NEIL YOUNG
Everybody Knows This Is Nowhere
Welcome back, Cpt. Obvious. Long story short... Jest wiele formatywnych i stylotwórczych dzieł Younga – Harvest dla psychodelicznej americany po linii FLips; On the Beach dla alt-country, Tonight's the Night dla depresyjnych slo-core'owców, etc. Ale ten konkretnie album to obok VU biblia wszystkich aspirujących "gitarowych bogów" alternatywy. Verlaine i Lloyd, Moore i Ranaldo, J. Mascis i Doug Martsch, YLT, Pavement i My Morning Jacket, o grunge'owym "snuciu motywicznym" przez grzeczność nie wspominając. Ktokolwiek zapragnął czasem opowiedzieć muzyczną historię za pomocą repetycyjnych, rozwlekłych riffów i rozwijać je (nieważne, studyjnie czy na żywo) w cierpliwych, nieśpiesznych jamach wieślarskich – ten musi pokłonić się przed tymi epikami, trwającymi pięć, sześć, dziewięć, dziesięć minut, a i otwierające, zwięzłe, ledwo trzyminutowe "Cinammon Girl" daje lekcję pokazową, jak nadać ciężar gatunkowy prostej, acz efektywnej piosence. Albo mówiąc skrótem myślowym – bez Everybody Knows... nie byłoby waszego Perfect From Now On. I po co przypominać, skoro wiecie.
(2017)
Powróciwszy "na teren" zastaliśmy dziadka Neila, ojca chrzestnego alt-country, folk-rocka, epickiego indie i wielu innych stylów, a duchowo to zapewne większości line-upu Primavery. I dziadek Neil pokazał, że nadal, mimo ponad sześćdziesięciu wiosen na karku, potrafi zawładnąć publicznością – dzięki charyzmie, dzięki mądrości, dzięki bijącej na odległość – jakkolwiek banalnie by to nie zabrzmiało – prawdzie. Na ten występ cały festiwal niejako zamarł – według programu, jako headliner numer jeden, Young miał dla siebie półtorej godziny na wyłączność. Nikt inny nie zebrał takiej ilości widzów. Tłok był nieprawdopodobny, ale to spore przeżycie widzieć tylu ludzi zjednoczonych w doznawaniu tak pięknej i ponadczasowej muzyki. Było wszystko, czego można wymagać od takiego historycznego setu – zarówno klasyki z remasterowanych niedawno Everybody i Harvest, jak i młodsze hymny w rodzaju "Free World". Wzruszyłem się przypominając sobie, jakim szczawiem byłem, gdy ojciec przywiózł kasetę z nagraniami Younga... I gdyby ktoś wtedy powiedział mi, że kiedyś, ja... Ale dobra, nie będę się rozwodził.
(Porcys, 2009)
Harvest
Coś wspomniałem o MORALNIAKU po latach sześćdziesiątych? Seventiesowy dorobek kanadyjskiego herosa stawia go w roli rzecznika rozczarowanej społeczności, sumienia braku nadziei w narodzie, portrecisty emocjonalnych ODLEŻYN u progu nowej, niepewnej epoki. Ale całościowo tylko czwarty jego longplay broni się dla mnie w płaszczyźnie muzycznej. Mam sentyment, bo od tego Younga zaczęła się w młodości moja zeń przygoda. Ale nawet po tylu latach i "kilometrach minut" dyskografii, nie widzę konkurencji. Spoko, wiadomo że On the Beach ma "trzy kończące Neile" tak jak Surf's Up ma "trzy kończące Briany", lecz trudno rywalizować z Harvest, które prezentuje się z grubsza jak pieprzona kolekcja największych przebojów. Miększe, barwniejsze i chwilami pompatyczne aranże tylko podkreślają melodyczny błysk.
Z tego powodu wiele "indie mord" krążek ów zbywa gromkim okrzykiem "miałki mainstream!". Cóż, to kuriozalna opinia – c'mon people, te songi przewidziały bardzo charakterystyczny moment przełomu MILENIJIÓW w US niezal-rocku. Flaming Lips z Soft Bulletin zostało LITERALNIE WYMYŚLONE za pomocą orkiestracji w połowie "A Man Needs a Maid" i potem w "There's a World". Wysoki, zlękniony i rozchwiany timbre wokalu to blueprint dla całej "alt-americany" spod znaku Mercury Rev, Grandaddy czy Sparklehorse. "Words" nakurwia soczyście i dramatycznie jakby pochodziło z Keep It Like a Secret. No i oczywiście wszelkie przejawy country to biblia dla kontynuatorów stylu w duchu indie – będzie to Jeff Tweedy, Will Oldham, Jason Molina, Ryan Adams, Cill Ballahan czy inni. That's indie!
highlight – https://www.youtube.com/watch?v=sPoUbK3WQfo (evocative moment: podejście pod refren z popisową partią banjo Jamesa Taylora – tak, TEGO Jamesa Taylora – i zaraz potem wybuch refrenu na głosy z gościnnym chórkiem Lindy Ronstadt – tak, TEJ Lindy Ronstadt)
(2018)
* * *
Powróciwszy "na teren" zastaliśmy dziadka Neila, ojca chrzestnego alt-country, folk-rocka, epickiego indie i wielu innych stylów, a duchowo to zapewne większości line-upu Primavery. I dziadek Neil pokazał, że nadal, mimo ponad sześćdziesięciu wiosen na karku, potrafi zawładnąć publicznością – dzięki charyzmie, dzięki mądrości, dzięki bijącej na odległość – jakkolwiek banalnie by to nie zabrzmiało – prawdzie. Na ten występ cały festiwal niejako zamarł – według programu, jako headliner numer jeden, Young miał dla siebie półtorej godziny na wyłączność. Nikt inny nie zebrał takiej ilości widzów. Tłok był nieprawdopodobny, ale to spore przeżycie widzieć tylu ludzi zjednoczonych w doznawaniu tak pięknej i ponadczasowej muzyki. Było wszystko, czego można wymagać od takiego historycznego setu – zarówno klasyki z remasterowanych niedawno Everybody i Harvest, jak i młodsze hymny w rodzaju "Free World". Wzruszyłem się przypominając sobie, jakim szczawiem byłem, gdy ojciec przywiózł kasetę z nagraniami Younga... I gdyby ktoś wtedy powiedział mi, że kiedyś, ja... Ale dobra, nie będę się rozwodził.
(Porcys, 2009)