ORNETTE COLEMAN
Wizyta ostatniego wielkiego
Zapowiadając artystę, pan Mariusz Adamiak zażartował, że powinien obniżyć mikrofon i uklęknąć przed tym, który za chwile tu się pojawi, ale nie zrobi tego ze względu na szacunek dla innych wykonawców Warsaw Summer Jazz Days. W środowy wieczór zagrał bowiem w Teatrze Roma jeden z czołowych wizjonerów w całych dziejach jazzu i być może po prostu najistotniejsza, obok Johna Coltrane'a, figura jazzowej awangardy, Ornette Coleman.
Gdy siedemdziesięciosiedmioletni geniusz wyszedł wolniutkim krokiem na scenę w turkusowym garniturze, poczułem silne wzruszenie. Wiele lat temu, we wczesnym liceum, z wypiekami na twarzy zgłębiałem jego najsłynniejsze dzieło The Shape Of Jazz To Come i nie przypuszczałem, że trafi mi się kiedyś szansa zobaczenia z bliska tego człowieka – współtwórcę free-jazzu, błyskotliwie realizującego w swoich dokonaniach założenia harmolodyczne, którego wpływ na resztę muzyki (także rockowej!) jest nieoceniony, a ciężar gatunkowy dorobku porównywalny z dwudziestowiecznymi autorami muzyki poważnej.
Otrzymaliśmy zestaw mało zróżnicowanych, średnio przyswajalnych i szalenie powikłanych struktur dźwiękowych. Czterech towarzyszących instrumentalistów pozornie tworzyło skład dziwaczny – perkusista i aż trzech basistów – ale każdy bas pełnił zupełnie inną funkcję, od przeciągłego wycia, przez głęboki puls, po śliczne arpeggia w wysokich rejestrach (brzmiące chwilami wręcz jak wibrafon). Sam mistrz grał głównie na saksofonie altowym, ale sięgał też po trąbkę i skrzypce. Zaprezentował fragmenty zeszłorocznej, wysoko ocenianej (między innymi nagroda Pulitzera) płyty Sound Grammar, cytował Bacha, a jednym z dwóch bisów przypomniał swój przepiękny standard "Lonely Woman". Ostatni wielki żyjący z epoki złotej kreatywności w historii jazzu...
(Dziennik, 2007)
* * *
Mam osobisty stosunek do twórczości tego Pana. Nigdy nie zapomnę, jak w trzeciej klasie liceum odkurzyłem z półki sławny przewodnik po muzyce jazzowej i rozrywkowej Romana Waschko. Pod hasłem "Ornette Coleman" dowiedziałem się m.in, że "jego koncepcję artystyczną można scharakteryzować następująco: jeżeli zwracamy uwagę na stosunek nuty do konwencjonalnego akordu, jesteśmy ograniczeni w wyborze następnej nuty, a tymczasem melodia powinna się rozwijać swobodnie w wielu kierunkach". Tego typu manifesty free jazzu potrafiły zawrócić w głowie żądnemu muzycznych przygód szesnastolatkowi. Wkrótce nabyłem Shape Of Jazz To Come i reszta w moim przypadku jest historią. Historią do której ŻYCIE DOPISAŁO ZRESZTĄ FASCYNUJĄCY EPILOG (loool), kiedy to w 2007 roku miałem zaszczyt zobaczyć Mistrza na żywo w stołecznym Teatrze Roma. Na bis usłyszeliśmy "Lonely Woman" i koło się zamknęło. Więcej mówić byłoby nietaktem. Ujmę to tak - gdybyśmy porwali się kiedyś na Porcys Guide to Jazz, to O.C. wylądowałby pewnie w tych okolicach, co Bowie w Guide to Pop.
(Porcys, 2016)
* * *
The Shape of Jazz to Come (1959)
Kiedy Brian Eno parę tygodni temu (podczas wywiadu w którym byłem jednym z przepytujących) zwierzył się, że "nie kuma jazzu", to oczywiście chodziło mu o free. Serce mi zadrżało, gdy rzucił anegdotą z wielokrotnymi podejściami do Anthony'ego Braxtona zakończonymi fiaskiem, bo For Alto to jeden z tych rzadkich longplayów, w które naprawdę zaangażowałem dużo starań i które mimo wszystko z pełną świadomością, z ręką na sercu oceniam na monumentalne 0.0. Warto więc zdemaskować kluczowe nieporozumienie przy kawiarnianych dyskusjach o Shape of Jazz to Come. Ornette owszem nagrał kilka krążków stricte free jazzowych, ostro stylotwórczych w tym sektorze – i np. do dziś nie umiem nawiązać żadnego dialogu z nudnym jak dla mnie Free Jazz (co nie znaczy, że nie przykleiłem się do jego 70s-owych nagrywek – takie Science Fiction poleciłbym zawsze i każdemu). Ale na awangardowej deklaracji Shape of Jazz to Come pierwiastek "ACTUAL free" przemyka gdzieś bokami. Poza "Eventually", którego tematyczna gonitwa sama w sobie brzmi jak improwizacyjny sprint, wszystkie pozostałe pięć tracków zawiera regularne tematy, potem jeszcze przełamywane w sposób raczej nieprzypominający fryty w rozumieniu "grania, co ślina na język przyniesie".
Ornette i Don Cherry siekają bowiem solówki, które niby nie odnoszą się do harmonicznego przebiegu tematów, ale dość wyraźnie korelują z ich nastrojem, dynamiką, barwą. Równouprawniona rola wszystkich owych parametrów (melodii, harmonii, rytmu i timbre) to chyba najprostszy sposób objaśnienia dość mętnej teorii metody harmolodycznej Colemana. Zaś jego dziwne, acz wyraziste melodie, które zarazem nie mają żadnych pretensji do bycia "eksperymentalnymi" anty-melodiami, podawane plastikowym soundem altowego saksofonu firmy Grafton, który Ornette dumnie tuli na okładce płyty (wcześniej model używany przez samego Parkera) – brzmią unikatowo i obco. Osobny świat Ornette'a to wolność rozumiana inaczej, niż przez Albiniego w jego niesławnym pojeździe na free. To wyzwanie intelektualne, muzyka koncepcyjna, ale wcale nie chłodna, wcale nie wykalkulowana. "Sądzę, że jazz powinien próbować wyrazić więcej rodzajów uczuć, niż do tej pory", wyznawał artysta i to emocjonalne podejście znajduje odbicie nie tylko w boleśnie pięknym lamencie "Lonely Woman", ale też przy olśnieniach w "Peace" czy na przemian lirycznym i ekspresyjnym "Congeniality". Myślę, że to Mingus trafił tu w środek tarczy, tak komentując wyczyny Colemana: "It's like organized disorganization or playing wrong right". Bingo.
A tak o prywatnym spojrzeniu na postać Colemana pisałem po jego śmierci rok temu na Porcys: "Mam osobisty stosunek do twórczości tego Pana. Nigdy nie zapomnę, jak w trzeciej klasie liceum odkurzyłem z półki sławny przewodnik po muzyce jazzowej i rozrywkowej Romana Waschko. Pod hasłem "Ornette Coleman" dowiedziałem się m.in, że "jego koncepcję artystyczną można scharakteryzować następująco: jeżeli zwracamy uwagę na stosunek nuty do konwencjonalnego akordu, jesteśmy ograniczeni w wyborze następnej nuty, a tymczasem melodia powinna się rozwijać swobodnie w wielu kierunkach". Tego typu manifesty free jazzu potrafiły zawrócić w głowie żądnemu muzycznych przygód szesnastolatkowi. Wkrótce nabyłem Shape of Jazz to Come i reszta w moim przypadku jest historią. Historią do której ŻYCIE DOPISAŁO ZRESZTĄ FASCYNUJĄCY EPILOG (loool), kiedy to w 2007 roku miałem zaszczyt zobaczyć Mistrza na żywo w stołecznym Teatrze Roma. Na bis usłyszeliśmy "Lonely Woman" i koło się zamknęło. Więcej mówić byłoby nietaktem. Ujmę to tak - gdybyśmy porwali się kiedyś na Porcys Guide to Jazz, to O.C. wylądowałby pewnie w tych okolicach, co Bowie w Guide to Pop".
highlight
(2016)
Skies of America (1972)
Niby wszystkie elementy tej układanki już tu były. O Colemanie wspominałem przecież kilka razy – dziesięć lat temu po tym jak wystąpił w warszawskim Teatrze Roma, prawie dwa lata temu gdy zmarł i rok temu kiedy wygrał mój prywatny ranking albumów lat 50. Nurt potocznie określany jako "third stream" przybliżałem przy okazji tegoż zestawienia w notkach o Milesie, Stanie Kentonie i George'u Russellu. Wreszcie mariaż światów "classical" i "non-classical" (pop, rock, jazz, whateva...) to temat rzeka, który zdarzyło mi się komentować nie tylko słowem, ale i dźwiękiem. A mimo to Skies of America zasługuje na własną wzmiankę i rekomendację "poznawczą". Jest to bowiem rzecz zupełnie "osobna" na tle i tak niebywale szerokiego, eklektycznego katalogu autora "Lonely Woman". W 1972 wyszło wcześniej avant-jazzowe Science Fiction, a zupełnie inaczej brzmiały formatywne improwizacje z przełomu 50s i 60s, wydane w jednym sezonie chwilami jarmarczno-kabaretowe Dancing In Your Head i quasi-funkowe Body Meta czy późniejsza kolaboracja z Methenym w postaci Song X.
Pewien niezwykle mądry krytyk zauważył kiedyś w recenzji któregoś soundtracku Jonny'ego Greenwooda, że muzycy rockowi są w swoich partyturowych próbach raczej przewidywalni, bo zwykle stawiają na łagodność i przejrzystość, na formy medytacyjne i skupione. Napisał też, że gdyby Jonny'emu udało się w formacie poważkowym oddać całą intensywność i szaleństwo legendarnej solówki z "Paranoid Android", to mógłby na serio "rozjebać całe towarzystwo". A tak... Nagrał sobie raptem przyjemne pitu pitu. I przyznam cholera, że to piekielnie celna uwaga, po prostu trafiona "w środek tarczy", którą swoją drogą biorę też i do siebie. A mówię o tym teraz dlatego, że Ornette próbował tutaj zrealizować właśnie taki zamiar – przetransponować patenty "harmolodyczne" (których ponoć nie kumali nawet jego bliscy współpracownicy) na język symfoniki (plus ubrać je w głęboko zaangażowane, kulturowo-społeczno-polityczne szaty). Czy mu się udało? Dyskusja trwa.
Srogą gęstwinę czterdziestominutowej kompozycji porównywano do Strawińskiego (ba, znam die-hardów Igora, którzy kochają Colemana tylko za Skies), ale na moje ucho "lajkonika" paradoksalnie niewiele ma ona wspólnego ze skocznymi, jazz-influenced utworami w rodzaju Historii Żołnierza czy Ebony Concerto. Bardziej doszukiwałbym się tej paraleli właśnie w kontrolowanym chaosie symfonii rosyjskiego geniusza (C albo "w trzech movementach"). Tak czy siak sztucznie pociachane na 21 indeksów dzieło było niewątpliwie ukoronowaniem zainteresowań Ornette'a orkiestracjami – spektakularnym, intelektualnym spełnieniem artysty, który od początku kariery był wybitnie konceptualny ("famously" imho wciąż niezrozumiane "konstruowane" po awangardowemu "free"). Cóż, było już pełno takich wyskoków – od Mingusa po Marsalisa. To co – kto następny, Nastula? Może Kamasi – wtedy pewnie przypodobałby się lamusom oskarżającym go o "muzak do windy".
(2017)