NITE JEWEL

 

One Second of Love (2012)

Przeważnie produkcja > kawałki. Dam-Funkowy "Autograph" jest tu "tak bardzo najlepszy, że o ja pierdolę".

"Want You Back"
Dokładnie pamiętam okoliczności pierwszego odsłuchu tej piosenki. To był marzec 2009 i zrazu pomyślałem sobie wtedy: całkiem chore, klaski na maksa chore, staccatowa polimotywiczność poszczególnych warstw kiborda totalnie schorowana. Ojej, to brzmi jakby Ariel Pink napisał hita popowej solistce. Zwłaszcza, że się dobrze znają, a nawet Ramona wspomagała Rosenberga śpiewnie na trasie. Później okazało się, że laska jest żoną "tego drugiego" wieślarza z Haunted Graffiti. Ale on, zapytany w Warszawie o tekst "Want You Back" (za kim ona niby tak tęskni, skoro mężatka?), wymijająco unikał tematu. A potem przyszedł nałóg, gdyż czułem potrzebę powracania do tego numeru średnio trzy razy dziennie. Oraz wciąż aktualne zdziwienie, bo to rzecz niespotykana, aby jeden kawałek nie znudził mi się przez okrągłe dziesięć miesięcy konsekwentnego zarzynania. A ja się szybko wszystkim nudzę.

Gonzalez wydała też longplay i kilka maksisingli, świetne zresztą, ale prawie w niczym nie przypominające "Want You Back". Jest sporo słynnych skarg o podobnej tematyce – "True Love Waits" Yorke'a, "Don't Leave Me Now" Watersa, "Pamiętam Ciebie Z Tamtych Lat" Krawczyka etc. – ale ten niebiańsko niewinny lament trafia do mnie najmocniej, nieoczekiwanie wskrzeszając z popiołów porzuconą dawno kategorię "szczerości" w muzyce, która tak na co dzień wcale mnie nie interesuje. Pomijając szereg małych, niewybaczalnie pięknych melodyjek, nad których urokiem mógłbym się rozwodzić godzinami (właściwie każde dotknięcie klawiatury lub wydanie z siebie głosu przez wokalistkę ociera się o magię), esencją geniuszu "Want You Back" jest zrozumienie przez autorkę – jakby w czasie rzeczywistym, podczas śpiewania/grania tego utworu – bezradności wobec nieodwracalności losu. Co było, nie wróci, a muzyka pozostanie tylko muzyką. To olśnienie zostało tu wyrażone dobitnie przytłaczającym pasażem górnych rejestrów syntezatora w finale – nie wiem, czy słyszałem równie wstrząsające świadectwo pogodzenia się z własnymi emocjami. Być może, lecz w tej chwili nie pomnę.
(Porcys, 2010)

Real High (2017)

Przyznam, że w pewnym momencie zdążyłem już nawet trochę przekreślić pannę Gonzalez. Nie to, żebym ją zlekceważył ("lekce nie ważę"), ale jej skromna misja wydawała mi się zakończona i sądziłem, że "ten etap jest zamknięty bardzo dawno". W swoje "lata trzydzieste" Ramona wchodziła wszak z dorobkiem, jakiego pozazdrościłaby każda aspirująca lo-fi diva globu: solidny dyskograficznie "współudział" w dyskretnej hipnagogicznej rewolucji, małżeństwo z "tym drugim wieślarzem" Ariela i jeden z singli życia według Substance Only. Hey, not bad! Ale nieco mocniej sfocusowany ode mnie obserwator połączyłby kropki i zauważyłby, że "w tak zwanym międzyczasie" dziewczyna nagrywała same nienaganne (jeśli troszkę mało wyraziste) rzeczy (w tym uwodzicielskie nocne funki z Riddickiem), wykonywała na żywo w całości Computerwelt (!) oraz wykłócała się na Twitterze z Pitchforkiem o recenzje Kanyego (i czarnej muzy w ogóle).

Dzięki deklarowanemu zamiłowaniu do żeńskiego, mainstreamowego r&b spod znaku Janet, Mariah i Aaliyah autorce "Want You Back" udało się jako jedynej poza Jamesem Ferraro dokonać transformacji pozornie niewykonalnej – a mianowicie przekonująco i z sukcesem artystycznym odpowiedzieć sobie na pytanie "jak wygrzebać się z tego całego getta hauntologii". Z pomocą wspomnianego męża Cole'a M.G.N. (współtwórcy materiału), Dam-Funka, Kenny'ego Gilmore'a, Julii Holter i Genevy Jacuzzi za kamerą porzuciła więc wszelkie łże-alternatywne drogowskazy i stanęła w kolejce do ekstraklasy "quietly devastating" synth-popowej melancholii – jak przed nią chociażby Sally Shapiro, Jessy Lanza, Lisa Shaw albo Jessie Ware. Uszczknęła też odrobinę ze starego disco polo (barwy klawiszy w "I Don't Know"). I choć brakuje jej tak wyrafinowanych linii wokalnych, jak Greenspan i Lanza mieli w pamiętnym refrenie "5785021", to ma na przykład imho najbardziej wymiatający song (a może i pochód akordów?) otwierający roku 2017, tekstowo otwarcie nawiązujący do "Nocą szukam ciebie" Agnieszki Maciąg.

Inne momenty na Real High dotkliwie zaburzające moją integrację sensoryczną niczym u niemowlaka – modalne kluczenie "2 Good 2 Be True" (downtempo przypis do Stardust), emocjonalny "release" chorusu "Part of Me" (jak najlepsza Janet z 90s) i miarowy micro-dance "When I Decide" (była kiedyś taka wokalistka Kathy Diamond, może kto zajarzy). Z kolei patrząc surowo, to nie jestem wcale przekonany, czy to w ogóle jest "ósemkowa" płyta, a wśród odrzutów znalazłbym wałki celniej mnie trafiające, niż choćby nieco przynudzający closer z gościnnym rapem Droop-E-go. Ale coś mnie do Real High przyciąga jak magnes i chyba nawet wiem co. Z psychologicznej perspektywy potrzebuję zaspokajać fantazje, a jakaś część mnie naiwnie marzy, że jeszcze kiedyś usłyszę "po raz pierwszy" Last Exit, a dokładnie "Bellonę". Piosenkę która po prostu przytuli czule i powie, że wszystko jest bardzo skomplikowane, ale ona mnie rozumie.
(2017)

No Sun

Gorzka post-breakupowa autoterapia uprawiana z chirurgiczną precyzją przez niesforną doktorantkę muzykologii dysponującą najzajebistszym gustem w branży.
(2021)