Obciach i awangarda
Poprzedni odcinek niniejszego cyklu zakończyłem na cytacie z Davida Bowiego, który w żartobliwy sposób skwitował tajemnicę studyjnej magii Briana Eno. I niech będzie to pomostem, wprowadzeniem do dzisiejszego wpisu, bo obaj panowie się w nim pojawią.
Ubiegła dekada upłynęła w mainstreamowej muzyce rozrywkowej pod znakiem revivalu brzmień, dynamiki i wizerunku spod znaku zwartej rytmicznie i agresywnej ekspresyjnie muzyki gitarowej. Do łask dużych mediów powróciły takie nurty jak post-punk, nowa fala czy rock garażowy. Energia, wykop, motoryka – liczył się konkret. I pewnie dlatego kiedy dzisiaj dziennikarze muzyczni mówią o latach siedemdziesiątych, to najczęściej mają na myśli narodziny punka i nowej fali. Tak, jakby to było wydarzenie kluczowe, centralne i reprezentatywne dla całej dekady. Rok 1977 jako cezura oznaczająca nadejście proroka. O tak, wielu fanów muzyki niezależnej powie wam, że w 1977 po latach średniowiecznych mroków nastała wreszcie światłość. Jestem w stanie zrozumieć tę wykładnię dziejów wśród polskich entuzjastów gitarowego rzępolenia. Ja sam zjawiskiem nowej fali zachłysnąłem się dokładnie dziesięć lat temu. Dorastając w kraju owładniętym kultem rocka progresywnego, bluesa, metalu i gotyku czułem się wygłodniały dźwięków z przeciwległego bieguna estetycznego. I gdy nastąpił odpowiedni moment, rzuciłem się na nie łapczywie. Ale ta fascynacja była tylko jednorazową, gigantyczną erupcją.
Im dalej bowiem od wspomnianego wybuchu, tym bardziej czuję się obojętny na mit roku 1977 i (okej, prawie) wszystkich zespołów, które wtedy wypłynęły. Lata siedemdziesiąte uważam za absolutnie wspaniałe, ale od punka i nowej fali znacznie chętniej grzebię w mniej przemaglowanych i gorzej opisanych zdarzeniach z tamtej dekady. Kręci mnie chociażby to, jak pierwiastki punkowe i nowofalowe adaptowali po swojemu wykonawcy z kompletnie innej "parafii" – Pink Floyd na "Animals", Fleetwood Mac na "Tusk" bądź Prince na "Dirty Mind" (już z roku 1980). Albo jak ta cała nowa fala się rodziła – co działo się rok, dwa lata, pięć lat przed symbolicznym przełomem 1977. Simon Reynolds sportretował losy nowej fali od roku 1978, serwis Pitchfork opublikował książkę o najważniejszych utworach muzyki niezależnej poczynając od 1977. Ale czy ktoś zagłębił się w korzenie i stylistyczną genealogię? To dopiero kapitalna historia! O ile mniej oczywista i wyświechtana. Wypatrywanie pierwiosnków, jaskółek, zwiastunów. Ach, ach. A fenomen disco, a reggae, a fusion, a rozkwitający amerykański minimalizm czy wcześniejsze lokalne fenomeny w rodzaju krautrocka czy popularnej muzyki brazylijskiej? Przez grzeczność nie wspominam o prog-rocku i hard-rocku (też miewających znakomite przejawy), bo od ich przesytu mieliśmy przecież uciekać. Cóż, generalnie sprowadzanie lat siedemdziesiątych do punka i nowej fali to jakaś parodia... Co zaś tyczy się samych punkowców i nowofalowców – ich (zwykle) wolę w późniejszych, cieplejszych i łagodniejszych wcieleniach, vide XTC, Police albo Cure. Podsumowując: tak, przyznam się bez bicia – już dawno opuściłem szeregi rewolucjonistów i po prostu wolę "ancienne regime" – czyli konserwatywnie, tradycyjnie pojmowaną "muzykalność" – punk traktując ledwie jako przydatną na pewnym etapie, acz chwilę później już niepotrzebną terapię uzdrawiającą rynek.
O specyfice lat siedemdziesiątych można rozprawiać długo i namiętnie, ale dziś ode mnie tylko jeden – za to mam nadzieję sugestywny – przykład niezwykłości tego czasu. Bliżej zapoznani z tematem zauważyli pewnie, że omawiana dekada charakteryzowała się między innymi mnóstwem gościnnych udziałów i artystycznych kooperacji. Innymi słowy – przeglądając wkładki do płyt można chwilami odnieść wrażenie, iż wtedy niemal wszyscy grali ciągle z niemal wszystkimi. A postacią łączącą te swawole był Brian Eno, który po odejściu z Roxy Music współpracował z Johnem Cale'm i Nico (kilka lat wcześniej oboje w Velvet Underground), ale też z Robertem Frippem (liderem progresywnego King Crimson) i Robertem Wyattem i Kevinem Ayersem (obaj ex-Soft Machine). Bębnili u niego Phil Collins i Jaki Liebezeit. Ponadto wystąpił w roli czarodzieja od efektów specjalnych na monumentalnej operze "The Lamb Lies Down On Broadway" Genesis. Pamiętajmy również o jego projekcie z niemieckimi pionierami elektroniki, formacją Cluster. Oraz oczywiście o sławetnej "trylogii berlińskiej" Davida Bowiego. A także o sesjach z Davidem Byrne'm i Talking Heads. Uff. Z kim ten człowiek nie grał! I w ten sposób scena się zazębiała, wzajemnie inspirowała. Zwróćmy uwagę na brak jakichkolwiek sztucznych granic gatunkowych – proto-punk miesza się z glamem, art-rock z elektroniką, prekursorzy nowej fali z progresywnymi nudziarzami... Niesamowite, że wszystkie te odłamy rocka – później usilnie skłócane ze sobą przez manipulatorów i ideologów – przez chwilę były tak blisko siebie. Nie tylko zresztą personalnie, ale i... brzmieniowo. A to z kolei prowokowało sytuacje paradoksalne – przynajmniej z punktu widzenia zwolenników przeciwstawiania sobie "prawdziwej sztuki" i "komercji".
Już wyjaśniam w czym rzecz. Posłuchałem ostatnio po sobie dwóch płyt z 1974 roku – "Taking Tiger Mountain (By Strategy)" Briana Eno i "Waterloo" ABBY. W jednym narożniku największy chyba symbol awangardy, intelektualizmu i nieprzejednania w dziejach muzyki rozrywkowej. W drugim zaś – dla wielu hardkorowych zawodników synonim tandety i kiczu (osobiście uwielbiam całą dyskografię ABBY – mówię tylko o tym, jak ten zespół bywa odbierany w kręgach alternatywnych). Zaskakujące więc, że na "Waterloo" (1974) ABBA gra nieraz wręcz proto-nowofalowo – przykuwają uwagę kanciaste partie fortepianu, nerwowa rytmika i urywane zakrzyki w refrenach. Polecam słynny tytułowy przebój albo rozpędzony, twardo stąpający rokendrol "King Kong Song" z riffem małpującym "The Jean Genie" Bowiego (a więc i trochę zapowiadającym "Speed of Life", prawda?). Zresztą nieco później w "Knowing Me, Knowing You" kwartet wprost przywoła ducha pieśni "Starman" (i podobnie nawiąże do "Ziggy'ego Stardusta" w hicie "S.O.S." oraz w mniej znanych "So Long" czy "Hey, Hey Helen"). Lecz jeszcze bardziej szokujące jest to, że dokładnie w tym samym czasie Eno na własnej płycie – uznawanej za wstęp do nowej fali, jej fundament i antycypację – brzmiał jak ABBA! Jeśli uważnie przestudiujemy na przykład piosenkę "Mother Whale Eyless", to gdzieś na wysokości 2:27, gdy niejaka Polly Eltes zaczyna śpiewać – z dysonansowego, bezkompromisowego transu wyłania się czysta komercja w wydaniu europejskim. ABBA jak z kuriera wycięta!
Są też inne analogie – choć już mniej ewidentne – posłuchajcie "The True Wheel" czy nawet słynnego "Burning Airlines...". Ale zaraz, przecież to ABBA? Wtedy zwycięzcy Eurowizji (!), supergwiazdy z pierwszym miejscem na listach przebojów w Wielkiej Brytanii, stopniowo podbijający Amerykę. Czy kiedykolwiek później taka koincydencja byłaby możliwa? Czy The Fall albo Cocteau Twins brzmieli jak Wham? Czy Spiritualized albo Beta Band brzmieli jak Spice Girls? Czy Radiohead albo Burial brzmieli jak Girls Aloud? Inna sprawa: czy taka zbieżność mogłaby zaistnieć w Stanach? Wątpię. Sam Eno przyznał w jakimś wywiadzie, że chociaż w połowie lat siedemdziesiątych lubienie ABBY było w jego środowisku uważane za obciach, to on pozostawał pod wielkim wrażeniem dokonań szwedzkiej grupy. Opowiadał na przykład, że uwielbia drugą linię wokalną (Agnethy) w refrenie "Fernando" – bo jest taka dziwna i trudno się jej nauczyć na pamięć (owszem, ta harmonizacja dwugłosów to majstersztyk, zgadzam się w 100%) Oto i geniusz Eno – człowieka, który wszędzie szukał śladów dobrej muzyki, a potem nasycał nimi swoją twórczość, uprzednio filtrując je przez własną wizję.
A puenta będzie oczywista. Drodzy załoganci, hardkorowcy, punkowcy, noise'owcy – niepokorni, hałaśliwi i niezależni. Wy wszyscy z Briana Eno – on przewidział tę waszą nową falę gdy jeszcze pewnie nie było was na świecie. Uwierzcie, eksperymentował ostro i z wielką determinacją. Nagrywając debiut mieszkał w pełnym karaluchów lokalu bez ogrzewania (żeby nie zamarznąć musiał chodzić dookoła pokoju owinięty kocem). Ledwo wiązał koniec z końcem – w imię sztuki. I często nie miał z kogo czerpać – mnóstwo rzeczy, które dla was dziś są aksjomatem, musiał wymyślić i ustanowić sam. I tenże Brian Eno był fanem ABBY – ba, on uszczknął coś z ABBY na swoją nowofalową płytę, wydaną zanim jeszcze nowa fala oficjalnie powstała. Apeluję zatem i wzywam was – posłuchajcie sobie czasem Kylie Minogue, Beyonce czy Britney Spears. Nie staniecie się od razu ich fanami, ale może spodoba wam się jakiś drobiazg i następnie przemycicie go do swoich kawałków. Gwarantuję – waszej muzyce może to wyjść tylko na plus. Ile można kopiować Sonic Youth, Pavement, Jesus Lizard? Ile można charczeć, wrzeszczeć, dudnić? Jak długo jeszcze szczytem otwarcia muzyków alternatywnych na dźwięki nie-gitarowe będzie free jazz? Muzyka jest jedna – chrzanić etykietki i zaplecze socjologiczno-kulturowe. Tylko od kontekstu i umiejętności kompozytorsko-aranżacyjnych zależy, czy dany element jest obciachowy, czy awangardowy. Kwestia jak się go użyje. Do dzieła.
(Era Music Garden, 2011)