NAZZ

 

Nazz (1968)

Jak rodziła się jedna z czołowych znakomitości autorskiego pop-rocka.

Tydzień temu pisałem w innej rubryce o tym, jak łatwo zarzucić komuś melodyczny plagiat i jednocześnie jak blisko siebie leżą czasem melodie, z których wynika przecież coś zgoła odmiennego. Gdybyście, drodzy czytelnicy, puścili sobie teraz kawałek "Open Your Eyes" grupy Nazz z 1968 roku, to założę się, że większość z was miałaby jednoznaczne skojarzenie. Ten riff, zaraz, co to było, no skąd ja to znam... Tak, słusznie – łudząco przypomina on temat przewodni sławnego "I Can't Explain" formacji The Who (rok 1964). Ba, został nawet zagrany w tej samej tonacji! Czemu więc w ogóle się nim zajmuję? Uwaga, teraz powiem coś kontrowersyjnego. Owszem, "I Can't Explain" to numer ikoniczny, jeden z fundamentów rocka w ogóle, należący do najściślejszego kanonu i wspaniale streszczający swoją epokę. Od podstawówki bardzo go lubię, cenię i znam jego popkulturową wagę... Ale jeśli miałbym zostawić na boku niemożliwie ciężki bagaż kontekstu i uczciwie porównać muzyczne walory dwóch nagich piosenek, to ja wolę "Open Your Eyes".

Ktoś powie – a daj pan spokój, Pete Townshend wpadł na to cztery lata wcześniej. Gdzie własny wkład Nazz? Cóż, mało przemyślany zarzut braku oryginalności ciągnie się za dyskografią Nazz aż do dziś, choć w istocie znajduje on niewielkie pokrycie w samym materiale. Wystarczy przyjrzeć się "Open Your Eyes" bliżej, by zauważyć, że wstępny riff to tylko rodzaj igraszki ze słuchaczem. Po siedmiu sekundach nie ma po nim śladu. Dzieją się natomiast rzeczy, których w "I Can't Explain" nie uświadczymy. To dopiero jest oryginalność, że nie gitarowy riff, a harmonia dyktuje rozwój sytuacji. A resztki wątpliwości, przynajmniej dla mnie, rozwiewa mostek od 1:20, antycypujący soft-rocka dwa sezony przed jego nadejściem – i to w sposób perwersyjny, bo w otoczeniu ostrych, niemal hardrockowych brzmień, na których przecież (nomen omen) soft-rock był reakcją. I znów ktoś zamarudzi – a po co te komplikacje, pretensje i ambicje, skoro "I Can't Explain" było krótkie, stylowe i na temat, a to wystarczało. Odpowiadam więc. Po pierwsze już samo to, co wydali The Who pół roku po debiucie Nazz przeczy teorii o ich alergii na złożoność piosenkowej formy. A po drugie, gdyby w rocku nie było ambicji i pretensji, to do dziś słuchalibyśmy Chucka Berry'ego. (Słyszałem jak ktoś krzyknął "i dobrze!", oj słyszałem.)

Wszystkich, którzy nie kojarzą nazwy Nazz i wciąż mają nadzieję na to, że za moment odkryję przed nimi genialny zapomniany zespół z późnych lat 60... muszę niestety rozczarować. Nazz to pierwszy projekt w karierze Todda Rundgrena, jednej z największych indywidualności wszech czasów w świecie autorskiego pop-rocka. Grupa istniała tylko osiemnaście miesięcy, zostawiając po sobie trzy albumy. Powstała w Filadelfii na zgliszczach bluesowej formacji Woody's Truck Stop. Stamtąd Todd zabrał ze sobą basistę, Carsona van Ostena. Pozostałych dwóch członków – bębniarza Thoma Mooneya i grywającego na klawiszach wokalistę o pseudonimie Stewkey dobrał z lokalnych bandów. Dziewiętnastoletni Rundgren nie ukrywał, że to jego solowy projekt z sidemeńskim udziałem trzech kolegów. Sam układał piosenki, aranżował je i nawet "ghost-produkował" (na przykład poprawiał po producentach i realizatorach miksy, bo bębny brzmiały mu za cienko!). Do tego fantastycznie wycinał na "wieśle" – jego styl porównywano do nieco sprawniejszego artykulacyjnie, ale za to bardziej poukładanego i okrzesanego Erica Claptona. W pewnym sensie Nazz to po prostu był Todd Rundgren, całym sobą i na każdej płaszczyźnie poza rękami do grania i gardłem do śpiewania (w tym okresie artysta nie był jeszcze stuprocentowo przekonany do odtwarzania wiodących partii wokalnych, choć pomagał w chórkach).

Azymutem był eklektyzm. Sam Rundgren opowiadał, że chciał połączyć rockową energię z delikatnym, kameralnym liryzmem. Sama idea nie była szalenie odkrywcza, ale jej realizacja powiodła się wyjątkowo. Pod względem wysmakowania kompozycyjnego młodziutki Todd już wtedy (!) pukał do drzwi absolutnej światowej czołówki, pilnie podglądając swoich mistrzów (Brian Wilson, spółka Lennon/McCartney) i odważnie inkorporującsztuczki harmoniczne o proweniencji jazzowej. W dodatku panowie nie oszczędzali się – Mooney próbował zuchwale gonić ówczesnego lidera wśród perkusyjnych rozrabiaków, Keitha Moona, a gitara Rundgrena potrafiła autentycznie zapłonąć. W efekcie po latach nazywano Nazz brakującym ogniwem między British Invasion, a power-popem spod znaku Cheap Trick, Big Star cz Raspberries. Istotnie, jak ktoś słusznie zauważył, nigdy wcześniej pop nie miał w sobie aż takiego uderzenia. Kwartet zainspirowany (jako jedna z pierwszych amerykańskich kapel) brytyjską odmianą garażowego rocka (nazwa Nazz pochodziła od b-strony singla The Yardbirds, "The Nazz Are Blue"), nawiązywał też dialog z takimi wykonawcami jak Cream czy Jimi Hendrix Experience, ale Todda ewidentnie ciągnęło do bogatych harmonii wokalnych, które podpatrzył u Beach Boysów. No i przez całe życie miał słabość do beatlesowskiej melodyki, czego nawiasem mówiąc nie omieszkał wytknąć mu sam John Lennon w opublikowanym w prasie liście otwartym z września 1974 roku. Wtedy to twórca "Come Together" w typowym dla siebie, złośliwym tonie (między innymi zwracając się do niego per "Sodd", "Turd", "Rodd", "Dodd" i "Godd") zarzucił Rundgrenowi skopiowanie melodii "There's a Place" w piosence "I Saw the Light" z albumu "Something/Anything". Wyśmiał wtedy też dokonania Nazz i stwierdził, że właściwie cała spuścizna Rundgrena stylistycznie zawiera się w tym, co wymyślili Beatlesi.

W planie ogólnym miał skurczybyk rację, ale w szczególe pozwolę sobie się nie zgodzić. Sądzę, że działalność Nazz była czymś więcej, niźli tylko poligonem doświadczalnym dla songwriterskich i producenckich zdolności Rundgrena. Zaliczyłbym ją raczej do wręcz najciekawszych zjawisk w bogatym harmonicznie, kreowanym z wyobraźnią pop-rocku późnych lat 60. Nie nazwałbym też debiutanckiej płyty zatytułowanej zwyczajnie "Nazz" nierówną – a to dość często powtarzana, obiegowa (nie)mądrość. Tajną bronią Todda od początku były ballady – no kto wtedy, poza kilkoma gigantami, pisał takie cudeńka? Za centralny punkt tracklisty uznaję epicki lament "Hello It's Me". Jakże lekka i beztroska wydaje się kapkę zmieniona i uproszczona wersja "Hello It's Me" z "Something/Anything" w porównaniu do dewastującego oryginału z "Nazz". Blokowe harmonie wokalne rezonują bardzo surowo, na granicy przesteru i w tym właśnie tkwi sekret ich siły. Trzeba to usłyszeć, żeby uwierzyć... Wielowątkowe, barokowo-psychodelizujące "If That's the Way You Feel" niby podąża za kunsztem Burta Bacharacha czy Brian Wilsona, choć Todd przyznał się, że tym akurat razem małpował Jimmy Webba, a w soulowo-smyczkowym aranżu pomagał mu Milton "Shorty" Rogers, weteran cool jazzu. Chyba najatrakcyjniejsze, patrząc pod kątem ilości i tempa wygibasów akordowych, jest tu "See What You Can Be" – istny harmoniczny kalejdoskop. Miększe, zdominowane przez klawisze brzmienie, torujące drogę do nagrywek Todda w latach 70., prezentuje urocze "Crowded". Wymiatacze też tu rządzą – poza otwierającym całość, wspomnianym na początku "Open Your Eyes", zachwyca też psychodelia "Back of Your Mind" (rzucająca nowe światło na korzenie grupy Tame Impala...), "When I Get My Plane" znowu przywołuje ducha The Who (choć, znowu, są tu elementy, w których Rundgren góruje nad Townshendem – wiadomo jakie), a pod koniec "Wildwood Blues" (czyżby pamiątka po korzeniach ansamblu?) mamy zapowiedz mikrofonowych ekscesów Roberta Planta (Led Zeppelin mieli wydać pierwszą płytę dopiero za trzy miesiące). Dzieje się.

Żywot Nazz okazał się krótki. Todd wspomina, że z dnia na dzień zaczął pisać coraz bardziej wykwintne kompozycje, a obsługujący klawisze Stewkey – świetny wokalista, ale mierny instrumentalista – zwyczajnie nie umiał się ich nauczyć. Pojawiło się wzajemne zniechęcenie. Gwoździem do trumny była znikoma aktywność koncertowa. Z jakiegoś powodu pan menedżer wolał, żeby ubrani w jednolite garnitury muzycy Nazz pokazywali się na prestiżowych imprezach i w modnych klubach, a nie grali na żywo swoją muzykę (dość eksperymentalna strategia marketingowa, przyznajmy). Skład zespołu rozpadł się więc, jeszcze zanim wytwórnia wydała pojedynczego longplaya skleconego z materiału w zamyśle obliczonego na dziełko podwójne ("Nazz Nazz", 1969), a następnie rzuciła na rynek kolekcję odrzutów i rarytasów ("Nazz III", 1970). Odrobinę mniej udane od "Nazz", dokumentowały one poszukiwania Rundgrena (głównie polegające na poszerzaniu wachlarza gatunkowego i dopieszczania sfery produkcyjnej), które już niebawem miały zaprocentować w ramach jego solowej kariery. W 2002 roku wszystkie trzy krążki zebrano w formie antologii "Open Your Eyes". I tak oto zataczamy koło. Ten symptomatyczny tytuł ma tu podwójne znaczenie. Raz, że symbolizuje najbardziej znaną piosenkę Nazz, która przeżyła drugą młodość dzięki słynnej składance "Nuggets" z 1972 roku i obecnie – nawet dla wielu miłośników starego rocka – jest chyba jedynym powszechnie rozpoznawalnym utworem zespołu. A dwa, że zgrabnie apeluje o uczciwe wzięcie pod rozwagę wartości muzyki Nazz i ponowne rozpatrzenie ich miejsca na rockowym piedestale lat 60.
(T-Mobile Music, 2012)