). Wiem, że brzmię teraz trochę jak Jędrzej przed laty opiewający mokasyny wokalistki Múm, ale serio tak było. Kevin z kolei wydawał się zmęczony, co nie znaczy, że nie był w sosie, bo odezwał się do widowni aż dwa (!) razy: przy okazji powitania i potem, gdy wypadło mu (nomen omen) tremolo z instrumentu.

Oczywiście, zetknięcie tych dwu tendencji – odrzucających strzałów sekcji i zamglonych, statycznych fraz akordowych – prowadziło do absolutu, który generalnie znamy świetnie z nagrań studyjnych. Różnica polegała na akcentach. Jeśli w wersji płytowej słuchanie MBV pozwala na oczyszczenie poprzez zatracenie w ambientowych wręcz chwilami odmętach idealnej magmy Najwyższej Harmonii, to na żywo mamy do czynienia z kontrofensywą wojsk sowieckich pod Stalingradem – ciężko nawet myśleć o śnie, bo trzeba się kryć gdzie kto może, a najlepiej to spierniczać ile sił lub chować pod ziemię modląc się o koniec. Jeśli przez wiele tygodni przed Primaverą rozważałem sobie nieśmiało, czy ten występ MBV w Auditori nie będzie jakąś eksperymentalną próbą z pogranicza "współczechy", awangardy, poważki etc. – to w ciągu paru minut zespół rozwiał moje wątpliwości i zapodał CHOLERNY ROKENDROL, BEJBE, rozsadzający ściany żarem zwartej, bezpardonowej ekspresji.

Pewien sprytny Włoch sprzątnął mi sprzed nosa setlistę, ale po wyjściu z sali gościu pozwalał na jej fotografowanie, z czego skwapliwie skorzystało wiele osób, w tym i moja skromna – patrz powyżej (zestaw ten sam, co w czwartek, z usuniętym w ostatniej chwili "When You Wake", pewnie z powodu spóźnionego rozpoczęcia). I tak zakończyło się to misterium, o którym będę opowiadał wnukom. Półpunktową rezerwę w nocie zostawiam tylko z jednego powodu – zwyczajnie marzę o tym, aby przeżyć jeszcze kiedyś jakiś koncert bardziej, niż ten.
(Porcys, 2009)