NELLIE MCKAY

 

#91
NELLIE MCKAY
Kiedy 21-letnia brytyjska Amerykanka wparowała na scenę w 2004 roku, garstka kumatych z miejsca okrzyknęła ją cudownym dzieckiem. Inteligentna muzycznie, złośliwa i przebiegła tekstowo, a do tego cholernie urocza dziewczyna zupełnie po swojemu sparafrazowała tradycję American Songbook, piosenki aktorskiej, poetyckiej, teatralnej, kabaretowej, no generalnie "staroświeckiej" – brawurowo żeniąc te inspiracje z rapem, jazz-popem, interpretacyjnym "fristajlem" i jakąś taką niedefiniowalną świeżością. Jej największym atutem było to, o czym wspominałem we wstępie do rankingu – chwilami wręcz idealne "dramaturgiczne" dopasowanie słów do melodii. Ale nawet pomijając przekaz... Jej równiutko skrojone i zarazem kompletnie nieobliczalne kawałki każą z zazdrością zapytać: skąd takie opanowanie piosenkowego warsztatu w tak młodym wieku? Skąd tak ogromna skala talentu? Skąd ta biegłość w kreatywnym dialogu z tradycją, aspirująca do miana post-modernistycznego geniuszu?
(100 Songwriterów Wszech Czasów, 2015)

* * *

Get Away From Me (2004)

O tej panience pisałem już parę razy na Porcys, ale ponieważ Matti jest leniem... Miała 21 lat, gdy wydawała ten dwupłytowy (choć godzinny – zmieściłby się na jednym CD – ale nalegała na 2 dyski – halo, nie czaję) zbiorek. I teraz wyznanie z mojej strony – nie znoszę "piosenki aktorskiej". Respektuję tę odnogę muzyki rozrywkowej, kumam, że ekspresja, dramaturgia i literackość wcielona, ale zwykle gdy w promieniu kilometra ktoś "nadaje" radosną twórczość postaci typu Katarzyna Groniec, Edyta Geppert bądź Janusz Radek, to błagam o litość i ewakuuję się poza pole rażenia. Dlaczego więc Get Away From Me to zestaw, od którego nie umiem uciec i prywatnie jeden z moich największych growerów ubiegłej dekady (od żywego zainteresowania po otaczanie kultem)? Może dlatego, że ruda maruda nasyciła te (już na starcie błyskotliwe) utwory całą gamą ozdobników, raczej spoza wokabularza purystycznie pojmowanej "aktorszczyzny" – elementami (znacie tę wyliczankę, ale...) jazzowych modulacji, kameralnych orkiestracji, parodystycznego rapu ("I listen to some rap / I give myself a slap", deklaruje) i "świeżo skoszoną Bacharachowszczyzną" (courtesy of Metausz – jak na nicka przystało, pojawił się w komencie z poziomu "meta"). A tekstowo przedstawiła szokująco, jak na swój wiek, dojrzały i efektowny zarazem (a te przymiotniki nieczęsto idą w parze) feminizm oraz orzeźwiające społeczne malkontenctwo – przebrane za nieskrępowany strumień leksykalnych łakoci (czego ona tu nie namechekuje + rymuje "Phil Spector" z "Hannibal Lecter", przebiegłość tego!). Facetów dziewczę trzyma krótko (szydercze "every woman knows it's a pose!"), ale – co ciekawe na obecnym etapie popkulturowej samoświadomości – unika bezpośrednich skojarzeń z niewybredną erotyką, zero prowokacyjnych podtekstów, międzywierszowego ruchania.

Efekt końcowy brzmi jak kolekcja coverów SAMYCH (musicalowych i/lub dżezawych) evergreenów, na zasadzie składanki standardów o walorach historyczno-poznawczych (ja sobie nie wyobrażam dziejów muzyki bez "I Wanna Get Married", "Baby Watch Your Back", "Clonie" i... tak mógłbym wyrecytować prawie całą tracklistę), ale po pierwsze to są jej autorskie songi, a po drugie ile w tych wersjach żaru, ikry, pasji i zarazem dystansu do samej siebie (ciągłe sinusoidy od superbohaterki do samokrytycznego losera). Jeśli statystyczny czytelnik ziewa, to dodam, że czasem ta oryginalna mieszanka zahacza o tereny znane fanom "indie" – Sufjan (mostek w "Ding Dong"), Modest Mouse (frustracja wokalna "Inner Peace") czy tropicalia (niebiański refren "Suitcase Song"), a sesje produkował dziadek Geoff Emerick (tak, ten). Chociaż McKay bez wątpienia zasługuje na przydomek "wunderkind" i potem wydała jeszcze parę fajnych albumów (a nawet, tym razem serio, przeróbki Doris Day), to nigdy już nie przeskoczyła onieśmielającego, zapierającego dech rozmachu debiutu. Natomiast gdy regularnie do niego wracam, to zastanawiam się ciągle: skąd aż taka skala talentu, skąd ta wściekła muzykalność, skąd tyle pomysłów poetyckich, skąd taka zaraźliwość, wiedza i kompetencja w tak młodym wieku?
(Porcys, 2010)

Znowu podwójny album – i co ciekawe, jak w przypadku Unwound, cały materiał zmieściłby się na jednym CD, a zatem wydanie na dwóch dyskach to kaprys artysty. Tę dziewczynę chwaliłem już intensywnie w ubiegłych latach, więc powtórzę w telegraficznym skrócie: miała 21 lat, sama skomponowała blisko dwadzieścia błyskotliwych piosenkowych trawestacji około-amerykańskiego kanonu sprzed narodzin rokendrola (musical, kameralna jazzowa ballada, piosenka aktorska, bossanova) i napisała do nich niesamowicie przebiegłe, sarkastyczne, dowcipne, lecz mądre teksty. A w interpretacjach (ponoć zainspirowana Eminemem) posłużyła się parokrotnie rapem – niezwykle podoba mi się to przerzucenie piłki nad rockiem i tradycją gitarową. Wielką radość przynosi mi oglądanie jej występów live – nawet teraz, gdy nieco obniżyła loty czysto songwriterskie.
(T-Mobile Music, 2011)