MYLO
Destroy Rock & Roll (2004)
Na obwolucie magazynu "DJ Mag" dostrzegłem dziś obwieszczenie: "Mylo, our artist of the year". W środku kilkustronicowy wywiad z dwudziestoczteroletnim Myles MacInnesem ze Szkocji, zaczynający się od: "Myles MacInnes wants to destroy rock and roll, yet he loves Bruce Springsteen". He, that's creative music writing. Też tak umiem. Pomyślałem więc, że może przybliżę wam tu Mylo zanim skosztujemy sylwestrowej lampki szampana, bo płytkię Destroy Rock & Roll to ja mam od dawna, i w wakacje agitowałem już ziomów odnośnie "Guilty Of Love", kosmicznego kawałka, któremu wróżę sporą karierę w naszej rekapitulacji singli roku za parę dni.
W ogóle ten konkretny utwór to osobna sprawa, wykraczająca wagą poza wątek Mylo, zatem zamknijmy ją tu i teraz z obowiązku, ok? Jak by to ująć.. POSTAĆ TEGO NUMERU. Kurcze, człowiek ma naprawdę sporo przesłuchanych stosów, kilometrów taśm na twardym dysku w mózgu, i nadal nie rozumie o co biega. Na nic Barbary wysilone szlochy – pionierstwa wizualizującego pop XXII wieku nie sposób oddać werbalnie. NIE-O-GAR-NIAM. Konstrukcję rozplanowano trójdzielnie. Za melodią startującą (część pierwsza) się NIE NADĄŻA; nie da się jej zanucić, zagrać, odtworzyć. Istnieje tylko w formie zarejestrowanej w nagraniu. Moje odruchy jako słuchacza sugerują jakiś czerwony alert, pogotowie, ostry dyżur, na dobre i na złe, odwieźcie mnie, he he. NIE ROZUMIE o co kurwa chodzi, że nie mogę objąć uszami arpeggia, które jakiś gostek napisał i wypreparował se z kompa. W dodatku basik ma w dupie prędkość zmian skal i podryguje chorym, zmanierowanym, pauzowanym digi-funkiem. Akord finalny roztkliwia galaktycznym orgazmem. Część druga, środkowa, dokłada stopniowo linie zgrabnych temacików elektro, ale jak ich liczba sięga czterech, to tworzy się polifonia na miarę skomplikowanych form poważkowych, choć przecież dominuje wciąż Prince'owy groove. Po krótkim interludium powraca motyw z początku i zabija swoją nierealnością. Spotkamy się przy drewnianym kamieniu z kwadratowymi ruskimi kulkami.
No, a teraz możemy wrócić do normalnej narracji. Cóż, kolo Mylo jest odkryciem ostatnich miesięcy, sprawnym producentem, który właśnie omamił techniczną publikę. Czy słusznie? Właśnie, znawcy zagadnienia polemizują. Nasz kultowy, "trendier-than-thou" redek Krzych postulował przedwczoraj jak gadaliśmy, że całe to Destroy działa na zasadzie kalek i zrzynek. A metoda to, cytuję, "bierzesz jakieś akordy z jakiegoś genialnego soulowego refrenu i nabijasz je na syntezatory". Racja, racja. Opener "Valley Of The Dolls" ewokuje Röyksopp, do przesady manewrując bitem w mordzie ichniego "So Easy" czy "Eple". Naturalnie, Mylo nie ma krzty charyzmy czy rozpoznawalnego elementu Norwegów, ale słodkie harmonie i zmutowane wokalne zaśpiewy rozczulają delikatnością. Kolejny "Sunworshipper" penetruje już inne okolice, podkopując zużyty seks piątej świeżości by Zero 7. Zakładając, że Zero 7 już kopiują Air, a Air Gainsbourga, to oddalenie od oryginału zaniepokoiłoby takiego Platona, hmm hmm. Na tle tej konfekcjonowanej dźwiękowej miłości wskakuje quasi-psychologiczno-luzacki monolog chłopaka (coś o ucieczce od narkotyków z pomocą roweru, bla bla), do złudzenia przypominający sławetne "I told them I had a hard condition" etc. z openera Thought For Food, ale spełniający raczej funkcję wypowiedzi profetów u GYBE! – nie kreujący napięcie, a raczej wypełniający przestrzeń.
Reszta materiału naszpikowana jest atrakcjami, lecz podkreślmy, iż nigdy nie są to hity z satelity na maksa, a ledwie recyklowane wtopy misiów działających w te klocki parę lat, wdrażane z akuratną ostrożnością i powściągliwością. "Musclecars" znów błądzi po Melody A.M. tą melancholijną zatratą stonowanego parkietu. Chyba najbardziej rozpoznawalny "przebój" Mylo, "Drop The Pressure", jakby rozwadnia step 2/4 Homework na modłę wysterylizowanego z trzasków i chrząstów brzmienia oraz mdławych, acz przyjemniackich tonów. Zabawy z vocoderowym procesowaniem partii wokalu zainteresują maniaków didżejki. Fajne. Później w title tracku Mylo złoży hołd Głupawym Punkom, powtarzając ich ideę z "Teachers" i wymieniając swoich herosów, a wśród nich Jacko, Tinę Turner, Cars, Men At Work, ZZ Top, Queen... Dziewczęca progresyjka "In My Arms" zadowoliłaby (sądzę, aczkolwiek laska jest pewnie wymagająca) Annie w formie pokazania podkładu. Kurde jak super jedzie ta płyta, choć zupełnie nic nie wnosi. Inne highlighty obejmują: Max Tundrowy, pocięty "Rikki" i mikroskopijnie modyfikowany "Zenophile". Słuchajcie, ja będę kończył, bo Mike mi przed chwilą przysłał recunię Fiery na maila, i zaraz naprawdę wezwę R-kę po siebie, bo ostatecznie zrozumiałem w tym momencie, że pisanie recenzji nie ma sensu. Updejtuje i się kładę, bo jutro wcześnie wstaję, elo.
(Porcys, 2004)
"Guilty Of Love"
POSTAĆ TEGO NUMERU. Za melodią startującą (część pierwsza) się NIE NADĄŻA; nie da się jej zanucić, zagrać, odtworzyć. W dodatku basik ma w dupie prędkość zmian skal i podryguje chorym, zmanierowanym, pauzowanym digi-funkiem. Akord finalny roztkliwia galaktycznym orgazmem. Część druga, środkowa, dokłada stopniowo linie zgrabnych temacików elektro, ale jak ich liczba sięga czterech, to tworzy się polifonia na miarę skomplikowanych form poważkowych, choć przecież dominuje wciąż Prince'owy groove. Po krótkim interludium powraca motyw z początku i zabija swoją nierealnością.
(Porcys, 2004)