Notatki filmowe
A
Woody Allen
Vicky Cristina Barcelona (2008, komedia romantyczna)
Ani Penelopa, ani Scarlett nie zachwyciły mnie zbytnio. Z drugiej strony role Hall i Bardema pozostawiają niewiele do życzenia. Tematyka niby odwieczna, choć gościu całą karierę (doh!) zrobił na błyskotliwym tasowaniu kilku tych samych dylematów (przygoda vs. wierność, obyczajowy liberalizm vs. konserwatyzm, seks vs. więź duchowa, ukryte vs. ujawnione etc.), w dodatku sprawnie manipulując widzem (mimo starań nie odnalazłem "siebie" wśród postaw bohaterów). Lecz nadal jest w stanie lewą ręką przepchnąć takiż filmik do czołówki roku. Plus, kilka plenerów niemal namacalnych.
Whatever Works (2009, komedia)
Scenariusz z lat 70-tych i to widać: niestety, takie morały kiepsko się starzeją. Jeśli przesłanie = olejmy społeczne konwenanse i bądźmy szczęśliwi bez hamulców w łóżkowych trójkątach/związkach homoseksualnych/whatever, skoro Boga nie ma, to sorry, ale poproszę o coś świeższego. Jeśli chodziło o parodię takich postaw (autoparodię, znając życie Allena), to stare filmy kolesia (Manhattan etc.) wyczerpywały temat. Jeśli natomiast całość była li tylko pretekstem dla kilku śmiesznych scen typu lekcje szachów dla maluchów, to luz, zawsze chętnie zerknę.
Irrational Man / Nieracjonalny mężczyzna (2015, dramat)
Pieprzyć Kanta, Husserla i Dostojewskiego; to film dla fanów Emmy Stone...
Pedro Almodóvar
Broken Embraces (2009, neo-noir)
"Jak na Almodovara nawet niezłe" = pewnie dla wielu diagnoza skandaliczna, ale chociaż doceniam spójny przelot i panowanie nad filmową materią, to Pedro zwykle mnie straszliwie nudził, bo nie umiałem odnaleźć u niego problemów do zidentyfikowania się. Mówiłem raz koledze, die-hardowi, że z katalogu Almo najbardziej lubię Złe Wychowanie, na co odparsknął, że to jakiś side-project Mistrza, nieistotny w jego dorobku. LOL. No w każdym razie tu się nie nudziłem. PS: "Vitamin C" Can w soundtracku.
Andrea Arnold
Fish Tank (2009, dramat)
Poza sceną gdzie matka i córka tańczą do "Life's a Bitch" (ble), całkiem przekonujący i "na czasie" realizm społeczny.
B
Banksy
Exit Through the Gift Shop (2010, dokument / komedia)
Banksy to w ogóle postać wyjątkowa, więc warto to obejrzeć, żeby na przykład zobaczyć jaką ma posturę (lol). A jak się przebrnie przez nieco nudną apologię graffitciarzy (WTF) na wstępie, to potem dzieją się niezłe Zelenkowe odjazdy. Ciekawostka: muzykę zrobili Geoff Barrow i Roni Size.
Stanisław Bareja
Miś (1981)
Dla uczczenia dzisiejszej 40. rocznicy premiery (tak jest, czterdziestej, okrągłej rocznicy) – proponuję wybór 40 prywatnie ulubionych "tekstów" z Misia. Są to zarówno "pojedyncze" cytaty, jak i urywki nierozerwalnych ze sobą dialogów. Właściwie wszystkie stanowią apogeum słownego barok-ambientu w języku polskim i wciąż zadziwiają mnie użytkową grywalnością w życiu codziennym. (Jakby co – MAM MUSZTARDĘ 😎 )
#40
"Proszę Pana, ja już obliczyłem. Stoi sto dwadzieścia jeden osób. Czuwaj..."
#39
"Cholera jasna... Sami dublerzy... Same sobowtóry... Eeehh... Czort mnie podkusił z tym Ryśkiem... Cholera jasna..."
#38
"Dajcie spokój z tym ministrem... stare dzieje"
[ciarki...]
#37
"A gdyby tu było NAGLE przedszkole przyszłości i wasz synek mały przechodził tędy w przyszłości..."
#36
"Oni chyba wszyscy poszaleli... Fronczewskiego chcą ze mnie zrobić... Tu mnie Janek do filmu namówił, teraz ten mnie tu do Londynu ciągnie..."
#35
- Przyszłem wcześniej gdyż... nie miałem co robić.
- Stasiu! No chodź! Och, przepraszam, taka jestem...
#34
"Bo my jesteśmy takie podobne do siebie... Wszyscy znajomi mówią o tym U NASZ w biurze"
#33
"Jem przecież..."
#32
"Kierownik produkcji, Hochwander. Przyszedł z kobitą i szpanuje... No, kończ Władziu i robimy"
#31
- Co to, kto to zrobił?
- Ja!
- Pan?
- To ja się pytam kto!
#30
"Proszę Pana! Ona nieczynna ta budka, nawet napis był, ale jakiś OBUZ zdjął"
#29
- Ten szampon sprzedała pani, tak?!
- ...
- Zadałem pani pytanie!
- Nooo... Duchem świętym nie jestem!
#28
"Słuchaj, jak ty wyszedłeś, wbiegł tu jakiś facet i zaczął gadać do szafy wierszem, a potem zaśpiewał piosenkę na twoją cześć"
#27
"A ja, jeśli Pan POZWOLY, z przyjemnością"
#26
"Tego Kossaka... tego Kossaka... i tego Buddę"
#25
- Ja podpisałem umowę na gajowego z wąsami.
- A ja ogolić się nie pozwolę! Noszę zarost od przed wojny!
#24
"If ju wud lajk sam fain plis help jourself, Dżeri. Nie, nie, tu, tu do znajomego mówiłam"
#23
"W życiu! Pierwszy raz! Z twarzy podobny zupełnie do nikogo!"
#22
"Warunki na zgrupowaniach miałyśmy bardzo dobre. Wszystko to zasługa naszego prezesa i nie jest prawdą, że nad łóżkami dach przeciekał. Szczególnie, że prawie nie padało"
#21
- Dlaczego on ma pruski mundur na sobie?!
- Pruski, bo to jest dziedzic pruski. O! Mam napisane w scenopisie - "wchodzi dziedzic pruski".
- Pruski, pruski... Bo on się nazywa Pruski! Wawrzyniec Pruski! Pol-ski dzie-dzic!
- No to mogę go przepasać po prostu.
- Zdjąć to! To jest profanacja! To jest policzek w twarz dla całej ekipy.
#20
"Taksówka czeka! Artysta zachorował! Ja w tym wieku nie jadłam"
#19
"Pani kierowniczko, ja to wszystko ROZUMIE... Ja ROZUMIE, że wam jest zimno, ale jak jest zima to musi być zimno! Tak? Pani kierowniczko, takie jest odwieczne prawo natury! Czy ja palę? Pani Kierowniczko! Ja palę przez cały czas! Na okrągło!"
#18
"Do Warszawy przybyła zawodowa drużyna koszykówki, aby rozegrać kilka spotkań pokazowych. Obejrzeliśmy. Rzeczywiście, pokaz jak pokaz, ale z koszykówką i sportem ma to już coraz mniej wspólnego. Trochę w tym cyrku, trochę zabawy, a najwięcej robienia z nas tak zwanego TATA WARIATA"
#17
"Ujadanie myśliwskiej sfory i strzelające korki szampanów nie są w stanie zagłuszyć nadciągającej burzy"
#16
"Natychmiast załatwić to... w trybie pilnym i na poduszkach!"
#15
"Od Gis, od gitary. I w miejsce słów 'być może' dajemy 'z pewnością'"
#14
"Ja pójdę, chyba mam prawo? Kapitalne! To trikowe, czy naprawdę się tak ostrzygłeś? No kapitalne misiaczku, naprawdę"
#13
- No widzisz!
- Masz rację.
- Mówiłem Ci...
- Przekonałeś mnie, potrzymaj...
- I z brzegiem zepnie drugi brzeg, na którym twój ojciec biegł! Pa, ram, pam, pam, pam...
- Tak?
- Nie przeszkadzam?
- Cześć Rysiu... Co jest?
#12
- Powiedz mi po co jest ten miś?
- Właśnie, po co?
- Otóż to! Nikt nie wie po co, więc nie musisz się obawiać, że ktoś zapyta. Wiesz co robi ten miś? On odpowiada żywotnym potrzebom całego społeczeństwa. To jest miś na skalę naszych możliwości. Ty wiesz, co my robimy tym misiem? My otwieramy oczy niedowiarkom. Patrzcie - mówimy - to nasze, przez nas wykonane i to nie jest nasze ostatnie słowo i nikt nie ma prawa się przyczepić, bo to jest miś społeczny, w oparciu o sześć instytucji, który sobie zgnije, do jesieni na świeżym powietrzu i co się wtedy zrobi?
- Protokół zniszczenia...
- Prawdziwe pieniądze zarabia się tylko na drogich, słomianych inwestycjach.
#11
- Gut morning! Ja... chciałbym... moje pieniądze... many... maj many, tu umieścić... wasz bank... konto na hasło... Verstehen?
- Dlaczego nie verstehen? My wszystko verstehen. Proszę bardzo pan spocznie, pan usiądzie, pan poczeka, się załatwi...
#10
- Znajdź dla mnie radę, WUJU.
- Przecież to dziecinnie proste. Pieniądze z banku londyńskiego może podjąć tylko Ryszard Ochódzki lub Irena Ochódzka. Dogadaj się szybko z jakąś Ireną, ożeń się z nią i masz Irenę Ochódzką...
#9
- Debil! Tradycja to jest... coś ekstra.
- Ekstradycja?
- To jest przy... porwaniach samolotu, jak bandyta porywa samolot to możemy go żądać z powrotem, właśnie na zasadzie tej tradycji... to stara tradycja. Jeszcze od początku... lotnictwa. Ekstradycja.
#8
- Panie, przecież to nieważne!
- Hyy... Ważne, że na wejście jest ważne! No to jak? To jest Panie taka peronówka! Polski dać czy zagraniczny?
- I wejdę?
- Hee....
- No to... daj pan polski!
- Cztery dychy.
- Ile?
- Cztery dychy, cztery dychy. Zagraniczny tańszy, trzy dychy... A na LOT-owski pan wejdzie wszędzie... na krajowy też. Trzymać w okładce, nie giąć, nie niszczyć! Dwa lata będzie służyć.
#7
- Ahaa, największa rzecz bym zapomniał... kamyk, o który pan prosił z... Jeleniej Góry przywiozłem.
- Z Jeleniej?!
- Z Jasnej Góry oczywiście! Pamiątka. Pan wie, kto po nim stąpał... Tu kładę, panie Janie kochany... wieczorem będzie czas pogadać sobie o starych Polakach, a na razie...
- No, ale przecież...
- Wieczorem! Wieczorem! Wieczorem!
#6
- No! Idziemy do teatru.
- Do teatru?! Po co?
- No, Stasiu, przecież ja pracuję w teatrze.
- OESU...
#5
"Eee... Pardon, Ich keine... ja po polsku... gawarit"
#4
- Janek, wiesz jak było... Była wojna... Pięć lat wojny, pięć lat okupacji, wiesz...
- Dwadzieścia osiem filmów o tym zrobiłem, robię dwudziesty dziewiąty...
#3
- No i co teraz?!
- Trzeba będzie powtórzyć...
- Co powtórzyć, co powtórzyć, ośle jeden?! Przecież to jest kot - zawsze ci wejdzie na drzewo!
- To... Można ściąć drzewo... Taką mam koncepcję.
- Od koncepcji to jestem tutaj ja, rozumiesz?!
- Na każdą rzecz można patrzeć z dwóch stron. Jest prawda czasów, o których mówimy i prawda ekranu, która mówi: "Prasłowiańska grusza chroni w swych konarach plebejskiego uciekiniera". Zróbcie mi przebitkę zająca na gruszy... Nie, nie! Zamieńcie go na psa! Zamieńcie go na psa. Niech on się odszczekuje swoim prześladowcom z pańskiego dworu. Niech on nie miauczy...
#2
- Janek, nie mieszajmy myślowo dwóch różnych systemów walutowych. Nie bądźmy Pewexami. Dostajemy za tego misia, jako konsultanci 20% ogólnej sumy kosztów i już. Więc im on jest droższy, ten miś, tym... no? Koniaczek?
- Podwójny... Stać mnie.
#1
"Lądy i morza przemierzam, kulę ziemską z otwartym czołem. Polski mam paszport na sercu. Skąd pytam, skąd go wziąłem? A wziąłem go z dumy i trudu. Ze znoju codziennej pracy. Ze stali, z żelaza, z węgla. A węgiel to koks, to antracyt"
(2021)
Bong Joon-ho
The Host (2006)
Koreański hit komercyjny okazał się błyskotliwym, eklektycznym thrillerem – sensacja, komedia, science-fiction, Jurassic Park, dramat rodzinny i najbardziej przenikliwy pojazd na Stany od czasów Von Triera w jednym
(forum Porcys, 2007)
Parasite (2019)
"To takie metaforyczne". Pamiętam szok po obejrzeniu The Host w 2007 na Nowych Horyzontach (film z 2006) – kino rozrywkowe, zabawne, chwytliwe, przenikliwe, wstrząsające, aktualne (a może nawet wyprzedzające epokę), bardzo dziwne, trochę dziwne, minimalnie dziwne, w ogóle nie dziwne 🤔Minęło 13 lat (po drodze np. chora dystopia w postaci Snowpiercer) i cóż można powiedzieć – typcio wciąż ma to coś. "Still crazy after all these years" i być może zapowiedź tego, co czeka nas w "latach dwudziestych". A teraz idę zjeść koreański street food, w hołdzie.
Danny Boyle
Slumdog Millionaire (2008, dramat romantyczny)
Wypada się cieszyć, że Oscara za najlepszy film dostał obraz o niechronologicznej narracji. Ale poza względnie ciekawym sposobem opowiedzenia historii, to zaledwie ładnie sfilmowana bajka, aczkolwiek z jednym sugestywnym haczykiem: żaden z bohaterów, poza tytułowym, nie jest pozytywny (serio, nawet laska i starszy brat są moralnie dwuznaczni). Kwestia, czy takiemu pejzażowi współczesnych Indii warto ufać i czy autor powieści w ogóle miał na celu kompleksowe portretowanie swojego kraju, pozostaje zupełnie poza moimi kompetencjami. PS: Co ma wspólnego M.I.A. (względnie Clash) ze slumsami Mumbaju? Sorry, ale dla mnie dziś już nic... To ten sam rodzaj poronionego użycia piosenki, co "Where Is My Mind" na finał Fight Club.
Yesterday (2019, komedia romantyczna)
Trochę nie wiem o co cho z tym całym narzekaniem. Ktoś spodziewał się jakiegoś traktatu filozoficznego? Wiadomo że można było rozwinąć ten (genialny) pomysł na milion sposobów, wprowadzić tysiąc in-joke'ów, wymyślić lepsze zakończenie etc. Ale przy niezobowiązującym podejściu naprawdę dobrze się bawiłem i fajnie że ta bajka powstała. Zwłaszcza że koincydentnie (?) pozostawia też niepozorne pole do interpretacji w kwestii MIMIKRY (see also: Weezer, Teal Album). PS: Indie wersja filmu: "Sometimes" – Jack jako jedyny pamięta MBV 🤔
Jacek Bromski
Zabij mnie, glino (1988, kryminał)
"Mam brata w leśniczówce... W samym środku Borów Tucholskich... OK? Ryby, polowania, wszystko co chcesz..."
Mija równe 30 lat od premiery jednego z kluczowych "przekazów audiowizualnych", które ukształtowały mnie w głębokich klasach nauczania początkowego (obok np. meczów ówczesnej kadry Holandii i "holenderskiego" Milanu albo późnych odcinków serii Tom & Jerry). Niestety TRIFOMOR Jacka Bromskiego nadal nie doczekał się detalicznej wiwisekcji, adekwatnej reinterpretacji i – w konsekwencji – należnej rewaloryzacji. Dlatego obraz ów niesłusznie okupuje wątpliwą, spłycającą temat szufladkę z nalepką "kto dał ci pierwszy w Polsce kryminał amerykański".
Ja tego dziś nie zmienię, bo nie jestem obiektywny i musiałbym szyć jakieś epickie farmazony o domniemanej genialności każdej najdrobniejszej sceny z osobna. Ale chciałbym tylko zauważyć, iż wyborowa ścieżka dźwiękowa belgijskiego kompozytora o polsko-niemieckich korzeniach JEST dostępna na Spoti. Trwa ledwie 11 minut i chociaż automatycznie odsyła do konkretnych momentów w filmie, to broni się też na własnych prawach, odkrywczo czerpiąc z patentów Carpentera i trafnie prognozując strzępki nad-informacyjnych halucynacyj Knighta, Lopatina, Ferraro, Luxury Elite czy Claude'a Speeeda. Nie przeoczcie.
(2018)
C
James Cameron
Avatar (2009, science fiction)
Roger Ebert porównujący ten epik do Star Wars jest równie groteskowy, co Paweł Felis sugerujący, że nasze dzieci będą cytować teksty z Wojny polsko-ruskiej Żuławskiego tak, jak my cytujemy Rejs. Seans 3D w okularach trójwymiarowych przez pół godziny robi wrażenie w aspekcie technologicznym. Później zostają dwie godziny niemiłosiernie nudnej bajki, gdzie każdy zwrot akcji można przewidzieć ze sporym wyprzedzeniem. Nigdy nie pasjonowałem się grami komputerowymi, a do kina chodzę po to, żeby trafić na kreatywne wykorzystanie filmowych środków wyrazu. Także sorry.
Pascal Chaumeil
L'Arnacoeur (2010, komedia romantyczna)
Czerstwe. Paradis jest stara. Jedna scena z tańcem do Dirty Dancing wiosny nie czyni.
Alfonso Cuarón
Roma (2018, dramat)
– Andrzeju, nie denerwuj się...
– Jak mam się nie denerwować?!
– Zaraz wyklepiemy...
– Na pewno już nie wyklepiesz, kurwa...
– No to wyciągniemy z mojego wozu i damy Tobie.
– Takiego błotnika już nie dostanę!
w skrócie: 9.5, BEST NEW CINEMA. rzecz totalnie pode mnie i to na wielu płaszczyznach. "film school clichés" i "whoa arty shots" – to chyba hejterzy Radiohead marudzą 🤔 długo by gadać – jak obejrzę drugi raz na Netflixie, to może wyduszę jakąś quasi-reckę. choć Netflix nie odda tego, co MAGIA WIELKIEGO EKRANU. "takiego katharsis już nie dostanę" 😐
(2018)
D
Daniels (Daniel Kwan & Daniel Scheinert)
Everything Everywhere All at Once (2022)
Sorewicz, ale mnie trochę casus Mars Volta z Frances the Mute… 😐
Leszek Dawid
Jesteś Bogiem (2012, dramat/muzyczny)
W kategoriach społecznego obrazka młodych ziomków ze Śląska przełomu milleniów to całkiem sprawne rzemiosło (choć nic ponadto), ale dziecinność podpinania tej kompletnie fikcyjnej historyjki pod sztandar "zespołu Paktofonika" ociera się o komizm i za to odejmuję dwa duże punkty. Mogą sobie być spoko kreacje z rolą Magika na czele, ale po prostu krótki wywiad z Abradabem jakby ośmiesza autorów filmu za pomocą suchych faktów, bez kropli złego słowa nawet. Więc o czym my rozmawiamy w ogóle.
Griffin Dunne
The Accidental Husband (2008, komedia romantyczna)
W połowie seansu podrapałem się po głowie: "zaraz, czy ja dzisiaj coś ćpałem?". Weźmy dialogi typu "Ale ten świat mały", "To chyba przez globalne ocieplenie". Albo rozmowę o piłce nożnej, która nie dość, że napisana przez Amerykańca (śmieszne), to jeszcze traktuje o zawodnikach takich, jak Podolski czy Klose (z perspektywy Polaka nawet śmieszniejsze!). Ktoś wziął LSD pod język w trakcie pracy nad scenariuszem. Wyszedł kiepski psych-pop z banalną niestety Thurman i zabawnym sobowtórem Bardema.
E
Jonas Elmer
New in Town (2009, komedia romantyczna)
Wiem, nie kopie się leżącego, ale ja tam lubię czasem pójść na słaby film. Szczególnie doznałem, że wielkomiejska bizneswoman jest bardziej wieśniacka, niż małomiasteczkowi zacofańcy (może poza tym gościem od związków zawodowych).
Roland Emmerich
2012 (2009, katastroficzny)
Oddajmy głos mojej dziewczynie: "ale się zawiodłam, miałam nadzieję, że to będzie śmieszny kiczowaty film katastroficzny, a to było takie słabe, ten umierający prezydent, ci Rosjanie, Chińczycy...". No, nic dodać, nic ująć.
F
Feliks Falk
Enen (2009, dramat)
Niedużo pamiętam, ale chociaż film mnie wciągnął, to motywy psychologiczne postaci granej (świetnie zresztą) przez Szyca często budziły wątpliwości.
Todd Field
Tár (2022)
Wart tych 150 minut, choć Blanchett na początku zbytnio dominuje swoją postać, gra trochę za bardzo "jak z nut" i dopiero potem jej przemiana psychologiczna uzasadnia potrzebę takich kontrastów. Ale wyobraźcie sobie skalę cringe'u, jaką przez pierwszą godzinę seansu muszą odczuwać pracownicy orkiestr i muzykolodzy. "OK, ROZUMIEMY – bohaterka jest dyrygentką SMH". Podejrzewam, że od eye-rolli "powieki mają już chyba jak Schwarzenegger bicepsy".
David Fincher
The Curious Case of Benjamin Button / Ciekawy przypadek Benjamina Buttona (2008, dramat)
Nie czytałem książki Fitzgeralda, ale ponoć ekranizacja spłyca całą koncepcję. Jeśli w ciągu jednej sekundy po Wielkim Wybuchu rzeczywiście miało miejsce siedem "epok", od Plancka do hadronowej, to całkiem sensowna wydaje się teoria, że tak naprawdę wszyscy jesteśmy w tym samym wieku, a dzielenie życia na odcinki składające się z lat, miesięcy, dni i godzin to tylko fikcyjny zabieg wynikający z subiektywnego tempa odczuwania upływu relatywnego "czasu" przez nasz mózg. Pamiętając o tym, trudno czuć się usatysfakcjonowanym obrazem, który zaprzepaszcza tak fascynujący potencjał, zostawiając nas w finale z odkrywczym dla dresiarzy przesłaniem o prawdziwej naturze miłości (e.g. nie wygląd/ciało, lecz głęboka więź międzyludzka). Zastanawia też brak jakiejkolwiek postaci negatywnej. Zło i problemy mają jakby abstrakcyjny, bliżej nieokreślony rodowód. Czy taka opowieść może być wiarygodna bez czarnego charakteru? Pomijając już warstwę literacką, wybór aktora do roli tytułowej budzi poważne wątpliwości. Widok opalonego idola żeglującego w ciemnych okularach nieodparcie przywołuje warte miliony dolarów fotki z jego wakacji w egzotycznych zakątkach globu. Podświadomie szukamy Angeliny i gromadki adaptowanych dzieci... No offense, mówię o nasuwających się mimowolnie skojarzeniach. Żyjemy w dobie wszechogarniającej popkultury i obsadzenie być może najsłynniejszej hollywoodzkiej gwiazdy nie sprzyja odbiorowi historii - faktycznie, chwilami nie oglądamy żadnego Benjamina, lecz po prostu Brada Pitta. Od strony realizacji nie mam wszakże zarzutów - dość hojny montaż był tu konieczny ze względu na tematykę, charakteryzacja rewelacyjna, scena ostrzału z U-Boota wstrząsająca, a Blanchett wygląda tak, jak chciałaby chyba każda prawie-40-latka. Nie zmienia to faktu, że Fincher robił równiejsze, mocniejsze filmy.
The Social Network (2010, dramat)
I zresztą nadal robi. Chociaż trochę przehajp tutaj. Brawa za pomysł - miliony użytkowników Fejsa zastanowią się "czym jest" w ogóle ten Fejs. Narracja wzorowa. Ale bliźniacy (lol aktor dobrany do tej roli, wygląda i brzmi jak wygenerowany komputerowo na "piżama party" przez 10 napalonych gimnazjalistek) chyba jednak nie wymyślili Fejsa przed tym, jak Zuckerberg zrobił z Fejsa Fejsa. Więc o co halo. "Film roku" na zasadzie "na bezrybiu i rak ryba" + doniosłość chwili, gorący temat, zeigeist. "Geniuszu nie stwierdzono".
Gone Girl (2014, thriller)
Początek z dwoma symultanicznymi wątkami dość obiecujący, ale im dalej w las, tym bardziej się to rozchodzi jak mrówki, kulminując w kuriozalnym finale, który trochę woła o pomstę do nieba. Wciąż, Affleck robi ten film, jeśli cokolwiek.
Ari Folman
Waltz with Bashir (2008, dokument animowany)
Warto pójść, bo to nawet lepsze od Persepolis. Ładna animacja, udanie balansująca między realizmem, a swoistym wycieniowaniem akcentów. A i czegoś o historii się można dowiedzieć. Skróciłbym zaledwie o jakieś 7 minut. Wywaliłbym też okropną piosenkę tego izraelskiego zespołu oraz wybrał lepsze utwory Richtera do soundtracku, bo te raczej nie powalają.
G
Terry Gilliam
The Imaginarium of Doctor Parnassus (2009, fantasy)
Obrazy Gilliama, to wizualny odpowiednik muzyki Kate Bush: "idiosyncratic" is the word. Tragiczna śmierć Ledgera (i spowodowane nią ruchy personalne) kładzie się cieniem na to dziełko, co niesłychanie pasuje do metody reżysera, w której ważniejsze od konkretnych zdarzeń (i ich następstwa) są wyraziste postaci pływające w surrealistycznych przestrzeniach. A zatem Waits, Garfield, Depp, Law, Farrell, Mini-Me z Austina Powersa i ta ruda z francuskiego "Playboya" owszem dają radę, ale po wyjściu z kina nie bardzo pamiętamy jakie w sumie łączyły ich interakcje.
Jean-Luc Godard
Bande à part (1964, nowa fala / kryminał)
wróciłem se po kilku latach i uprzejmie donoszę, że:
– scena tańca
– rekordowy bieg przez Luwr
– minuta ciszy
– lekcja angielskiego
– wyjątkowo niekorzystny fryz Kariny
– muzyka Legranda wnosi co najmniej 38,5% klimatu całości
– egzystencjalizm i teatr absurdu
– A Band Apart Films (QT's fav)
– "Tropikalne przygody Odile i Franza" w Cinemascope i Technicolorze
(2018)
Alfonso Gomez-Rejon
Me, Earl and the Dying Girl / Earl, ja i umierająca dziewczyna (2015, dramat)
trzymałem się mocno przy "Golden Hours", "Burning Airlines..." (ledwo słyszalne w tle dialogu!), "I'll Come Running", "Here Come the Warm Jets", "Zavinul/Lava" - ale przy "Always Returning" wymiękłem. zawsze sekretnie uważałem tę miniaturę za najpiękniejszą w dorobku Eno. i jej użycie tutaj było emocjonalnie miażdżące. film ma rzadko spotykaną trajektorię - z każdą minutą przemawiał do mnie bardziej. zaczął się jak czerstwa podróba Rushmore by później, starannie omijając mielizny irytującego indie/geekostwa a la Juno dojść do czegoś całkiem nienachalnie poruszającego. nawet żonglowanie kanonem kina nie mierziło. zapamiętam.
H
Michael Haneke
Das Weisse Band (2009, dramat)
Właściwy follow-up do jednego z arcydzieł dekady to współczesna odpowiedź (stylizacja?) na Ordet Dreyera: niemożliwie zimne (wręcz gotyckie) wizualnie, ascetyczne dźwiękowo i zastygłe w bezruchu wyobrażenie mikro-świata zmagającego się z mroczną tajemnicą. Elementy charakterystyczne dla Hanekego (bezwzględne znęcanie się nad widzem w chirurgicznym penetrowaniu korzeni/oblicza zła i szeroki kontekst polityczno-kulturowy) zostają podporządkowane formalnej perfekcji reżyserskiej. Właśnie zachwycające panowanie autora nad narracją stanowi tu główną wartość - i przesłania nawet ambitną, odważną tezę historyczną.
Ron Howard
Angels & Demons (2009, thriller)
Skoro nazywają tu Rafaela "rzeźbiarzem", to jakie wpadki merytoryczne muszą się kryć w tej całej fizyce...
Jan Hryniak
Trick (2010, komedia kryminalna)
Topa, Dziędziel, Chyra, Więckiewicz, Adamczyk, Gruszka... Sounds familiar, huh? Mało ich ostatnio na ekranach i billboardach, stęskniłem się.
J
Agnes Jaoui
Parlez-moi de la pluie (2008, komedia)
Dwóch nieudaczników próbuje nakręcić dokument. Rozumiem, że to celowy zabieg narracyjny, bo sam film (przygotowany przez byłą aktorkę z pomocą skromnej ekipy, w tym męża) ślimaczy się tak samo, jak praca nad tym dokumentem. W tle garść nudnawych wycinków ze społecznej problematyki Francji. Poza kilkoma minami postaci imieniem Karim (o proporcjach: 40% wkurwienia, 40% blazy, 20% bossowstwa) raczej nic nie zapamiętam.
K
Tomasz Konecki
Idealny facet dla mojej dziewczyny (2009, comedy)
Saramonowicz jest odpowiedzialny za tekst do jednej z największych katastrof w historii światowej telewizji (13 Posterunek, anyone), ale podobnie jak przy Pół serio, ten tu scenariusz miałby nawet zadatki na intrygujący futurystyczny thriller, gdyby nie – i jest to potężne "gdyby nie" – dwie rzeczy. Po pierwsze, dla (i tak spóźnionego o jakąś dekadę) krajobrazu zakłamanego liberalizmu i zakłamanego klerykalizmu otrzymujemy alternatywę, która sama stanowi dziś w istocie większy problem, niż te niepotrzebnie rozdmuchane skrajności, a mianowicie wyznanie "Kocham cię, jesteś taka piękna". Jeśli to ma być remedium na domniemaną chorobę współczesnego społeczeństwa, to albo autor żyje na innej planecie albo posługuje się jeszcze licealną optyką, gdzie uroda koleżanki z klasy reprezentuje jakiś rodzaj "ideału", do którego dążymy. W obu przypadkach "wierzę, że to literówki". Po drugie, film robi wrażenie zrealizowanego w ogromnym pośpiechu. Być może to kwestia ograniczonego budżetu, lecz chwilami kadry są ustawione *błędnie* i fatalnie zmontowane, a o "aktorstwie" nawet nie wspominam. Tylko (co zaskakujące) Dorociński resztki humoru pokazuje, ale pozostali... Przykładowo panna w głównej roli została źle obsadzona, bo postać a la plus minus Julia z 1984 powinna na naszych oczach przejść rodzaj metamorfozy, od twardej, wojowniczej sztuki do kochającej, ciepłej matki. Niestety się to nie dzieje.
L
Luis Alberto Lamata
El enemigo (2008, dramat)
Gościowi postrzelili córkę, a gościówie syna. Spotykają się w szpitalu. Wkrótce wyjdzie na jaw, że ich problemy mają wspólne źródło. Intryga może funkcjonowała na papierze, ale w filmie wydaje się za prosta. A najtrudniejsze jest opowiadanie prostych historii, dude.
Krzysztof Lang
Śniadanie do łóżka (2009, komedia romantyczna)
Dobra tam, sympatyczna komedyjka miłosna (Socha daje radę wizualnie, "Wąski" w roli właściciela knajpy zabawny), ale najgorsza z tego wszystkiego jest finałowa piosenka Piaska, z tekstem, który wprawił mnie w osłupienie.
Borys Lankosz
Rewers (2009, czarna komedia)
Na wysokości czołówki, analizując obsadę, zwątpiłem. Marcin "produkcja, dystrybucja, masturbacja" Dorociński, Krystyna "nie posiadam warsztatu aktorskiego, po prostu zawsze jestem na ekranie sobą" Janda i Agata "córka" Buzek - hej, mogło być lepiej. Tymczasem to całkiem dobry film. Poza sceną z absztyfikantem raczej brakuje uniesień, ale wynagradza to spójność klimatu i lekki ton opowieści. Jak na przyciężkawą tematykę (wcale nie stalinizm, a raczej kategoria przeznaczenia i egzystencjalna adaptacja zagadnienia kreacjonizmu w planie wieczności, hoh) - może nawet za lekki. Tym niemniej wyłączywszy zbyt banalne zakończenie (oczywiście partner syna musiał być gejem, taniość) nie wstydzę się tego polskiego kandydata do Oscara.
Pablo Larraín
Jackie (2016, bio/drama)
ciekawe że Micachu znów skomponowała soundtrack do filmu łudząco kubrickowskiego. choć jeśli Under the Skin czerpało z 2001, to tu wyczuwam raczej strong Barry Lyndon / Shining vibes. miks audiowizualny (tonacja barw, ruch kamery, tło muzyczne) niemal hipnotyzuje dyskretnym nerwem. love it love it love it.
Baz Luhrmann
Australia (2008, epicki melodramat)
Nicole Kidman, z jej australijskimi korzeniami, potrafi wyglądać uderzająco podobnie do Kylie Minogue! A raczej do Kylie Minogue za lat 10 (choć Kidman jest od Kylie starsza o rok!). To właściwie dwa filmy w jednym. Pierwszy, dłuższy, o heroicznej, Przeminęło Z Wiatrem-style, walce dumnej kobiety. Drugi (hmm, Pearl Harbour-style?) o miłości z wojną w tle. Jackman, pamiętany z Prestiżu Nolana, waha się między pozą "mężczyzny po przejściach" a komiksową groteską. Baśniową naiwność rekompensują miłe oczom malowidła. Szczypta taniej antropologii dla ubogich nie rujnuje ogólnie pozytywnego przesłania. Standardowy epik "do przytulania" we "wzruszających" chwilach. Najlepsza scena: pół-aborygeński "berbeć" powstrzymujący stado bydła dzięki magicznemu zaklęciu pieśni.
M
Juliusz Machulski
Ile waży koń trojański? (2008, komedia romantyczna)
Fajnie, fajnie, spoko pomysł: przenieść bohaterkę z roku 2000 do 1987. Skecze z Kubicą i Tuskiem, obydwa w typie Kilerów, nawet trafione, a mini-pojazd na "GW" ("Wyborcza? Pierwsze słyszę...") subtelnie wysmakowany. Aczkolwiek kontrasty obu epok można było ograć skuteczniej (vide Good Bye Lenin). Zaś od strony dramatycznej intryga jawi się cokolwiek mało wiarygodną: nie dowiadujemy się dlaczego całkiem inteligentna gościówa wyszła za takiego prymitywa (reminiscencja "przy ognisku" mi nie wystarcza). Aktorsko wymiata Więckiewicz i, jak zawsze, Maja.
Michael Mann
Public Enemies (2009, dramat kryminalny)
Olewam brak kontekstu społecznego (ledwie zaznaczony w tle wielki kryzys); najważniejsze, że dobrano najlepszy sposób opowiedzenia tej historii: bliskie ujęcia, asymetryczne kadry, lekko chaotyczne ruchy kamery ("prawie z ręki"), ponura kolorystyka i brutalny realizm. Poza niepotrzebną ostatnią sceną praktycznie zero Hollywoodu. Depp ujdzie, ale co wyprawia Bale... Jego panowanie nad mimiką poraża. Może nie są to wyżyny humoru Casino czy szczerości Me Against the World, natomiast sięgając po tak wyeksploatowaną tematykę jak gangsterka trzeba pamiętać o detalach i tu jest ich w przysłowiowy chuj.
Steve McQueen
Hunger / Głód (2008, dramat historyczny)
Od pierwszych ujęć czuć, że ten nie na darmo absolwent ASP ze smakiem posługuje się kamerą - ba, świetnie wie kiedy ją unieruchomić na dłużej (rozmowa Sandsa z ojcem Moranem). Jest starannym stylistą i nawet sięga po wizualne środki z epoki, żeby uwiarygodnić opowieść. Owa "mądrość obrazu" wynika (poza wykształceniem) najpewniej stąd, że przed tym pełnowymiarowym debiutem kolo kręcił shorty przez 15 lat. To, z czym mi u niego nie po drodze (poza "social awarenessowością") to nieco wymuszony art/naturalizm - owszem przekonujący (Fassbender schudł z 77 do 58 kg), ale zbyt art jak na naturalizm i zbyt naturalistyczny, jak na art.
Shame / Wstyd (2011, dramat)
Powrót duetu FassQueen w zbliżonej konwencji, choć mniej oszczędnie, bo z uwzględnieniem humoru (kelner w restauracji, ogólnie cała randka) i odrobiny patosu (ciszę zastąpiły smyki). Najlepiej wychodzi im to, kiedy portretują seksoholika odizolowanego od społeczeństwa (rewelacyjne długie ujęcie samotnego biegu na tle wieczornego NYC), bez aspirowania do mądrych morałów. Ilekroć jedak konfrontują go z otoczeniem, to tracą focus i brną w mętne, banalne puenty. Nawet obietnica kazirodczego podtekstu z siostrą nie wynagradza tej niezręczności. Wciąż, lubię jego obrazki (nawet mimo zbytniego ich umoczenia w późno-90s-owym wielkomiejskim napięciu przedmilenijnym).
12 Years a Slave / Zniewolony (2013, dramat historyczny)
Na papierze wybór tematyki wydaje się dla McQueena idealny, z jego obsesją na punkcie mężczyzn uwięzionych dosłownie bądź metaforycznie. Lecz niestety, jeżeli to jest rzeczywiście "najlepszy film o niewolnictwie ever", to raczej nie świadczy to zbyt dobrze o filmach o niewolnictwie. Gdy miałem lat 8, może 9, na TVP1 puszczali w niedzielne wieczory Północ-Południe, którym to serialem bardzo się wtedy jarałem. McQueen za bardzo wziął sobie do serca zarzuty nudziarzy o "hipsterskie przestylizowanie" i, dość nielogicznie, większy budżet wykorzystał do zwyczajniejszej, na nieszczęście chwilami wręcz "generycznej" oprawy. W efekcie 12 Lat Zniewolony ( ":)" ) za często przypomina mi Północ-Południe. Jeśli ta strategia miała służyć uwypukleniu historii, to tym gorzej, bo miast głębszej psychologizacji dostajemy piaskiem oczywizmów po oczach. Szanuję osobistą wymowę, ale taki film nie powinien utwierdzać mnie w przekonaniu o barbarzyństwie, tylko albo pokazywać je nieschematycznie, albo rzucać nań rześkie światło ideowo. Słowem, zabrakło mi tu czegoś w rodzaju "New Slaves" Yego.
Fernando Meirelles
Blindness (2008, thriller/dramat)
Postacie u Saramago nie mają imion (fajne), ale próba rasowego mikro-przekroju ludzkości trąci lekko kiczem, a motywy postępowania bohaterów błagają o ponowne przemyślenie w swojej głupiej niekonsekwencji (niefajne). Plastyczna wizja całkiem realnej dystopii (tytułowa "ślepota" to ledwie metafora dla nieuchronnie nadchodzącego wkrótce zezwierzęcenia człowieka, po wyczerpaniu zasobów naturalnych planety) opiera się na prześwietlonych kadrach przechodzących w biel, co dość szybko zaczyna nużyć. Od klęski ratuje tradycyjnie brawurowa rola Bernala (gościu na luzie w top 5 aktorów kończącej się dekady): jego wykonanie piosenki Wondera to jedyny iście mistrzowski moment filmu.
David Robert Mitchell
Under the Silver Lake (2018, neo-noir)
raczej strata czasu – nieistniejący fanpage "obrażamy Hitchcocka", trochę pseudo-artful obleśności z Argento, szpanowanie rozmaitymi meta-kliszami filmowymi, muzycznymi i growymi, czyli ogólnie "hipsterska młodzież" dorwała się do kamery ("żeby pokazać, że my też som hipstery!" – ...), co w 2018 "pachnie skuchą na kilometr".
ale jeden moment mnie nawet rozbawił – mianowicie efektowna scena z "songwriterem", gdy ten grając na pianinie dezawuuje "Smells Like Teen Spirit" słowami "ta piosenka nie została napisana na gitarze!". pełna identyfikacja – nadal gdzieś mam kasetę z pierwszym szkicem "Miniskirt" na głos i stare pianino, piąteczka.
(2018)
N
Gaspar Noé
Climax (2018, horror muzyczny)
Pierwszorzędny trolling, level Funny Games, śmiałem się na głos. Audiowizualnie kawał maestrii – praca kamery, ogarnianie tego PIERDOLNIKA po wellesowsku (scenki w scenkach) + znakomita selekcja muzyczna. A propos:
jednak "Windowlicker" ma w sobie zawsze taką magię, że potrafi ohydne, drastyczne ujęcia przemienić w coś poetyckiego i majestatycznego 🤔
Christopher Nolan
Memento (2000, thriller psychologiczny)
Przyznam, że czuję się rozczarowany ogólnym poziomem współczesnego kina. Rynek zarzucany jest regularnie mnóstwem okrzyczanych produkcji, lecz ich twórcy nie są dokładnie Orsonami Wellesami. Gdybym mógł nagiąć kryteria tej rubryki, pewnie poleciłbym jakiś spektakl teatralny, na przykład Stosunki Klary w Rozmaitościach. Po prostu brakuje dziś obrazów, które stanowiłyby krok naprzód w porównaniu z klasyką kinematografii. Na całe szczęście działają jeszcze artyści w rodzaju Nolana, starający się zapobiec tej stagnacji. Niewygodnie mi komentować film taki, jak Memento, gdyż nie chciałbym zdradzać zawartych w nim rozwiązań. Ale oprócz rewolucyjnych pomysłów w zakresie narracji, dyskusji o złudzeniu tożsamości i hipnotyzującej, szaro-niebiesko-zielonej kolorystyki, mamy tu historię faceta cierpiącego na zaniki pamięci krótkotrwałej. Aby kojarzyć fakty, które wydarzyły się parę minut wcześniej, musi je fotografować, zapisywać, a nawet tatuować na ciele. Ze zdziwieniem zaobserwowałem u siebie podobną przypadłość, naturalnie w niewspółmiernie mniejszej skali. Często w połowie czynności zapominam, po co ją w ogóle wykonuję. Zaraz, o czym to ja mówiłem?
(Tylko Rock, 2003)
Inception (2010, science fiction)
Są drobne niekonsekwencje, ale ogólnie chodzi o to, że społeczeństwo, które statystycznie biorąc rzadko kiedy "myśli", pójdzie na to do kina i będzie przeliczać w pamięci czas. Innymi słowy Nolan dalej rozsadza mainstream od środka, robiąc film "science fiction", w którym nie chodzi o efekty specjalne.
Dunkirk (2017, wojenny)
niestety z różnych względów tak mało premier jak w 2017 nie widziałem od kilkunastu lat. kiedyś to nadrobię (lub nie), a z tej garstki tytułów które miałem przed oczami numerem jeden dość wyraźnie jest Dunkierka. dlatego teraz, pół roku po całej socialmediowej wrzawie, gdy kurz opadł jak po wielkiej bitwie, rzutem na taśmę parę słów ode mnie w telegraficznym skrócie (bo rozprawiać można długo i namiętnie). właściwie piszę to tylko po to, żeby jakoś wesprzeć nieco mniej wyeksploatowaną perspektywę (większość recenzji i komentarzy tradycyjnie zwracało uwagę głównie na "wydźwięk" i "przekaz", warstwy fabularną i ideologiczną).
na "nowego Nolana" zwyczajowo czekam z utęsknieniem od kiedy zobaczyłem na studiach Memento (nawet początkowo chciałem o tym obrazie pisać magisterkę) i z miejsca zostałem wiernym fanem. przy pierwszym seansie Dunkierki mój odbiór był bardziej zmysłowy, niż intelektualny. prosty mechanizm – generalnie lubię styl Nolana, a tu wystarczyło spojrzeć na dowolne 10 sekund i czuć było, że to jego robota. więc miałem frajdę. oraz lekki niedosyt przypominający genialny zarzut Clifforda Wednesdaya wobec Grawitacji – że (cytuję z pamięci): "wszystko super, ale wolałbym, żeby się rozjebali w 20. minucie i resztę filmu obserwowalibyśmy jak ich szczątki latają po kosmosie".
po drugim seansie (tym razem IMAX) skonfrontowałem swoje wrażenia z dominującym tonem publicznej debaty. ostatecznie przyznałbym ziarnko racji (choćby na potrzeby owocnej polemiki) zarówno tym entuzjastom, którzy w Dunkierce widzą nowy sposób pokazania wojny (choć to nie ta skala innowacji, co Apocalypse Now albo Idź I Patrz) i dotkliwą metaforę medialnej psychozy (widmo wojny zaglądające z każdej newsowej lodówki), a także tym sceptykom, którzy wytykali zbędny patos o posmaku tzw. "propagandy" w "amerykańskim kinie bohaterskim" tudzież polityczną niepoprawność i "bucówę" (narracja skupiona wokół osi BIALI – MĘŻCZYŹNI – PATRIOTYZM).
aczkolwiek dla mnie sedno Dunkierki stanowi coś zupełnie innego – kolejne turbo sugestywne potwierdzenie, że oto w mainstreamie działa reżyser, któremu (jak kiedyś Kubrickowi) chodzi głównie o sprzedanie widzowi swojego bardzo unikalnego postrzegania rzeczywistości zewnętrznej. a najważniejszą obsesją Chrisa pozostaje chirurgiczne dekonstruowanie fragmentaryczności czasu poprzez niesamowicie charakterystyczny montaż obrazu z dźwiękiem. do odmalowania tego symultanizmu potrzebował aż trzech porządków przestrzennych i zaprzągł środki z pogranicza filmu (kinetyka, plastyka, quasi-kantorowskie ludzkie "makiety"). efekt to skondensowana, wyborna, audiowizualna medytacja nad "funkcjonalną dylatacją czasu".
(2017)
Tenet (2020)
!?zseimuzor ,aj jatut metsej ot ijcpecnI dO-
.ęjcpecnI mam ąkat ,anik od ćśi ein anżom oT-
.anik od eizdjew iC ezswaz ,naloN tsej ot żeicezrp ,nedej elśo ,ćyzrótwop oc ,ćyzrótwop oC-
...ćyzrótwop eizdęb abezrT-
?zaret oc i oN ?oc i oN-
...enżaw tsej eicśjew an eż enżaW-
...aidegart ćyb ałgom ob ,ołats ein ęis cin eż enżaw ,ęzcruk ,enżaw tsej ein oT-
.eizdęzsw eizdul ćśod eibeiC ąjam einlamron eż ,yrats yrudzb eikat zsyzrpeip yT a ,merotawonni śetsej yt eż ,ąlśym ełam ikaiceizd eż ,ęjcautys kat śełuspez ,jahcułS-
...mażawu kat einzcodiw utsorp op ,meiw eiN-
?eibroz jenolodreipop w kaj ołyzseipśyzrp ein oktsyzsw umezC-
...jawadaZ-
?einatyp ondej iwonaloN ćadaz ęgom yzc ,yrbod ńeizD-
?kaT-
?olaH-
?ajcatsoidaR-
...ahahahahaH-
?anamtaB zseiprois yT A-
?ydnoB enźóp A-
...ein żet aj ot oN-
...ein aJ-
?yT A-
?arotarebiL śeładąlgo yzc ,naloN-
?mahcułS-
?arotarebiL ładąlgo yzC-
?...mhM-
...analoN od einatyp eikat mam aj i ywazsraW z ajóS iwóm ,ćśezC-
(2020)
Miesiąc przed parokrotnie przekładaną (i oby już ostateczną) datą premiery Tenet pięćdziesiąte urodziny obchodzi Chris Nolan. Gdy dwie dekady temu zaczynał od niskobudżetowego, autorskiego neo-noir, chyba mało kto mógł przypuszczać jak istotną rolę dla "kreatywnie spektakularnego" mainstreamu filmowego odegra w XXI wieku. Pamiętam, że w połowie 00s Memento miało raczej status kultowego "art-house classic". Dziś figuruje na 55. miejscu zestawienia najczęściej ocenianych obrazów na IMDB, gdzie zresztą Nolan jest bodaj najliczniej reprezentowanym reżyserem w ścisłej czołówce.
Nieuchronnie nasuwa się analogia z Radiohead: facet komplikuje podziały rytmiczne, prowadzi wielowątkową narrację, nawarstwia aranże, puszcza ścieżki od tyłu – a jednak wciąż znajduje dla tego swojego prog-cinema milionową publikę. Zdjęcia promocyjne do jego nadchodzącego, podobno najambitniejszego dzieła, RZEKOMO drobiazgowo dopieszczanego od wielu lat, obiecują nastroje barwne, które już pochłonęły mnie ONEGDAJ (piaskowe beże, wyblakłe szarości, stonowane błękity) – więc czekam NAŃ teraz z większą niecierpliwością, niż na cokolwiek w obszarze muzycznym.
Osobista kolejność pełnometrażowego dorobku (btw Doodlebug, never forget 🖤) według klucza "utożsamienia emocjonalnego":
1. Memento
2. Dunkirk
3. Prestige
4. Inception
5. Following
6. Interstellar
7. Batman Begins
8. Dark Knight
9. Insomnia
10. Dark Knight Rises
(2020)
O
Kenny Ortega
Michael Jackson's This Is It (2009, dokument muzyczny)
Przyzwoity reportaż z przygotowań do gigantycznej trasy. Śmieszą mnie fragmenty, w których uczestnicy nazywają Jacko człowiekiem miłym i skromnym, podczas gdy z oglądanego zapisu wyłania się bez wątpienia portret ostro szajbniętego buca. Nie mam nic do zarozumialców i dziwaków w muzyce, o ile mają dobre kawałki (jak MJ), ale to komiczne, jakby ktoś na tle wichury i burzy z piorunami mówił "ale dziś ładnie, mamy słoneczną pogodę". Sam bohater ciekawie śpiewa ozdobniki na próbach – są tak przerysowane w powściągliwości, że aż ma to swój urok. Dajcie znać, jak ktoś nakręci analogiczny materiał o Girls Aloud.
P
Bruce Parramore
Kochaj i tańcz (2009, komedia romantyczna)
Kolejna polskojęzyczna, produkcja, w której scenariusz zwyczajnie nie ma sensu (bo jak inaczej nazwać brak jakiegokolwiek wyjaśnienia dla narzeczeństwa głównej bohaterki?) i broni się właściwie tylko całkiem przyzwoitymi zdjęciami. Natomiast mi obraz ten zapadnie w pamięci z powodu dwóch spraw. Po pierwsze, każda okazja do oglądania obok siebie dwóch najgorszych polskich "aktorów" (Damięcki i Wesołowski) dostarcza rozrywki (szczególnie to, że obaj mają problemy z mówieniem). Po drugie zaś, z filmu dowiadujemy się, iż wizerunkową metamorfozę od grzecznej panny do wyzywającej laski zapewniają dziś zakupy w sklepie... Reserved. LOL. Pamiętajcie dziewczęta: jeśli chcecie sobie kupić jakieś seksowne ciuszki, to koniecznie w Reserved! Normalnie groteska.
Todd Phillips
The Hangover (2009, komedia)
Gościu miał udział przy scenariuszu Borata, czyli dobrze odnajduje się w obleśnym humorze. Szczęśliwie na pewien gwarantowany limit obleśności przypada tu sowita dawka chwytliwej intrygi z zaburzoną chronologią. Pomińmy gagi dla ćwierćmózgów i zostaje dużo weekendowej rozrywki do zapomnienia powszednich stresów, przy których nawet ćwierćmózgi poczują się chociaż półmózgami, więc to już coś! A Mike Tyson bębni przejście z "In The Air Tonight".
Bill Pohlad
Love & Mercy (2014, biografia)
ambitna, chwilami wręcz poetycka, ale trochę jednak zbyt romantyczna próba wniknięcia w szaleństwo chorego geniusza. sekwencje dźwiękowe które Brian "słyszy w głowie" (starannie przygotowane przez Atticusa Rossa psychodeliczne kolaże fragmentów nagrań Beach Boys) nieodparcie kojarzą się z dokonaniami Animal Collective, szczególnie z Person Pitch. więc chociaż Paul Dano wcielił się w młodego Briana przekonująco, to szkoda że nie zagrał go Panda Bear. wystarczyłaby kilkutygodniowa dieta z hamburgerów i ciasteczek.
Roman Polański
The Ghost Writer (2010, thriller polityczny)
Nie umiem skrytykować filmu: a) z takim przesłaniem, b) tak sprawnie opowiedzianego, c) z McGregorem. Klasa.
Carnage (2011, czarna komedia)
No przyzwoity teatr telewizji, ale obawiam się, że poza Waltzem wcinającym szarlotkę jak w Bękartach wojny to sam "film" niewiele dodaje do sprawie napisanej, acz nieco banalnej w wymowie sztuki ("moja komórka! było w niej całe moje życie!" w 2011... czarnuchu proszę). Ktoś powie, że to typowy Polański (mała przestrzeń, parę osób, duże napięcie) - jasne, tylko, że w klasycznych dziełach Romka mieliśmy niezapomniane ujęcia, a tu wizualnie nie dzieje się praktycznie nic. Edelman poprawny, ale wszystko rozgrywa się w dialogach i jak powiadam, pod tym względem Annie Hall to nie jest. Aktorski kwartet też nie porywa. Najmocniej wypada Christoph, ale Jodie rozczarowuje, Reilly gra chleb razowy z masłem, a Kate Winslet, hm, nigdy nie byłem jej fanem. A zatem nie widzę za bardzo sensu ekranizacji - już wolałbym żeby ktoś to wystawił w Wawie albo dał mi do przeczytania przy śniadaniu.
James Ponsoldt
The End of the Tour (2015, dramat)
duch ilustracyjnych nagrań Briana Eno unosi się nad tegorocznym kinem amerykańskim. sławna instrumentalna impresja "The Big Ship" pojawia się nie tylko w Me, Earl and the Dying Girl, ale też na zakończenie fabularyzowanego portretu nieżyjącego już prozaika Davida Fostera Wallace'a (granego przez "tego gościa z How I Met Your Mother"), z którym wywiad-rzekę przeprowadza pewien inny pisarz, dziennikarz "Rolling Stone" (w tej roli "ten gość który grał Zuckerberga").
sam o DFW usłyszałem pierwszy raz 15 lat temu, czytając Pitchfork, kiedy Brent D porównał monumentalny rozmach 69 Love Songs Magnetic Fields do "Infinite Jest". o dziwo to moje skojarzenie znalazło rozwinięcie w filmie. przenosimy się bowiem do roku 1996, do momentu premiery wspomnianej powieści, jeździmy z bohaterami po zaśnieżonym Illinois, lecimy z nimi do Minneapolis...
...pomyślałem, że jeśli ktoś kiedyś nakręci historię serwisu Pitchfork, to sceneria będzie chyba identyczna, bo przecież to właśnie wtedy i w tamtych rejonach Ryan Schreiber założył swój internetowy portal, Walt Mink wydali El Producto, 12 Rods minialbum Gay?, a Wrens płytę na której jest taka piosenka "Dance the Midwest". jak to mawiają - "krążą energie".
R
Jason Reitman
Up in the Air (2009, komediodramat)
To inna rzecz, niż Juno. Niepozorny, a mądry film. A właściwie trzy filmy w jednym. Pierwszy: o bolesnym cynizmie i relatywizmie moralnym w dobie kryzysu. Drugi: o filozofii życia, o kamuflowaniu strachu przed bliskością drugiego człowieka przy pomocy racjonalnych haseł, o pragmatyzmie wynikającym z rozczarowania i niemożności raczej, niż ideologii. I wreszcie po trzecie: znakomity film muzyczny, bo soundtrack przejawia rzadko spotykaną kompatybilność z obrazem. Zasługą Reitmana jest bezkrwawe złączenie tych trzech warstw w jedną płynną substancję. Do tego chemia między Clooney'em i Farmigą (btw gdzie ja ją widziałem?) oraz mistrzowska scena w klubie, gdy po "Good Times" Chic niejaki Cut Chemist (!) zapowiada brzuchatego "Young MC", który oznajmia coś w stylu: "zepsuł mi się komp, czy ktoś umie mi pomóc"? W hollywoodzkiej szmirze byłby happy end, tu Clooney i Farmiga zostają tam, gdzie ich miejsce.
Johan Renck
Chernobyl (2019)
Faktycznie pierwsze dwa odcinki dość "nawiedzone" i jest ten pierwiastek niesamowitości, choć głównie chyba dzięki skutecznej pracy z obrazem i dźwiękiem. "A później już nie..." – "później... widocznie sam dostrzegał szansę na PRZERRRWANIE obrony włoskiej, ale myśmy tutaj podziwiali też Branco...". Później troszkę to robi się przynudnawe. Tematyka zawsze mnie przerażała i fascynowała, ale zastanawiam się na czym miałaby tu polegać wartość dodana, bo treściowo to jest jakby fabularyzacja notki z Wikipedii (btw rzeczywiście doskonały ten blog analizujący odcinek po odcinku, scena po scenie... "od pasjonatów dla pasjonatów", WARIAT jakiś, podziwiam) [w sumie muszę uczciwie przyznać, że przy okazji dowiedziałem się wielu szczegółów – i za to serialowi "cześć i chwała" [[Piechniczek]]], natomiast formalnie i wykonawczo dostrzegam tu sprawny warsztat na poziomie naprawdę solidnego Teatru Telewizji (w czym pomaga kwestia języka angielskiego, powodująca sztuczność, ale gdy złapać tę konwencję, tę kanciastość, zapomnieć o jakichkolwiek pozorach "realizmu", to pewien uniwersalny wymiar zaczyna w sumie mieć sens i wtedy dopiero "kupuję to"), względnie potężnie przybudżetowionej ETIUDKI studenta reżyserii zapatrzonego w środkowego Tarkowskiego, wczesnego Kubricka i późnego Wołoszańskiego. Aktorstwo chwilami bez polotu imho, w samym prowadzeniu narracji wkrada się nieraz element dziecinności, ale zgodzę się, że jest coś takiego w tym serialu, że jakoś hipnotyzuje i trudno się oderwać (mimo wielu z lekka ambientowych, unfocused pasaży – acz jest to ambientowość przyjemna, komfortowa, właśnie zatrzymująca przed ekranem [nawet mnie który raczej szybko się nudzi serialami]). "Reasumując, nie mam nic do dodania", ocen nie wystawiam bo mało oglądam seriali, a co do hasła "mogło nas wszystkich nie być", to czekam teraz na serial w detalach relacjonujący bohaterski czyn Stanisława Pietrowa z 1983 roku. Czuwaj.
Robert Rodriguez
Machete (2010, action film)
W kategorii "absurdalnej rozróby" i "ręka noga mózg na ścianie" wolę od The Expendables. Bo więcej absurdu, więcej rozróby, więcej rąk, nóg i mózgów na ścianie, oraz Alba + Nash Bridges & Joe Dominguez. Mnie to bawi. Nawet.
Katarzyna Rosłaniec
Galerianki (2009, dramat)
Pomińmy kwestie artystyczne, bo nie kopie się leżącego. Ale sam aspekt dydaktyczny potwornie kuleje. Po pierwsze, obraz opowiada o zjawisku sprzed około dziesięciu lat. Jeśli ktoś dziś się obudził w temacie "sponsoringu" nastolatek, to chyba przez ostatnią dekadę żył na innej planecie (albo co najmniej w innym kraju). Wyobraźmy sobie aspirujący do socjalnego komentarza film o hippisach i "lecie miłości", który ukazuje się w roku 1977. Komiczne. Po drugie, mała wiarygodność głównej bohaterki z powodu błędu w obsadzie: ta dziewczyna jest zbyt "ładna" wedle powszechnie uznanych w naszej kulturze wzorców, żeby odgrywać rolę szarej, zahukanej myszki. Z mojego doświadczenia wynika, że w ciągu semestru stałaby się rozchwytywaną szkolną "gwiazdą", o której towarzystwo zabiegaliby wszyscy - i chłopcy, i dziewczynki. Po trzecie wreszcie, nie jest sztuką zrzucić opowiedzialność na społeczny margines, wykolejeńców, ludzi z rynsztoka. Interesujące byłoby zastanowić się, czy aby prawdziwe "galerianki" to nie połowa mieszkanek Warszawy - dziewczyny z dobrych domów i żony bogatych mężów. Ich "prostytucja" (celowy cudzysłów) wewnątrz stałych związków budzących pozory "normalnych" par - to dopiero realny problem, bo zakamuflowany, zafałszowany, nieoczywisty. Come back when you learn something about life.
S
Martin Scorsese
The Irishman (2019)
Przyszliśmy na to trzyipółgodzinne emeryten party "z termosem i kanapkami". Rozstawiliśmy w pierwszym rzędzie piknikowy stolik, wyjęliśmy połówki jajek na twardo i miseczki z sałatkami, otworzyliśmy "Marsa i Snickersa" ("na trzeźwo nie da rady"). Wątek odkupienia wszedł tu w finalny etap, po którym Marty nie powinien już nic nakręcić. To jego testament. RIYL: Dwaj zgryźliwi tetrycy, Jeszcze bardziej zgryźliwi tetrycy, Traveling Wilburys, That Lucky Old Sun Briana Wilsona, "Help the Aged" Pulp, teledysk "Oh My Gosh" Basement Jaxx, FaceApp opcja "Wiek" 😐
Tony Scott
The Taking of Pelham 1 2 3 (2009, thriller)
Travolta jako psychopatyczny gangster = bezcenne. Ilekroć gra tę rolę, wiadomo, że będzie zabawnie. W każdej chwili oczekuje się fruwających autobusów i przefarbowanego Johna z głupawym uśmieszkiem. Najbardziej tępa (w pozytywnym, o ironio, sensie) mina Hollywoodu. Nawet czerstwe, ckliwe, miałkie gadki Denzela z żoną nie zabrały mi tej radości.
Joann Sfar
Serge Gainsbourg, vie héroique (2010, biograficzny)
No nie wiem czy Gainsbourg był tak zakompleksiony i nieśmiały wobec kobiet. Mnie się jednak wydaje że ruchał te Bardotki i Birkinki na lewo i prawo bez chwili zawahania.
Wojciech Smarzowski
Wesele (2004, komediodramat)
Dom zły (2009, thriller)
Twórca nadal ma obsesję demaskowania naszego społeczeństwa, a przyczyn choroby dopatruje się w zbiorowej mentalności i historii. Szkoda, że na pewnym etapie wnikania w kolejne szczeble zakłamania i dysfunkcji wskazywanie palcem staje się (jak na moje gusta) trochę zbyt dosłowne (portret Milicji Obywatelskiej nieco nachalny). Brak tu obiecanego na starcie zgłębiania wewnętrznych demonów człowieka (to mnie fascynuje, podczas gdy nikt nie musi mnie przekonywać czym była Milicja Obywatelska). Kolejna wątpliwa kwestia: "ciągle te same mordy", przez co chwilami wkradają się Złotopolscy. Nie zapominajmy, że film to doświadczenie wizualne! Z kolei warstwa dźwiękowa irytuje i przeszkadza. Skąd ciągle ten yass w ambitnym polskim kinie? Yass to lata 90-te! Czyli prawie dwie dekady temu. Nie ma jakiegoś ambientu, microhouse'u, gotyku? A, i na przyszłość życzę lepszego sloganu promocyjnego, bo podobieństwo Smarzowskiego do Tarantino polega mniej więcej na tym, że obaj kręcą filmy. Natomiast sam eksperyment z podwójną narracją wciąga, a sięganie po symbolikę obrazu wzbudza szacun. Trivia of the day: reżyser pochodzi z Korczyna *koło Krosna*.
Dylan Southern & Will Lovelace
Shut Up and Play the Hits (2012, dokument)
"Otwórz się i nie graj"
Fajny zamysł, nieco gorsze wykonanie.
Przedwczoraj zakończyły się dwunaste filmowe Nowe Horyzonty. Tradycyjnie już chciałem na popularnej "Erze" (ciekawe, że wrocławianie nadal tak potocznie nazywają ten festiwal) spróbować wszystkiego. W efekcie tym razem dotarłem na tylko jeden film o muzyce i zresztą wyszedłem z niego z mieszanymi uczuciami. To "Shut Up and Play the Hits" (w polskim tłumaczeniu "Zamknij się i graj") czyli prawie dwugodzinny dokument przybliżający kulisy przygotowania ostatniego, pożegnalnego występu grupy LCD Soundsystem w nowojorskiej Madison Square Garden, który odbył się w kwietniu 2011 roku. Pomysł ciekawy z wielu względów i choć realizacja pozostawiała sporo do życzenia, to na pewno całościowo uznałbym ją za udaną. Wyszła rzecz profesjonalnie wykonana, przyzwoicie zmontowana, solidna technicznie i całkiem wiernie oddająca specyfikę nie tylko samego projektu Jamesa Murphy'ego, ale i środowiska, w którym ów projekt wykiełkował. Na tym jednak dla mnie pozytywy się kończą, a zaczyna szereg wątpliwości.
Nie widzę na przykład sensu w tak obszernym wykorzystywaniu materiału wideo z samego koncertu. Żeby była jasność – jak najbardziej popieram ideę przetasowania narracji – obok fragmentów show dostajemy też strzępki wywiadu z Murphym przeprowadzonego parę dni wcześniej oraz podążamy za wyczerpanym fizycznie muzykiem w dzień po koncercie (od jego przebudzenia, przez spacer z psem, po wizytę w siedzibie wytwórni DFA i rozmowę z menadżerem). Rozumiem też pokusę zmieszczenia jak największej ilości żywego grania w filmie – bo przynajmniej wizualnie prezentowało się to wyśmienicie. W końcu to film o muzyce, a takie zdjęcia robią klimat. Tylko gdzie umiar? Bo w tym przypadku niemal połowę filmu stanowi zapis samego koncertu. Czy rzeczywiście warto było marnować tyle cennych minut na pokazywanie członków LCD Soundsystem kiwających się na scenie podczas obsługi instrumentów i mikrofonów oraz na pokazywanie kilkunastotysięcznej publiki kiwającej się w rytm piosenek razem z zespołem?
Nadreprezentacja footage'u scenicznego to zresztą grzech wielu rockumentów. Z tym, że liczy się też funkcja takiego materiału, sposób jego użycia. Pomijam już fakt, że przecież na rok 2012 zapowiadane jest wydanie całego finałowego występu LCD Soundsystem w formie DVD, więc będzie można delektować się nim do woli. Ale przede wszystkim odniosłem wrażenie, że reżyser postanowił uczynić z tych granych na żywo piosenek rodzaj fabularnej ramy, co mu chyba niezbyt wyszło. A już o pomstę do nieba wołało epickie zakończenie, w którym dość trywialna piosenka "New York, I Love You but You're Bringing Me Down" – piosenka, którą z powodzeniem mógłby ułożyć każdy fan kapeli w Madison Square Garden oraz każdy widz zasiadający na pokazie we wrocławskim kinie Helios – została wyniesiona do rangi jakiegoś kultowego miejskiego hymnu swojej epoki. Totalne nieporozumienie. Każdy inny numer, ale nie ten kasztan! Inna sprawa, że Murphy owszem miał swoje pięć minut jako producent (nie znam lepszego miksu do biegania od jego "45:33" zrobionego dla firmy Nike), ale nadawanie mu statusu autora wyrażającego nastroje pokolenia to chyba jednak manipulacja i owoc sprawnego PR-u. Aż ciśnie się na usta zdanie: "To takie amerykańskie". Tak, powiało hollywoodzkim patosem w najgorszym wydaniu. I to w filmie o gwieździe indie! Wstyd.
Tak długie sekwencje koncertowe oczywiście wyraźnie zredukowały obecność w filmie wypowiedzi samego Murphy'ego. A szkoda, bo facet wydaje się wyjątkowo inteligentny i na oko ma sporo interesującego do przekazania. Murphy jest w tej szczególnej sytuacji, że jako czterdziestolatek kieruje swój komunikat do odbiorcy dwukrotnie młodszego. W związku z tym często w wywiadach ciekawie wyzyskuje ten motyw i tu było podobnie. Jego trzeźwej, wielopłaszczyznowej analizy przebiegu własnej kariery słucha się znakomicie. Tym bardziej żałuję, iż nie mógł tych przemyśleń rozwinąć i prześlizgiwał się raczej po powierzchniach zagadnień. Co gorsza, pojawia się też lekki zgrzyt dotyczący samej postaci Murphy'ego. Kolega chwilę po projekcji stwierdził, że Murphy jest "uroczy". Czy ja wiem? Ja myślę, że on byłby naprawdę uroczy, gdyby ten jego urok nie był perfekcyjnie wystudiowany, wystylizowany i zaaranżowany – poczynając od fryzury, przez wystrój apartamentu, na gestach i sposobie budowania zdań kończąc. Sądzę, że przenikliwy obserwator Murphy doskonale wie, co w jego środowisku będzie uważane za urocze i po prostu konsekwentnie brnie w ten schemat. Świadomie eksponuje swoją bezpretensjonalność aż do punktu, w którym staje się ona właśnie... pretensjonalna.
Pod tym względem Murphy wydaje mi się trochę takim zaprzeczeniem Kanyego Westa. Otóż Kanye jest tak pretensjonalny, groteskowy i przerysowany, że zdążyliśmy już to oswoić, zdążyliśmy się do niego przyzwyczaić i w tym "przegięciu" Kanye stał się na pewnym etapie jakoś... bezpretensjonalny. Z kolei Murphy aż do przesady kontroluje każde wypowiadane słowo, waży każdy ruch ręki, każde spojrzenie – by w końcu popaść w ciężkostrawną manierę. Murphy'ego i Westa łączy wszakże jedna cecha – niezwykle wysokie mniemanie o sobie i traktowanie bardzo poważnie swojej sztuki. Tyle, że Kanye mówi o tym otwarcie, wręcz eksploduje megalomanią i przerostem ego. A Murphy nie chce się otworzyć – w końcu mu nie wypada, a on sam boi się pretensjonalności. Dlatego kamufluje swoje ego płaszczykiem dystansu i humoru. Ale ten płaszczyk jest dość przeźroczysty i dlatego "urok" Murphy'ego dość szybko pryska jak bańka mydlana. Dla mnie jak ktoś jest z natury bucem i bufonem – to spoko, nie ma sprawy, ale niech tego nie ukrywa. Pewnych cech charakteru nie da się zatuszować, więc już chyba lepiej atakować nimi centralnie, jak Kanye. Ech, muszę w tej chwili napisać coś tak banalnego jak: "nie lubię ściemy".
Puentę dla wymowy filmu stanowią dwie scenki płaczu, które wywołały skrajne reakcje widzów, a moim zdaniem mają ze sobą właśnie wiele wspólnego. James Murphy następnego dnia po "ostatnim" (przy okazji – można już obstawiać u bukmacherów kiedy będzie reaktywacja?) koncercie LCD Soundsystem wchodzi do kanciapy ze sprzętem, nuci coś pod nosem na bazie dźwięku generowanego przez jakieś urządzenie, a wreszcie zaczyna szlochać. Wtedy widzowie w wypełnionej po brzegi sali milczeli w skupieniu. Nikomu nie było do śmiechu. Ale wszyscy śmiali się głośno, gdy po zakończonym już nowojorskim występie operator upatrzył sobie płaczącego nastolatka, tak bardzo wzruszonego wykonaniem wspomnianej pieśni "New York, I Love You...". Dla mnie te dwa momenty oznaczają w gruncie rzeczy to samo. Demaskują "fake emotions" przebijające z całego hagiograficznego obrazu Dylana Southerna i Willa Lovelace'a. Rozpłakanie się Murphy'ego przed kamerą przypomniało mi podniosłą chwilę wyjścia Gulczasa z domu w Sękocinie – w pamiętnej, pierwszej polskiej edycji "Big Brothera". A temu nastolatkowi najchętniej dorysowałbym obok znudzonego gościa w okularkach i dymek "nie hipsteryzuj".
(T-Mobile Music, 2012)
Sylvester Stallone
The Expendables (2010, przygodowy / film akcji)
Iiiii, daj pan spokój. Ze dwie-trzy sceny śmieszne, a resztę czasu głównie czekałem na coś śmiesznego. Zamysł kapitalny, zebrać tych weteranów po latach, ale ta drzemiąca w nich groteska nie została tu za bardzo wyzyskana. Trzeba być naprawdę fanatykiem Sly'a, żeby jakoś specjalnie doznawać.
T
Quentin Tarantino
Inglourious Basterds (2009)
Czas na odważną tezę: to najklasyczniejszy Tarantino od czasu wiecie czego. Wielowątkowa, epicka historia, która (naturalnie) jest kompletnie niewiarygodna, ale wszystko się w niej ze sobą łączy i zgadza. To Quentina absurdalna, tragikomiczna wizja Drugiej Wojny, ale tradycyjnie u Quentina ma to najmniejsze znaczenie: liczy się (szlifowany latami, najdłużej w karierze reżysera) sposób narracji, jak zwykle obfitujący w momenty błogiego delektowania się każdym ujęciem, zbliżeniem, słowem. Na ekranie filozofię tę najpełniej uprawia Christoph Waltz (de facto główna kreacja), bez którego kosmicznej wirtuozerii cały koncept nie zostałby zrealizowany. Zamiłowanie twórcy do opiewania superbohaterki dokonującej misternie przygotowanej zemsty pozostało, ale jeśli oba KB były świadomym rozwleczeniem opowieści do granic absurdu, to tutaj triumfalnie wracają: ścisłe tempo, precyzyjne budowanie napięcia i czarny humor z akcentem na "humor". A ukrytych detali wystarczy na kilka seansów w domowych pieleszach, bo kinowa projekcja zbytnio absorbuje akcją, by je wychwycić.
The Hateful Eight (2015)
Roth trochę jakby Waltz udawał Erica Idle'a, poza tym classic QT circa Reservoir Dogs.
Once Upon a Time in Hollywood (2019)
"Na analizy przyjdzie jeszcze czas po powrocie do kraju", ale tak na gorąco – paradoks tego filmu polega na tym, że pod wieloma względami jest to klasyczny QT, a pod wieloma jest to właśnie rzecz ZGOŁA ODMIENNA od typowego QT, zwłaszcza w sensie dość wyluzowanej konstrukcji i leniwego prowadzenia dygresyjnej narracji (wyszło trooochę jak skrzyżowanie Rękopisu w Saragossie z serialem Extras 🤔). Ciekawostki – pyszne jump cuty w dwóch scenach, wzmianka o Dennisie Wilsonie i miażdżący występ 10-letniej, charyzmatycznej Julii Butters, zapewne przyszłej gwiazdy światowej kinematografii 👌🏻
Happy 60th, QT – jakimś cudem jeszcze nie skanselowany, choć kilka razy już było blisko i ogólnie "pachnie golem" w tej kwestii. Jeśli mu się dotąd upiekło, to chyba z powodu, że "nadal lubię zabawnie tryskać krwią na lewo i prawo, ale od lat jestem poprawny politycznie: zrobiłem filmy feministyczne, anty-nazistowskie i anty-rasistowskie" ("bo to jest facet z wielkim doświadczeniem, zna salony międzynarodowe, pewnie bardzo łatwo będzie mu dotrzeć do wszystkich menadżerów"). A może po prostu dlatego, że wielu wciąż liczy na to tryskanie krwią (znam widzów szczerze zawiedzionych, że tak długo musieli czekać, aż wjedzie "prawdziwy Quentin" w OUATIH). Jedna z ikon 90s, które wprost zdefiniowały tamtą dekadę. Pewnie zostanie pokoleniowo zignorowany i wreszcie kolektywnie zapomniany ("How we'll forget Tarantino"), lecz zanim to nastąpi, można się pobawić w uszeregowanie jego reżyserskiej filmografii. U mnie ta hierarchia bezustannie ewoluuje, a na dziś "jakoś... jakoś to tak będzie wyglądało":
1. Pulp Fiction
2. Inglorious Basterds
3. Once Upon a Time in Hollywood
4. Reservoir Dogs
5. Death Proof
6. Kill Bill 1
7. Kill BIll 2
8. The Hateful Eight
9. Jackie Brown
10. Django Unchained
(2023)
George Tillman, Jr.
Notorious (2009, biograficzny)
Nie ma o czym gadać. Jeśli jesteś fanem Biggiego i nadal nie widziałeś tej "biografii", to lepiej jej nie oglądaj, bo to połączenie straty czasu, profanacji i zażenowania kiepścizną, skąd blisko wręcz do pobłażania. Ten film nie drażni, on nie wywołuje negatywnych emocji. Leżącego się nie kopie. Bajka dla dzieci, którą należy pogłaskać i pójść dalej. Oczywiście nie ma to NIC wspólnego z żadnym Notoriousem, więc jeżeli nie interesujesz się rapem, widziałeś ten film i sądzisz, że masz pojęcie o B.I.G., to mam złe wieści - nadal nie masz żadnego pojęcia o B.I.G. Żeby nadrobić tę zaległość, posłuchaj Ready To Die, które jest lepszym filmem, niż ten film (i to bez obrazu). A za nieobiektywne przedstawienie konfliktu Wschodu z Zachodem i stawianie się w roli przeźroczystego bohatera bez skazy Puffy powinien dostać solidny wpierdol. (Chciałem zawrzeć błyskotliwe odniesienie do Hitchcocka, ale rezygnuję.)
V
Gus Van Sant
Milk (2008, biographical)
Van Sant to zdeklarowany gej i często wplatał wątki homoseksualizmu do swoich filmów, więc wybór postaci tej biografii nie zaskakuje. Być może mam zaburzoną optykę, bo wychowano mnie w tolerancji dla odmienności, lecz mi osobiście ta problematyka wydaje się odrobinę zdezaktualizowana. Samej w sobie, historii Harveya brakuje spektakularnych zwrotów akcji, żeby widza porwać. I gdyby nie Penn, potwierdzający wysoką pozycję w czołówce aktorów globu, całość nazwałbym wręcz rozczarowaniem.
Denis Villeneuve
Sicario (2015, thriller)
"Scena w korku".
Arrival (2016, science-fiction)
Widać upodobał sobie kobiety po przejściach podejmujące ryzykowne wyzwania w specjalnie powołanej grupie mężczyzn. Flashbacki (światło, ruch kamery) = Tree of Life through and through, nielinearny flow czasu jak z Interstellar, do tego mrugnięcia do Close Encounters i Contact oraz szczypta ciarkogennego badziewia a la Emmerich z 2012 lub Independence Day (Rosja i Chiny tacy agresywni, a USA działają metodą dialogu – wow). Zdjęcia staranne, chwilami nawet dopieszczone, ale jeśli to jest "najciekawsze sci-fi sezonu", to świadczy tylko o tym, jak dziś niewiele ludziom potrzeba.
W
Orson Welles
Orson Welles (then the most creative, forward-thinking and ambitious film director in Hollywood) and Rita Hayworth (undisputedly the biggest American sex symbol of the era) were married between 1943 and 1948. Now imagine someone like, say, Chris Nolan, being married to someone like, I don't know, Jessica Alba. Seems impossible! The question is "why"; what exactly has changed during these 60 years that such a match seems impossible to us today? Or maybe it's just me.
(2010)
(edit: now we now it's sort of possible via Kanye/Kim)
Z
Xawery Żuławski
Wojna polsko-ruska (2009, dramat)
Długo zastanawiałem się jak wyargumentować, że to prawdopodobnie najgorszy film jaki obejrzałem w całości (a raczej na pewno najgorszy wliczywszy tylko seanse kinowe). Ale ostatecznie uznałem, że tłumaczenie nie ma tu sensu, bo obrzydzenie postacią Masłowskiej to kwestia gustu. "Some of us have it and some of us don't", jak mawia mój anglojęzyzczny ziom.