ORPHEUS
#53
BRUCE ARNOLD
Chyba nie nadeszla jeszcze pora na powszechne docenienie amerykańskiej baroque-popowej grupy Orpheus, która o kilka lat wyprzedziła patenty soft- i prog-rockowe. Trudno. Ich debiutowi – imho jednemu z najurodziwszych albumów lat 60. – przyglądałem się kiedyś w cyklu "Wielka Płyta" na portalu T-Mobile Music. Ale Orpheus pozostawił aż cztery longplaye, razem kilkadziesiąt songów. A wśród kilku kompozytorów kapeli prym wiedli główny wokalista Bruce Arnold oraz "szara eminencja" Steve Martin. Obaj absolutnie godni uwagi, choć ten pierwszy dał światu więcej DOBRA. Skłonność do niestandardowych strojów gitary wyniósł z folku, ale już asymetryczne metrum i złożone harmonie podpatrzył w jazzie, u impresjonistów, a także – uwaga, uwaga – u Laury Nyro. W efekcie powstało sporo szalenie ładnych piosenek, które niestety były zbyt delikatne i finezyjne, żeby zdobyć szerszy rozgłos. Na szczęście w obrębie tego rankingu mogę rozłożyć ręce i spytać "co mnie to obchodzi?".
(100 Songwriterów Wszech Czasów, 2015)
* * *
Orpheus (1968)
Gdy systematyzujemy drugą połowę lat 60. w muzyce rozrywkowej, często nieświadomie operujemy schematami.
Nasze myśli automatycznie biegną ku takim wykonawcom, jak Beatlesi, Stonesi, The Who, Bob Dylan czy The Velvet Underground. Odruchowo wymieniamy British Invasion, psychodelię "dzieci kwiatów" i kalifornijskich freaków, wytwórnię Motown, a w końcu wczesne przejawy estetyki hard-rockowej czy punkowej. Fajnie, ale w tym krajobrazie relatywnie niedocenioną wyspą wydaje się niby niesformalizowana, choć niezaprzeczalnie odrębna fala tak zwanego "sunshine popu". Czyli taka radosna odmiana amerykańskiego pop-rocka, niespecjalnie skażona nostalgicznymi tendencjami spod znaku środkowego i późnego dorobku Briana Wilsona, a skupiająca się głównie na celebrowaniu letniej beztroski (pewnie obiły Wam się o uszy takie nazwy jak The Turtles, The Association albo The Millennium). Co tam jednak "sunshine pop" – ten przynajmniej doczekał się paru rzetelnych omówień. Prawdziwie zagubionym zjawiskiem w muzyce lat 60. są sporadyczne próby z pogranicza "sunshine popu" właśnie, aranżacyjnej awangardy i muzyki stricte użytkowej. A wiodącym reprezentantem tego ruchu-widma był zespół ochrzczony na cześć mitologicznego śpiewaka trackiego, Orfeusza. Zresztą nazwa ta idealnie puentuje zagadkowy charakter poczynań grupy. Po wierzchu kojarzy się z głoszonymi przy wtórze harfy pieśniami o cudownej mocy. Ale gdy wnikniemy w temat nieco głębiej, natrafimy na mistyczny trend religijny zwany orfizmem, którego inicjatorem był nasz poeta. Nurt ów – niepojęty, tajemniczy, powiązany z doznaniami transcendentnymi i metempsychozą czyli wędrówką dusz – do dziś wywołuje wiele kontrowersji wśród badaczy kultury antycznej, spierających się o jego właściwą interpretację. Ciekawe kiedy takie emocje będą towarzyszyć rehabilitowaniu dorobku Orpheusa?
Zespół miał korzenie stricte folkowe – główny wokalista Bruce Arnold i gitarzysta dośpiewujący chórki Jack McKenes wcześniej występowali jako duet Villagers. Ale w ramach Orpheusa nastąpiła spektakularna próba rozwinięcia tej receptury poprzez uwzględnienie pierwiastków klasycyzujących – nie tylko misternie zharmonizowanych linii wokalnych, ale i chętnie stosowanych niekonwencjonalnych strojów gitar (w tym tak zwanego stroju otwartego). Biografowie grupy sugerują, że zamiłowanie jej liderów do czarownych i przepełnionych melancholią septym wielkich (używanych przez nich praktycznie co chwila) oraz do nagłych, niespodziewanych zmian akordów wzięło się z fascynacji francuskimi impresjonistami Satiem i Debussym oraz z podziwu dla ich rodaka Aarona Coplanda, często wykorzystującego w swych kompozycjach elementy zapożyczone z jazzu. To rozległe spektrum inspiracji przełożyło się też na nowy, odważniejszy sposób instrumentacji utworów, imitujący najprawdziwszą orkiestrację. Na tym polu pomógł kwartetowi (składu dopełnili basista Eric Gulliksen i perkusista Harry Sandler) niejaki Alan Lorber. Ten aranżer, producent i kompozytor był też animatorem ówczesnej sceny około-bostońskiej, którą sam trochę na siłę próbował promować jako "Bosstown Sound" (choć w rzeczywistości tamtejszych wykonawców rzadko kiedy łączyło coś poza miejscem pochodzenia). Lorber zajmował się klasyczną muzyką barokową, ale zaliczył też epizod w pracy przy programach telewizyjnych. I na przecięciu tych jego doświadczeń wyłoniło się niecodzienne brzmienie debiutu Orpheusa – tyleż odważne i klasycyzujące, co bezwstydnie czerpiące z jingli, muzyki do windy i "muzaka".
Praca w studiu przebiegała wieloetapowo. Najpierw Arnold i McKenes śpiewali do podkładu sekcji rytmicznej. Potem dogrywano gitary, blokowe harmonie wokalne i orkiestracje, a na końcu uzupełniano miks o rozmaite elektroniczne smaczki. W wyniku tych starań powstała płyta barwna, mieniąca się nastrojami, pękająca w szwach od koronkowych zagrywek. Zaczyna się od "I've Never Seen Love Like This", plastycznie oddającego stan odurzenia zakochaniem jak dźwiękowy ekwiwalent zapach świeżej rosy o wiosennym poranku. "Lesley's World" podtrzymuje to uniesienie i przemienia je w coś odświętnego i wystawnego – główny motyw, który mogliby napisać Flaming Lips podczas sesji "The Soft Bulletin", ewokuje świąteczne zakupy na zaśnieżonej i zatłoczonej ulicy, błyszczącej tysiącem świateł. Tajną bronią formacji był nieoficjalny, piąty członek w składzie, Steve Martin, póki co udzielający się tylko jako songwriter, ale za to brylujący na tym polu jak nikt inny w Orpheus. Dziełem Martina, z którym Arnold mieszkał na Congress Alley w Worcester w stanie Massachussetts, są trzy kolejne indeksy w trackliście albumu: właśnie "Congress Alley" zasadzone na fenomenalnie gibkim dialogu basu i dzwonków, staromodnie sentymentalny "Music Machine" i nadzwyczaj (nawet jak na standardy Lorbera) rozbudowane na szczeblu orkiestrowej asysty "Door Knob", w którym kapryśnie łkające smyczki brzmią niczym jakiś zapomniany pradziadek "How to Disappear Completely" Radiohead.
Kolejne w zestawie "I'll Stay With You" i "I Can't Find the Time to Tell You" są tu relatywnie najbardziej szablonowe i nic dziwnego, że to właśnie one (zwłaszcza drugi) zyskały największą popularność wśród szerszego odbiorcy. Jednak jako sumienne ćwiczenia w miłosnej balladzie "pod publiczkę" odznaczają się one sporym urokiem i rozmachem "ściany" wokalnej. Dla odmiany album kończą dwa najbardziej odważne nagrania, w których uświadczymy orientalne akcenty w postaci sitaru i hinduskich perkusjonaliów. "Never In My Life", nie dość że w metrum 3/4 i z fikuśną, nieco kabaretową oprawą dęciaków, to jeszcze kończy się manipulacjami na prędkości taśmy, co daje efekt zgoła szajbnięty. Jego odwrotnością jest finałowe, intymne "The Dream", wyprzedzające o rok zaczajone zwrotki "In the Court of the Crimson King" King Crimson (podobieństwo klimatu jest aż nadto słyszalne), ale na szczęście pozbawione podniośle wybuchającego refrenu. "I to już", jak mawiał w radiu Marek Niedźwiecki. Niecałe pół godziny – wtedy longplay, na dzisiejsze warunki raczej minialbum. Ale brakuje mi w bieżącej muzyce tak wybornego zmysłu selekcji materiału, dzięki któremu debiut Orpheusa to prawie same trafienia w środek tarczy.
Nazwą Orpheus sygnowano jeszcze trzy krążki. Miłośnicy podobnej estetyki koniecznie muszą nabyć ślicznie wydany zbiór czterech kompaktów obejmujących cały katalogu zespołu – w twardym digipacku, z reprodukcjami wszystkich czterech okładek. Pozostali niech mają na uwadze, że zespołowi nie udało się już powtórzyć treściowej kondensacji debiutu, choć zaliczyli jeszcze kilka piosenkowych wzlotów. Wydany jeszcze w 1968 "Ascending" to album znakomity, z wieloma atrakcjami – polecam ładnie powyginany akordowo blues-pop "Just Got Back", kruche, łzawe, acz nieodparcie szlachetne ballady "Mine's Yours" i "Roses" albo progresywny barok-pop "So Far Away In Love". Nieco zgrzyta mi przerabianie "She's Not There" Zombies i "Walk Away Renee" z repertuaru The Left Banke, bo choć to zacne kompozycje, osobiście uważam, że Orpheus miał nawet lepsze (nie urażając fanatycznych wyznawców Zombies i Left Banke). "Joyful" z 1969 roku to zwrot w stronę akustycznego soundu – w tym wciąż udanym materiale wyróżniają się zasadzony na ucinanym riffie pudłówki "Lovin' You" i tytułowa delikatna nucanka bez słów. Po wydaniu "Joyful" kapela się rozpadła, mimo regularnego koncertowania u boku – o dziwo – takich marek jak The Who, Cream czy Janis Joplin. Dwa lata później Arnold i wspomniany wyżej Martin (teraz już nie tylko autor sporej części materiału, ale i regularny muzyk) wskrzesili Orpheusa w nowym składzie i wydali ostatnią (imienną jak debiut) pozycję w katalogu zespołu, demonstrującą jego bardziej mroczne, niepokojące oblicze i dokumentującą powrót do suchszego aranżacyjnie folku, a nawet bluesa.
Skażeni punkowo/nowofalową optyką krytycy obciążają takie projekty jak Orpheus dziejową winą – ich negatywna rola historyczna miałaby teoretycznie polegać na położeniu podwalin pod soft-rock lat 70. Spoglądając jednak bez gatunkowych uprzedzeń, widać wyraźnie, że mało kto poza legendarnymi zespołami na literkę B tak olśniewająco skrzyżował tricki o partyturowym rodowodzie z lekkością spod znaku easy-listening. I to bez postmodernistyczego cudzysłowu obecnego na "Cobra and Phases..." Stereolab. A jeśli ktoś nadal się waha, to mam jeszcze ciekawostkę dla fanów Bernarda Purdie – posłuchajcie uważnie, a odnajdziecie bębnienie "Pretty'ego" także w nagraniach Orpheusa. Śmiało, do dzieła.
(T-Mobile Music, 2013)