PAT METHENY GROUP

 

The Road to You (1993)

Jedyne koncertowe wydawnictwo w tej dwusetce – i nie bez przyczyny. Grupa Pata Metheny'ego to jeden z niewielu składów świata, który na żywo potrafi zagrać swoje wyjątkowo zawiłe i wielopiętrowe kompozycje nawet lepiej, niż w studiu. Z większym czuciem, zwiewniej, radośniej. To włosko-francuskie tournée musiało być rewelacją – kwartet (Pat na wiosełku, Lyle Mays na parapetach, Steve Rodby na basie i Paul Wertico na garach) wspiął się tu z pomocą dwóch przeszkadzajkarzo-wokalistów na wyżyny intuicyjnej interakcji, niemalże sięgającej glorii dwupłytowego "Travels" z 1983 roku. Wykonania nabierają rumieńców, a emocje są wprost namacalne – kiedy PMG grają "Have You Heard", to nie ma wątpliwości, że chcą się z nami czymś podzielić; kiedy finiszują w "First Circle", to autentycznie rysują dźwiękiem koło; kiedy Metheny przystępuje do hymnicznego, pełnego nadziei riffu w "Third Wind", to jego gitara naprawdę łapie falę. A publika reaguje spontanicznie i euforycznie. Tradycyjnie tulą też ciepłe, liryczne miniatury (ostatnia jako jedyna nagrana bez widowni), ale jeśli "The Road to You" pod jakimkolwiek względem przewyższa "Travels" to z powodu "Half Life of Absolution" – bodaj najwspanialszej kompozycji w przepastnym dorobku Pata i Lyle'a – i tak się składa, że niedostępnej nigdzie indziej. Kiedy pięć lat temu podczas festiwalu Open'er puściłem Afrojaxowi fragment "Half Life..." od 12:46 do 13:51 (dwa obiegi, drugi z gitarą wyższą o oktawę), to z niedowierzaniem przyznał, że to jakby zwięzła, bezczelna sklejka najlepszych zmian akordów, jakie wymyśliła ludzkość. Trafniej bym tego nie ujął.
(T-Mobile Music, 2012)

Imaginary Day (1997)

Mam całkiem jaskrawe wspomnienia dotyczące premiery tej płyty. Byłem na koncercie w Sali Kongresowej, który ją promował. Pamiętam, że Metheny grał wtedy na czterdziestodwustrunowej gitarze Pikasso, która wyglądem, konstrukcją i brzmieniem bardziej przypominała harfę. Poza tym w owym czasie dosłownie pożarłem "Czarodziejską górę" Manna, właściwie nie wyjmując z odtwarzacza "Imaginary Day". Ale i przyjmując możliwie jak najobiektywniejsze kryteria, to bezdyskusyjnie najlepszy album Pata z lat 90. Wyśmienicie spójna i logiczna fuzja firmowej folkowo-fusionowej melancholii PMG przełomu lat 70. i 80. z pierwiastkami muzyki świata – od celtyckiej, przez bliskowschodnią, aż po indonezyjskie gamelany. Szokiem dla krytyków był suplement techno-bitu w "The Roots of Coincidence". A wszystko podane z filharmoniczną wytwornością i w towarzystwie błogich melodii. Naprawdę mało znam instrumentalnych płyt tak wykwintnych pod względem urody tematów muzycznych (mocny rywal w tej kategorii to "TNT" Tortoise), a do tego Lyle Mays ślicznie je harmonizuje. Palce lizać.
(T-Mobile Music, 2012)

The Way Up (2005)

Kontynuacja spisu weteranów... Pięćdziesięcioletni Metheny złożył tą suitą hołd minimalizmowi, konkretnie dedykując "The Way Up" Steve'owi Reichowi. Wariacja lejtomotywu w "Part One" i kaskada akordów wieńcząca tę sekwencję mogłyby zabiegać o rekord Guinessa w kategorii harmonicznego pogmatwania, ale Pat i Lyle Mays tradycyjnie poświęcają uwagę pielęgnowaniu dramaturgii, a nie wyścigom "na ilość". Kto wie, czy ci goście nie wyrzucili z siebie takiej dawki piękna po raz ostatni w życiu. Akademizm oswojony i mimo nieprzystępnej, rozwlekłej konstrukcji – zawsze wynagradzający zainwestowany czas. To lubię.
(T-Mobile Music, 2011)

* * *

Wow, co za popołudnie... Wprawdzie nie zdążyłem na Pata Metheny'ego w Trójce, ale... dorwałem go w Empiku, gdzie Roman Rogowiecki moderował krótką pogawędkę z zebranymi fanami. Zadałem Mistrzowi dwa pytania. Najpierw o artystów ze świata muzyki, którzy mieli na niego największy wpływ. Po chwili uników, odparł, że Charlie Parker, Miles Davis i John Coltrane. A spoza jazzu? Spoza jazzu najistotniejszy był dlań Bach. I drugie pytanie: czy to prawda, że kiedy Reich przedstawił mu nuty do "Electric Counterpoint", to Pat poprawił kilka fragmentów tak, żeby łatwiej dało się je zagrać na gitarze (instrumencie, jak wiadomo, dość ograniczonym artykulacyjnie i rejestrowo). Metheny obwieścił wszem i wobec, że to absolutna bzdura i nie śmiał poprawić ani nuty. Więc albo ta historia to urban legend, albo Pat ściemnia. A potem podpisywał płyty. Wziąłem ze sobą tylko tę najważniejszą. Sorry za egzaltację, ale ostatni raz tak jarałem się, że mam czyjś autograf, jak Nosowska podpisywała mi wielkim złotym flamastrem wspólne zdjęcie z Fryderyków i Milenę w 1998 roku. 
(2011)

* * *

PAT METHENY TOP 40


WSTĘP

Sądzę, że status Pata to (nie tylko w Polsce) jakieś nieporozumienie. I to z obu stron dyskusji, bo wszystkie te definitywne łatki przypięto mu imho niesłusznie – "bóg gitary" i synonim jazzowego wieślarza vs tandetny smooth-misio, "thohe bhak mu łupieżu" i "elevator muzak". Zarzuty o windę grzecznie przemilczę ("życzyłbym każdej windzie...", etc., choć szufladka "avant-smooth" – dla mnie super), natomiast słuchając dokonań artysty "od dzieciaka" już dawno doszedłem do wniosku, że w ogóle element stricte jazzowy interesuje mnie w nich najmniej. Bo niby na czym ta etykietka miałaby polegać – na obfitych partiach improwizowanych? Na synkopowanej rytmice? Na klimacie niezobowiązującego, plenerowego jamu? Może i czasem te pierwiastki się tam przewijają, może kilka krążków (przeważnie kolaboracyjno-gościnnych) Pata faktycznie zostało tak pomyślanych, ale... Śmiem twierdzić, że w ogóle nie stanowią one soli, esencji jego twórczości, której kręgosłupem jest przecież dorobek Pat Metheny Group, formacji szczerze powiedziawszy mało jazzowej.

A jeśli niezręcznie mi wymieniać płyty PMG w zestawie ulubionych wydawnictw jazzowych, to nie dlatego, że są zbyt łagodne, a dlatego, że zawierają po prostu coś innego, osobnego i nieuchwytnego. Gdybym musiał pokusić się o fikcyjną kategorię, to próbowałbym w ten deseń: hojnie, acz precyzyjnie zorkiestrowany, autorski soft-prog-folk, rodzaj quasi-instrumentalnej kontynuacji perfekcjonizmu Steely Dan circa Aja, MPB spod znaku Miltona Nascimento i world-new-age'owego myślenia o przestrzeni. Ale kto słyszał ten wie, że to wciąż naciągane porównania. Może po prostu PMG stworzyli własną wizję muzyki, którą mimo rozbudowanego "sztafażu" teoretycznego i "architektonicznego" backgroundu odbiera się głównie intuicyjnie, z Patem w roli (owszem) wirtuoza, ale takiego po linii Page'a, co to warsztat poświęca impaktowi emocjonalnemu. Wystarczy zresztą obejrzeć jakiś live – albo facet solidnie "przyaktorzył", albo to ostatni mohikanin przeżywania "muzyki o muzyce", na zasadzie pogłębionego hipereskapizmu estetycznego. 

Kluczowym towarzyszem tej podróży był dlań zwykle Lyle Mays ("ten drugi" na zdjęciu w tle), z pewnością współkompozytor, a pod względem podziału ról ponoć częsty "harmonizator" tych wybryków (choć to jednak domysły, bo kto ich tam wie). Tym skromnym zestawieniem (opisy hasłowe – raczej "powered by Carpigiani") chciałbym zachęcić do refleksji, czy przypadkiem panowie M i M duchem nie przynależą bardziej do tradycji mojej listy 100 songwriterów wszech czasów, niż do krainy konserwatywnie pojmowanego jazzu. Stąd subiektywne ukierunkowanie selekcji – nie oczekujcie parytetów i reprezentacyjności, bo czterdzieści wybranych kawałków pochodzi z zaledwie piętnastu albumów, w tym dwu koncertowych. Wprawdzie pretekstem było marcowe czterdziestolecie klasycznego debiutu PMG, ale uwzględniłem też parę tracków oficjalnie spoza ich dyskografii – bo świetnie tu pasują – i dzięki temu w efekcie zebrałem prywatne "best of" Pata jako Pata. 

* * *

#40
Spring Ain't Here
(Letter From Home, 1989)

Zaczynamy ostrożnie – w końcu niedziela, więc pan Borys "serwuje leniwe" i zaprasza na popołudniową sjestę. Wiosna jeszcze nie nadeszła, ale oczekiwanie umili nam spacer w towarzystwie downtempo lounge'u z zadatkami na niepozorny standard. "Czy naładowane są bateryjki przed szkołą"?


#39
The Epic
(American Garage, 1979)

Jako się rzekło, prog-rockowy FAKTOR nawiedza lwią część nagrań PMG, ale rzadko tak dosłownie, jak w tym epiku kończącym sofomora formacji. Zaświadczy tematyka syntezatorowego intro, wielowątkowość 13-minutowej konstrukcji, no i "pędzące" zakończenie niczym z mid-70s Yes.


#38
Goodbye
(Travels, 1983)

Ciekawym aspektem dyskografii Metheny'ego są piękne utwory, które o dziwo ukazały się tylko jako live'y i "próżno szukać" ich wersji studyjnych. Stronę A pierwszego winyla sławnej koncertówki Travels kończy to zacne pożegnanie, odzdobione wokalizą nieżyjącego już brazylijskiego perkusjonalisty, Nany Vasconcelosa.


#37
River Quay
(Watercolors, 1977)

Poza ładniutkim "refrenem" przełamującym się gdzieś na wysokości pierwszej minuty brak tu może fajerwerków. Ale, ale, ale ("powtarzam trzy razy to ale" – Kwaśniewski). To przecież na tym albumie Pat i Lyle rozpoczęli kooperację, wtedy jeszcze sygnowaną nazwiskiem Metheny. I rzeczywiście gdy się wsłuchać, to ów MIĘKKISZ stoi niczym drogowskaz, manifest i zalążek ich mającej dopiero nastąpić, bosko owocnej współpracy jako PMG.


#36
Airstream
(American Garage, 1979)

Mógłbym EMBEDOWAĆ nagranie studyjne, ale celowo postuję ten hamburski wykon z 1980. Po to, by Państwo dostrzegli, że te analogie ze Steely Dan to nie tylko za sprawą dźwięków. Image kwartetu predestynuje go do sączenia lemoniady na najbliższym yacht rock party, a Pat wygląda trochę jak młodszy brat Fagena.


#35
Letter From Home
(Letter From Home, 1989)

Osobny nurt w songbooku Pata – skromniutkie, intymne miniaturki, w których mimo to "muzycznie dzieje się więcej, niż w większości dzisiejszych przebojów". Na przestrzeni dwóch i pół minuty gitara z akompaniamentem piana i "kieszonkowej orkiestry" Lyle'a biorą parę zakrętów, nim powiedzą dobranoc.


#34
As Falls Wichita, so Falls Wichita Falls
(As Falls Wichita, so Falls Wichita Falls, 1981)

Tytułowa, dwudziestominutowa suita ze specyficznego longplaya sygnowanego nazwiskami Metheny'ego i Maysa (z kluczowym udziałem wspomnianego przeszkadzajkarza Vasconcelosa), która brzmi jak soundtrack do jakiegoś obrzędowego horroru. Chętnie wykonywana na żywo ze względu na dość otwartą formę. A wątki egzotyczne u tych panów jeszcze powrócą.


#33
5-5-7
(Letter From Home, 1989)

Czy to sekretny kod dla wymyślonego akordu? Skrawek tabulatury? Skrótowy zapis formy utworu? A może po prostu trzy ostatnie cyfry numeru telefonu tajnej broni zespołu, argentyńskiego multiinstrumentalisty, wokalisty, poety i człowieka renesansu Pedro Aznara, którego głos koloryzuje w unisonie przewodni hook?


#32
The Fields, The Sky
(Travels, 1983)

Kolejny rodzynek z Travels, ewokujący (jak przystało na tytuł) fale łąk szumiących, kwiatów powodzie i niebo gwiaździste nade mną. Radosną atmosferę amerykańskich dożynek akcentują free-folkowe kaprysy na gitce i – o dziwo – brzęczenie brazylijskiego jednostrunowca o nazwie berimbau.


#31
Every Summer Night
(Letter From Home, 1989)

No to już z samej statystyki wiecie, że to jeden z moich ukochanych albumów w katalogu PMG. Do snów nocy letnich jeszcze trochę zostało, ale ta marszowość rodem z tango działa chyba o każdej porze roku, jeśli tylko przetestować ją późną porą. Bonus: pan Lyle objawia swą biegłość na akordeonie.


#30
Minuano (Six Eight)
(Still Life (Talking), 1987)

Nie ma to jak najdłuższy utwór z płyty umieścić na jej początku i w ten sposób zamanifestować ostry skręt ku brazylijskim wibracjom. Zresztą ponownie tytuł zdradza wszystko – "minuano" to nazwa chłodnego, południowobrazylijskiego wiatru, którego powiew został tu ograny w podziale rytmicznym na sześć ósmych.


#29
The Road to You
(The Road to You, 1993)

Tytułowa impresja z koncertówki zbierającej porywające wykony z występów we Włoszech i Francji. De facto solowa ballada Pata z nieśmiało wyłaniającym się tłem klawiszowym oraz ledwo zauważalnym szumem talerzy. I tradycyjnie już zamiast szlachetnej prostoty otrzymujemy szlachetną drogę przez gąszcz akordów. Bo droga do Ciebie jest kręta i wyboista.


#28
And Then I Knew
(We Live Here, 1995)

Czasem po tych wszystkich harmonicznych wygibasach i wielopiętrowych konstrukcjach człowiek – o ile ma "fach w ręku" – chciałby se po prostu pyknąć "sobotni jam w piątkach" jak rasowy dżobowicz. Czyli klimaty FANKI, ESID DŻEZ i LAJW AKT Z ŻIŻEJEM, prowadzące donikąd. Tylko raz udało się grupie przygwoździć tę konwencję z takim smakiem, że "opadła mi szczena", co nie.


#27
The Awakening
(Imaginary Day, 1997)

Niech was nie zwiedzie ten żeglarski, SZANTOWY motywik we wstępie. Niech was nie zwiodą pseudo-indiańskie piszczałki rodem spod Domów Centrum. "Przebudzenie mocy" to potężny, folkowy duchem i zwyczajowo "posrany" metrycznie closer niezwykłego narracyjnie albumu. Oto ile Pat potrafi poświęcić z ego, gdy stawką jest nastrój.


#26
Farmer's Trust
(Travels, 1983)

Z kilku dostępnych interpretacji KANAPKI FARMERA, ja PREFEROWUJĘ ("ja preferowuję kaszę" – KONIA Z RZĘDEM temu, kto wie z czego to...) tę z Travels. Wstęp sugeruje dość stereotypową balladowość Pata, ale na końcu każdego z obiegów (i w finale) wkrada się prawdziwa magia, gdzie rozpuszczam się jak kostka masła, a w tle ćwierkają ptaki z kiborda. Chlip, chlip.


#25
April Joy
(Pat Metheny Group, 1978)

Trzeba być naprawdę głęboko uświadomionym, żeby niejako "w czasie rzeczywistym", bo na przestrzeni jednego albumu, pozwolić sobie na błyskotliwą reinterpretację siebie samego – chodzi o kultowy temat "Phase Dance", który nostalgicznie zreharmonizowany powraca tu w połowie kwietniowych radości niczym u Floydów czy Marillion.


#24
Straight on Red
(Travels, 1983)

Czasem jednak RADOCHĘ potrafią sprawić małe ruchy, drobne gesty, dźwiękowe harce niczym z "Teatro Cubano" – a to krystaliczne przewroty unisonowych pacnięć w intro, a to niekończące się kostki akordowego domina w bridge'u, a to wreszcie górujące nad miksem, trzeszczące bębny, nieuchronnie zmierzające do sola a la Palo Congo. Gdzieś na drugi plan schodzi sama opowieść, którą też przyjdzie pora docenić.


#23
Better Days Ahead
(Letter From Home, 1989)

"Po to wiążą dźwięki z dźwiękiem Pat Metheny i ten drugi [Lyle Mays – przyp. mój]
Żebyś nie był bez piosenki, żebyś nigdy jej nie zgubił 
Żebyś w sytuacji trudnej mógł lub mogła westchnąć z wdziękiem: 
Życie czasem nie jest cudne, ale przecież mam piosenkę"

Uwielbiam ten manewr, że pięć ostatnich dźwięków serpentynowej, długaśnej frazy przewodniej układa się w słowa tytułowe. Znaczy się – była rozważana wersja z tekstem.


#22
Au Lait
(Offramp, 1982)

Zanim PMG bezpośrednio otarli się o poważkowość (more on that later), w tym nagraniu musnęli realnego posmaku partyturowości. Nie tylko z powodu kapryśnego sposobu prowadzenia motywiczności, ale i przez tę skłonność do francuskiej impresyjności spod znaku Maurice'a i Claude'a.

#21
The Roots of Coincidence
(Imaginary Day, 1997)

Ależ to była afera. Nie wiem, czy ktoś kojarzy takie pisemko Hołdysa o nazwie "Ultra Szmata" z końca lat 90. W artykule o Imaginary Day autor tejże gazety sugerował uroczyście, że oto Pacik zaczął grać TECHNO – na dowód przytaczając właśnie "Roots of Coincidence". Dziś brzmi to zabawnie, ale wtedy faktycznie zapętlony sample z modemowego połączenia internetowego i breakbeaty całkiem kontemporalne względem, powiedzmy, Fat of the Land – mogły robić kolosalnie futurystyczne wrażenie. Żeby było mało stąpania po nieodkrytych dla PMG lądach – całość nieźle ROCKUJE, z Maysem na drugiej gitarze i Wertico który "wali jak oszalały" niczym Ringo na remasterach tzw. "tytanów".

#20
Bright Size Life
(Bright Size Life, 1976)

Wyobraźcie sobie, że delikwent ma 21 lat, kozacko wywija na wieśle i raptem upublicznia debiutanckiego longplaya. Z ciekawości odpalacie winyla, wjeżdża pierwsza fraza gitki i... gol. Koniec, pozamiatane. To co się dzieje później, nie ma żadnego znaczenia. Jakieś niepotrzebne kluczenie w bocznych uliczkach, popisy Pastoriusa, PIARDY Z HALABARDY. A przecież rozchodzi się tylko o ten zwięzły, JEBANIUTKI riff. INSTANT KLASIK. Z miejsca panteon historii dżeza, dżezu, jezu.


#19
Yolanda, You Learn
(First Circle, 1984)

Cały ubiegły tydzień wasz stary miał w głowie piosenkę Metheny'ego. Jeśli to nie uderza was jako dziwne stwierdzenie, prawdopodobnie nigdy nie słyszeliście jego poprzedniego długograja Rejoicing, nagranego z legendarną sekcją Ornette'a Colemana circa Shape of Jazz. Tamta płyta to były improwizacje, przyjaciele. Ale ta piosenka chodząca po głowie waszemu staremu w zeszłym tygodniu – była ładna i można ją było zanucić. Zaczynała się od szybkiego, rockowego gruwu bębnów (Danny Gottlieb grywał całkiem przystępnie, ale Paul Wertico po raz pierwszy wniósł do sekcji Pata proste 4/4) i mocarnego hooka leżącego niedaleko Stereolab z czasów Dots and Loops. Zmiany akordów były przejrzyste i efektywne, a gwiżdżący syntezator zapodał melodię, która trąciła struny w sercu. Były też ciepłe dzwonki, które zapewniały idealny balans. Piosenka której twój stary nie mógł zapomnieć to "Yolanda, You Learn" z albumu First Circle, na którym Metheny i Mays połączyli skillsy instrumentalne z melodycznym promieniowaniem. A Yolanda musiała być piękna.


#18
Follow Me
(Imaginary Day, 1997)

Singiel, hicior, wręcz promocyjny DRIVER z Imaginary Day. I znowuż zapytam retorycznie – jaki to niby jest "jazz"? Normalny pop-rock był tu odbywany, antycypujący liderów new acoustic movement typu Coldplay. Nawet nie mogę go nazwać instrumentalnym, bo słychać głos ludzki. Aczkolwiek rolę wiodącego wokalu pełnią flażolety Pata. Zresztą, co ja was będę przekonywał. O tym, że to właściwie regularna "piosenka do śpiewania" Polacy wiedzą najlepiej, ale przez grzeczność nie będę się pastwił – zwłaszcza, że już to kiedyś za młodu uczyniłem.


#17
Jaco
(Pat Metheny Group, 1978)

Otwarty hołd dla przyjaciela – Pastoriusa, z którym Pat wcześniej pogrywał solo czy na żywo u Joni Mitchell. Kolejny archetyp przejrzystej jak błękitna tafla jeziora fuzji soft-rocka i selektywnego prog-folku. Wyjątkowo przepoławia mnie ostatnia minuta, gdy podcinany temacik gitki niejako rozwiązuje się harmonicznie (dzięki ambientowym tłom Maysa). Właśnie dla takich momentów utworów powinno się słuchać w całości.


#16
Song For Bilbao
(Travels, 1983)

Absolutny popis panowania nad barwową i artykulacyjną specyfiką syntezatorowej gitary – a więc soundem, który przez wiele lat pozostał znakiem rozpoznawczym Pata, jego trademarkiem technologiczno-sprzętowym ("moralno-etycznym"). Bezlitosne strzały wysokiej średnicy brzmią tak, jak wyglądają fajerwerki na nocnym niebie. Lecz nie tyle w warsztatowej MAESTRII tkwi jej potęga, a w zmyśle dramaturgicznym. Nie wiem co mu zawiniło największe miasto Kraju Basków, ale ta opowieść wciąż przyprawia o drgawy, bez chwili na oddech.


#15
Lone Jack
(Pat Metheny Group, 1978)

Ponownie wielka odwaga, żeby spuentować debiut najszybszym numerem w trackliście, bounce'ującym zaraźliwie jakby na przyśpieszonych obrotach – trochę niczym ECM-owska odpowiedź na "Neuschnee 78". Puśćcie wodze fantazji i wysłyszcie w tym antycypację zabójczego tempa j-popowej KRĘCIOŁY po linii Yasutaki Nakaty.


#14
Imaginary Day
(Imaginary Day, 1997)

Imponuje skala ambicji artysty, który po dwóch dekadach nagrywek wciąż drążył ścieżkę oryginalnego języka i nawiązując do formatu progresywnego rocka postanowił otworzyć oczekiwany w napięciu album najdłuższą kompozycją w zestawie. Dziesięć minut odrealnionej podróży przez gęstość rasowych bluesów Led Zep, post-impresjoniczny klimat orkiestracji a la Turangalila i rozległe, powolne, zalane łzami ballady Cure circa Disintegration – a wszystko posypane solidną szczyptą orientalnych przypraw aranżacyjnych. 


#13
San Lorenzo
(Pat Metheny Group, 1978)

U nas ("u nasz w biurze") intro tego nagrania kojarzy się wielu melomanom z sygnałem audycji "Wieczór Płytowy" (której dzisiejsze wydanie jeszcze trwa – fajny odcinek z "Jackiem Johnsonem" Milesa). Reszta świata traktuje "San Lorenzo" jako wizytówkę którą PMG przedstawili się przed milionami słuchaczy i praktycznie zdefiniowali esencję swojego stylu na dobrych kilka lat. Wszystko już powiedziano, ale taki detal chciałbym poruszyć – otóż w sposobie frazowania i w soundzie basu doszukałbym się wpływu Eberharda Webera, który grał z Patem na proto-PMG-owym albumie Watercolors i chociaż tu "zastąpił" go Mark Egan, to Weber na pewno po części też wyznaczył kierunek dla estetyki wytwórni Eichera.


#12
A Story Within the Story
(Imaginary Day, 1997)

Spytałem kiedyś Pata o jego muzycznych mistrzów. Odparł, że Parker, Davis, Coltrane – ale tak naprawdę najważniejszą postacią jest dlań Jan Sebastian. Można więc próbować – z większym i mniejszym powodzeniem – doszukiwać się wpływu Bacha w sferze dyscypliny formalnej, struktur polifonicznych, proto-math-rockowych (lol) kombinacji metrycznych i na wielu innych polach (w końcu mówimy o prawdopodobnie najbardziej nowatorskim umyśle partyturowym ever). A jednak gdy słucham Branderburskich, to uderza mnie skromny dopisek "concerts avec plusieurs instruments", podczas gdy w rzeczywistości spektrum instrumentacji wprost onieśmiela odkrywczymi zestawieniami. Podobnie jak jego idol numer jeden, Pat też jest – w swojej mikroskali – wybitnym kolorystą. Relatywnie prosta (jak na ten ranking) kompozycja "A Story..." zakwita odcieniami brzmieniowej tęczy. Czego tu nie ma – elektryk, customowy dziwoląg "gitara Pikasso", akustyczne i elektroniczne klawisze, perkusjonalia, głosy ludzkie, MELODYKA, trąbka i porządkujący te kłopoty bogactwa kontrabas. Istna feeria barw!


#11
The First Circle
(First Circle, 1984)

Speaking of fan favourite. Zresztą w jednym z wywiadów Patrick też uznał ten kawałek za swojego ulubieńca z koncertowego setu grupy. A to dlatego, że mimo regularnego odgrywania od lat – wciąż czymś go zaskakiwał. "Jest jak stary przyjaciel, w którym nadal odkrywasz nowy potencjał". Trzeba by pewnie przestudiować wszystkie dostępne w sieci wersje (w sumie sama frajda), żeby zweryfikować te słowa. Ale już "bazowe" nagranie studyjne daje niezłe pojęcie o tej przyjaźni (w dalszej kolejności polecam live z The Road to You). Zaczyna się od "klaskania Rubika" – ale znowuż, niechaj Was te klaski nie zniechęcą. Bo ("nie zaczyna się zdania od bo") potem przez dziewięć minut panowie zataczają pieczołowicie koła po pięciolinii, a w finale wieńczą dzieło takim "ostatecznym", triumfalnym pochodem akordowym, jakby chcieli zakomunikować: "więcej już wam nie możemy zagrać". Ostatnie trzy obiegi tutaj, serio (i nawet powracają klaski ze wstępu!).


#10
Are You Going With Me?
(Offramp, 1982)

Jeśli "First Circle" można zaklasyfikować jako fan fav, to tu z kolei mamy oficjalny hymn, "signature song", moment streszczający całą karierę w oczach wiernych. To zdecydowanie "coś więcej niż muzyka" – raczej medytacja prowokująca niektórych szalikowców do uniesień quasi-religijnych, refleksji z kręgu natury, ekologii, kondycji planety. Nie, nie odleciałem – ten tune to obiekt kultu, sprawdźcie se jak nie wierzycie. Na łamach wspomnianej wcześniej "Ultra Szmaty" pisano, że Pacik dorwał Synclavier i od razu nagrał "rewe piosenkę" (!) "Are You Going With Me". O genezie jej powstania możecie szczegółowo poczytać w necie, o ulubionych interpretacjach zespołu możemy kiedyś pogadać przy piwie (ja głosuję na wersję z Travels). Ale abstrahując już od warstwy stricte muzycznej, to coś niesamowitego, że jeden z kluczowych tracków lat 80. (melodycznie, soundowo, nastrojowo) to instrumentalny snuj, romantycznie zadumana synth-bossa, w której na dodatek lider i główny SOLOISTA włącza się do dyskusji dopiero pod koniec czwartej minuty, przy zmianie tonacji. Czyli wydarzenie popkulturowe, a nie jakiś tam "fajny kawałek".


#9
See the World
(Secret Story, 1992)

Wspominałem coś o psycholu Nakacie przy "Lone Jack", ale dopiero tutaj dostajemy WYPISZ WYMALUJ treściowe kompendium gatunku zwanego #porcyscore :| I to – co intrygujące – bez udziału i wkładu Maysa, co potwierdzałoby, że geniusz Metheny'ego można "uzyskać" w reakcji chemicznej "samej w sobie". Od podwalin ufundowanych przez XTC (wkrada się barokowy przepych etapu od Skylarking do Apple Venus 1) aż po tę całą bandę harmonicznych zboczeńców typu Kenny Gilmore, Ryan Power, Knower czy Armando Suzette, "See the World" w ekspresowym tempie penetruje kalejdoskopowe fluktuacje akordowe, które każą się Patowi zastanowić, czy aby nie jest przypadkiem "pederastą w ojcu i synie". Whatever. "Reasumując, nie mam nic do dodania" (klasyk). "Mam dreszcze, jak tego słucham" (redaktor MZ o "Kabarecie" Andrzeja Rosiewicza w podsumowaniu polskich "specjalnych" piosenek na Porcys). 


#8
Phase Dance
(Pat Metheny Group, 1978)

I kolejny żelazny standard w repertuarze PMG. Gdy poznałem go jako MAŁOLAT, to jeszcze nie znałem takich pojęć jak minimalizm czy repetycja, bo nie słuchałem takich artystów jak Reich czy Glass. Więc nie mogłem też docenić błyskotliwej adaptacji techniki fazowych przesunięć do poetyki folkowego tańca. "Dziś sam jestem dziadkiem" i widzę to gołym okiem – ile razy i na ile sposobów, z ilu KĄTÓW można oglądać ten wciąż powtarzany, lekko "wachnięty" pośrodku lejtmotyw, by zachował świeżość, polot i mądrość. Gradualne przetworzenia zapętlają się z baletową gracją i miast nudzić, wciągają "bez reszty". A skąd ta wyczuwalna w tle nostalgia? Może dlatego że nagrywali to w Oslo i tęsknili za amerykańską prerią tak, jak potem Eno w Nowym Jorku tęsknił za angielską ziemią podczas pracy nad On Land?


#7
Travels
(Travels, 1983)

W dzieciństwie spędziłem dziesiątki godzin w trasie słuchając Travels. Przemierzając setki kilometrów milczeliśmy, gdy z samochodowych głośniczków sączyły się brylanciki w rodzaju tej tytułowej miniatury. Musielibyście wiedzieć, jakimi gadułami jesteśmy (moi rodzice i ja), żeby w pełni zrozumieć wagę tego wyznania. Nie do końca potrafię się zdystansować od tej ballady, za bardzo wyhodowałem na niej swoją wrażliwość na bodźce zewnętrzne, zresztą nie tylko muzyczne. "These, perhaps sadly, are some of my most vivid memories of the 1990s". Ktokolwiek podważa w obliczu tego natchnionego tematu takie kategorie, jak "szczerość", "wiarygodność" i "prawda" – NIE JEST DLA MNIE CZŁOWIEKIEM. Dobranoc.


#6
Across the Sky
(Imaginary Day, 1997)

"Opowiem historię inną", i to będzie na tyle z moich wątków autobiograficznych wokół Pata. W drugiej klasie liceum przez kilka dni POŁKŁEM za jednym zamachem "Czarodziejską górę" Manna. Akurat wtedy solidnie katowałem "Travels" (z walkmana) i zwłaszcza "Imaginary Day" (z discmana). Przestrzenne soft-jamy Metheny'ego pełniły więc rolę literackiego soundtracku i już tak mi się przykleiły do tej lektury, że gdy dziś słyszę np. "Across the Sky" to mam przed oczami konkretne sceny. Ta następująca po ciężkim, przeładowanym, wyczerpującym "Heat of the Day" (ważny kontekst umiejscowienia na płycie) post-debussy'owska winietka łączy stoickie zobiektywizowanie emocji z "myśleniem magicznym" meandrycznego tematu refrenowego. Dzięki temu dała mi nierozerwalne dźwiękowe tło zdrowotnych perypetii pacjentów, filozoficznych dialogów Settembriniego i Naphty czy tajemniczych gestów Madame Chauchat.


#5
Third Wind
(Still Life (Talking), 1987)

Od pierwszych dźwięków wiadomo, co się święci. Bębenki prosto z "Copacabany" (...konia z rzędem, etc.), post-samba na pianinie, karnawał w Rio – oczami wyobraźni ktoś mógłby nawet wypatrzyć w tym miksie lokalne miss bum bum ochoczo twerkujące do taktu. Ale zwróćmy uwagę na inteligentną strukturę tego zabójczo chwytliwego hita na modłę "latino". Zgodnie z zasadą "tytułów znaczących" wieją tu kolejno trzy bryzy – egzotyczne i gorące, choć każda w inny sposób. W pierwszej porywający temat gitary (prowadzony w unisonie z wokalem) skonstruowano z finezją, acz matematycznie, ostrożnie – zresztą "zanalizuj to!" nutka po nutce. Paddy McAloon rzekłby pewnie z podziwem: "it's ambitious!". Druga pełni rolę quasi-rytualnego, polirytmicznego, afro-beatowego łącznika. Trzecia brzmi jak euforyczna kulminacja, która tętni radością i mieści w sobie zarówno stadionowych rozmiarów chorus, jak i płonące solówki na gitarowym syntezatorze. "Święto to każdy dzień póki żyję", komunikuje Pat.


#4
Lakes
(Watercolors, 1977)

Nieco niżej w komentarzach wywiązała się mini-dyskusja o dopuszczalnych limitach "sofistykacji" w muzyce nominalnie "popularnej" (nie-akademickiej). Sporadycznie wybryki Metheny'ego (do spóły z Maysem) na tym polu oscylują wokół granic możliwości aparatu percepcyjnego statystycznego "normalsa", choć zawsze w miłej oprawie kolorystycznej, a i do skrajnych eksperymentów dodekafonistów dość daleko. Niemniej jeśli "See the World" promieniuje popowym urokiem (mimo wyszukanej harmonizacji na luzie da się zanucić główną melodyjkę), to w "Lakes" faktycznie miewam sekundy lekkiej zawieszki i nieogaru. Paradoksalnie cały ten misterny wstęp, to zgrabne i (przyznaję) mega skomplikowane podprowadzenie do 0:52 – niewiele mnie tu obchodzą. Podobnież "country'owe" zwolnienia w środkowych pasażach, które są tylko po to, aby słuchacz mógł złapać oddech.

Albowiem MIĘSEM "Lakes" jest szalona agogika sześciu modułów "solówkowych" (po trzy na łeb przypadają Patowi i Lyle'owi), gdzie grupa spektakularnie wskrzesza ducha Coltrane'owskich cyklów akordowych z "Giant Steps". Ale wiadomo, solówki to jedno, a partie basu wspomnianego wcześniej Eberharda Webera to drugie – mistyczne pasaże, gładkie i długie. Rezultat? Kolektywna jazda bez trzymanki i specyficzny pressing na słuchaczu, w boiskowym slangu określany zwykle słowami "dobrze! gubią się!". Jeśli ustalamy, że inteligencja oznacza prędkość myślenia, a nie przebierania paluszkami po gryfie, to chętnie zmierzyłbym IQ tego nagrania. Moja "przyjemność własna" wymyka mi się tu spod kontroli niczym "żywe srebro" i zaczynam czuć strach, że coś się wokół mnie (we mnie?) zaraz rozpadnie, rozleci jak domek z kart. Mogę tylko rozłożyć ręce i krzyknąć do Pata: NIE BĄDŹ TAKI PRĘDKI! UWAŻAJ NA DĘTKI!


#3
Have You Heard
(Letter From Home, 1989)

OK, zsumujcie teraz opisy, które dotąd przeczytaliście. "Have You Heard" to większość z tych rzeczy w formie pysznej, łatwej do przełknięcia pigułki. Bo w konkurencji takiego bezpośredniego, chwytliwego grania opener Letter From Home to istotnie rodzaj skondensowanej "summy" osiągnięć zespołu. Podobnie jak w starszym o dwa lata "Third Wind" przewodni temacik na ucho pomyka spontanicznie, ale już "pod mikroskopem" sprawia wrażenie starannego rozpisania nuta po nucie. Ba, po chwili równoległe linie (gitka, klawisz i wokal) są prowadzone jednocześnie, rozwidlają się z gracją niczym zaprogramowany harmonizator. I zdają się zapraszać do rozmowy, bo ich konwersacyjna melodyka wprost zagaduje: "czy słyszeliście, że...?". 

Do tego dodajmy przebiegłą metrykę 7+7+7+8 i elegancki przebieg akordów wewnątrz pojemnej, acz klarownej HARMONIKI. Do tego dodajmy baletowe walory a la "Phase Dance". Do tego dodajmy ekspresowo wciśnięty gdzieś między te wariackie walkingi liryczny bridge – jak w czołowych balladach PMG. Kompozycję wieńczy PEAK porównywalny z pamiętnym finałem "First Circle". A w żywej wersji z The Road to You "pijany szczęściem" Metheny trochę antycypuje skecz "po gitarę przyszedłem" Kondrata, rzucając na lewo i prawo niezapomnianymi solówkami. Wówczas jasne się staje, że to jest maksimum Pata "lekkiego i przyjemnego". Wyżej już tylko rzeczy z cyklu "trudne sprawy", ocierające się o jakąśtam EZOTERYKIE :|


#2
The Way Up: Part One
(The Way Up, 2005)

No i po krótkim "potrzymaniu Was w niepewności" (MC Terminator) – już wszystko wiadomo. Rozstrzygnięte zostało starcie gigantów, dwóch KOLUBRYN rozmiarowych i jakościowych. Dodam, że jak dla mnie był to klasyczny "finisz z fotokomórką" i do końca zastanawiałem się, któremu z arcydzieł przyznać PRYMAT. W ogóle zdecydowanie warto propsować cały koncept The Way Up, bo to przypuszczalnie najambitniejszy studyjny projekt w karierze i Pata, i Lyle'a. Patrząc z lotu ptaka na ich trajektorię, ta epicka, eklektyczna suita wydaje się całkowicie logiczna i uzasadniona. Wątki minimalistyczne nie powinny być zaskoczeniem dla fanów, którzy pamiętali kooperację Metheny'ego z Reichem przy niebiańskim "Electric Counterpoint". Labiryntowa, "szkatułkowa" ARCHITEKTONIKA to kontynuacja komplikacji implementowanych na Imaginary Day. Jeśli jednak tam zespół rozbił obóz pod szczytem, to tu go zaatakował. Ten wieloletni "marsz w górę", to obsesyjne podwyższanie sobie poprzeczki, to "utrudnianie sobie życia" – tu na szczeblu formalnym osiągnęło nietykalny PEAK.

Jednak na spływające zewsząd pytania "co z kawałkami z Way Up?", muszę odpowiedzieć, że co innego ranking albumów, a co innego pojedynczych tracków. Trzydzieści pięć minut kończące ten blisko siedemdziesięciominutowy KRĄŻEK ("Part Two" i "Part Three") to w moim odczuciu jeden długi, absorbujący i wspaniały strumień przetwarzania powracających tematów, z którego mimo to nie wykroiłbym muzycznych "gestów" samych w sobie. Natomiast "Part One", a dokładnie jego część pierwsza ("...części pierwszej") zawiera fragmencik który od dekady "zgłaszam do prokuratury" albo lepiej na "policję absolutu". Albowiem w ostatniej minucie embedowanego nagrania w powodzi rozkoszy panowie niestety... przesadzili. Wyobrażam sobie, jak ktoś wchodzi do salki, wyłącza prąd i oznajmia: "proszę się rozejść, sorry, ale koniec występu – ZA DOBRE" :/ Orgazmiczne metafory wymiękają przy tej KAWALKADZIE funkcyjnej, w której akordy "uruchamiają" kolejne na zasadzie harmonicznej "reakcji łańcuchowej".

To co następuje później (piękna muzyka, jakby co! szacunek, naprawdę!) nie ma już dla mnie żadnego znaczenia. Leżę i kwiczę poturbowany, ledwo oddycham, próbuję dojść do siebie i oto ja, estetyczny rekon(WALĘ)scent marzę już tylko o odnowie psychobiologicznej.


#1
Half Life of Absolution
(The Road to You, 1993)

Patrzę, że na finał tej niezobowiązującej przecież zabawy postawiłem sobie piekielnie trudne zadanie, bo "nie po raz pierwszy staje mi..." skomentować coś, co się do komentarza nie nadaje. Spróbuję jakoś wybrnąć, ale miejmy świadomość, że o tym piętnastominutowym poemacie instrumentalnym chodzą w sieci legendy jak DJ Hazel o żółtym serze. Gdzieś krążą partytury do przemrówkowania pod lupą, gdzie indziej ktoś pisze, że to "najwybitniejsza kompozycja w dziejach ludzkości", jeszcze gdzie indziej ludzie płaczą, wzruszają się. Dlaczego? Bo nie ma białego.

Ciekawe, że jest przy tym "Half Life..." owiane jakąś tajemnicą. Wisi nad tym utworem kilka paradoksów. Raz, że jedyna oficjalnie wydana wersja to live ze wspominanej tu parokrotnie koncertówki. I natychmiast człowiek chciałby posłuchać studyjnego "oryginału", ale to właśnie "jest" oryginał (swoją drogą nie ma to żadnego znaczenia, bo żywe wykonanie panowie wycyzelowali, wymuskali do granic obłędu – jeszcze nawet pozostawiając sobie lekki margines interpretacyjnej fantazji). Dwa, że akurat tu, w szczytowym swoim "opusie", tnie Pat ze stricte rockowym PAZUREM, na przesterze – co zbliża klimat do prog-rockowego kanonu. 

I wreszcie po trzecie – cała sztuczka magiczna, która przenosi "Half Life..." w nieskończoność, rozgrywa się dopiero w ostatnich trzech (!) minutach suity. Jasne, nawet bez tych końcowych trzech minut byłby to bezdyskusyjny majstersztyk, ewoluujący stopniowo od abstrakcyjnego wprowadzenia do serii pasjonujących motywów, porywających dramaturgią w zakresie melodyki, rytmiki, dynamiki, artykulacji... Ale tak się składa, że bumerangowy powrót zreharmonizowanego LEJTMOTYWU daje wprost astronomiczny efekt i kompletnie wywraca do góry nogami sens poprzednich dwunastu minut (samych w sobie – jako się rzekło – wybornych).

Kluczowe pytanie nawiedza mnie od kiedy w liceum kupiłem The Road to You: co właściwie wyrażają ta partia i towarzyszący jej obieg harmoniczny od 12:46 do 13:51? Co mieli w głowie Metheny i Mays pisząc niejako "na nowo" ten pasaż? Czy byli szczęśliwi, czy smutni? Zajrzeli w oczy otchłani, czy osiągnęli nirwanę? Zresztą, czy to się w ogóle wydarzyło naprawdę? A może to złudzenie psychoakustyczne, zbiorowa halucynacja i efekt Mandeli? Chwileczkę, poprosimy pana Clifforda o rozrysowanie dla nas interwencji Kłosa w meczu z Ukrainą... O nie... "Analiza wykazała, że to fotomontaż. Nie zgadza się światło, animacja. Fotki z nałożonym UFO, lądowanie na księżycu Kubricka, tego typu sprawy".
(2018)

* * *

poniższa plejka top 40 chyba mówi sama za siebie, ale proszę – oto oceny albumów w skali "przegląd na Screenagers" (tak "z głowy" te których słuchałem więcej niż raz):

10 – PMG s/t
9 – Travels, Letter From Home, Imaginary Day
8 – First Circle, Still Life (Talking), Road to You, The Way Up
7 – Bright Size Life, Watercolors, New Chautauqua, American Garage, As Falls Wichita, Offramp, Secret Story, We Live Here
6 – 80/81, Rejoicing, Falcon & the Snowman, Song X, Quartet, Speaking of Now, One Quiet Night
(2018)

Zmarły przedwczoraj Lyle Mays przyznał kiedyś, że inspiracją większą niż jakakolwiek muzyka był dlań Frank Lloyd Wright i jego projekty. Faktycznie – wyczuwam u obu artystów podobne napięcie między formą i funkcją, abstrakcją i strukturą, organicznością i konstrukcją, lekkością i monumentalizmem. Pisałem trochę o Pat Metheny Group między innymi przy wyborze ulubionych z ich nagrań (patrz wyżej). Ponoć w tym zespole Lyle odpowiadał "bardziej za harmonizacje", a Pat "bardziej za motywiczność" – choć pewnie nigdy nie dowiemy się, w jaki sposób razem komponowali. Poniżej plejka z tamtym zestawieniem. Jeśli jednak chcecie poczuć maksymalny "destylat Maysa w Maysie", to polecam też sięgnąć po autorski self-titled debiut pianisty z 1986. To pełne zadumy, eskapistyczne new-age fusion, trochę jakby "PMG bez gitarowych solówek". R.I.P., "człowiek współbrzmienie".
(2020)