PAUL MCCARTNEY
#2
PAUL MCCARTNEY
"Yeah, well, you know, I think the thing is, we started, in early rock'n' roll with three chords. We learned those three chords in a number of keys, A, D, E, was the first. Then E, A, B7, which meant you could be in E and do three chords. C, F, G7, but it was always the three chords but in different keys. Then we started to nick C out of its world, the world of C, and put it into the E world, so instead of just E "dun-dum-dunna", A "doo-doo-doo", B "doo-dunna", E. Then you'd go E to A to C or whatever and you'd just see other chords you could stick in.
So it was a gradual development and you were just learning other chords. Then if there was a song that you wanted to do, that was, really chordy... I was just thinking the other day, I liked the song "Till There Was You", I didn't realise at the time that it was out of a musical called "The Music Man", I just heard it as a song and I kinda liked it, so I just learned it. I think have even got the sheet music or something. The chords were quite [shrugs]. This was in F, and you were learning the demented chord or whatever. This was like F demen-ted! And C dee-luded! And E distracted! So there was all these kind of weird little chords that were adding to our armory of where we could go, you know. Like you say, once we got a lot of those then you would even try changing in the middle of a bar and that's another advance".
(100 Songwriterów Wszech Czasów, 2015)
* * *
SAMA TREŚĆ: 5 najważniejszych solowych płyt Paula McCartneya
Mini-przewodnik po najważniejszych dziełach w autorskiej karierze genialnego muzyka.
* * *
To już ponad miesiąc od występu Sira Paula McCartneya na Stadionie Narodowym w Warszawie. Media trąbiły o tym wydarzeniu z ogromnym wyprzedzeniem, billboardy rozklejone na stołecznych ulicach krzyczały gromkie "Witaj Paul!", a frekwencja zgodnie z oczekiwaniami dopisała – i słusznie. Warto natomiast zastanowić się – dlaczego? Wiadomo, Macca to ikona nie tylko muzyki, ale i kultury ogólnie, ambasador brytyjskiej elegancji i stylu, jeden z ostatnich tytanów popu i rocka, postać wręcz nietykalna. Ba, grubym nietaktem byłoby wspominać, że w latach 60. był jedną z dwóch głównych sił napędowych zespołu niemal jednogłośnie uznawanego przez historyków za najwspanialszy w dziejach. Ale czy późniejszy (solowy i pod szyldem Wings) dorobek Paula znaczy cokolwiek więcej dla jego dzisiejszych fanów, niźli tylko garść przebojów z cyklu tych łatwych i przyjemnych? Cóż, od lat 70. do dziś facet wydał mnóstwo albumów i chociaż prawie żaden nawet nie muska poprzeczki wyznaczonej przez regularną dyskografię The Beatles, to na pewno znalazłoby się wśród nich pięć tytułów, które wypadałoby poznać w całości. Naprawdę warto po nie sięgnąć, jeśli dotąd jeszcze tego nie zrobiliście.
* * *
McCartney (1970)
Kiedy po rozpadzie czwórki z Liverpoolu świat wymagał od Macci rozbuchanych dzieł zapiętych na ostatni guzik realizacyjnie i koncepcyjnie, on postanowił spuścić powietrze z balona chorych oczekiwań dziennikarzy i grać po prostu to, na co miał ochotę – czyli codzienną odmianę folkowego brzdąkania "dla siebie i najbliższych". Decyzja o dalszym zagłębianiu się w korzenie rockowej tradycji (przypomnijmy, że to trend po raz pierwszy zaobserwowany na "Białym Albumie", a antycypowany bodaj przez Briana Wilsona na longplayu "Wild Honey" Beach Boysów) zaowocowała zbiorem bezpretensjonalnych, czarujących, nagich aranżacyjnie miniatur, czasem nawet pozbawionych wokalu. Paul sam zarejestrował ścieżkowo partie wszystkich instrumentów, zaśpiewał, a potem wyprodukował nagrania. I pewnie dlatego wyszła mu rzecz surowa, przeważnie soundem przypominająca suchą demówkę ("Valentine Day", "Hot As Sun"). Wyróżniłbym niewymuszenie urokliwe, akustyczne "Junk" czy "Teddy Boy" (napisane jeszcze w czasie pobytu w Indiach), a także najbardziej ekspresyjny w zestawie "Maybe I'm Amazed", faktycznie przywołujący, przez chwilę, prawdziwego ducha późnych Bitli. Owszem, obok tych perełek mamy tu na przykład zupełnie nijakiego bluesa "Momma Miss America" i ogólnie sporo tu wypełniaczy, ale trzeba podkreślić, że są to wypełniacze... zamierzone. Demonstracyjny brak aspiracji i unikanie ewentualnej doniosłości są domyślnym motto tej płyty, przygotowanej w domu, na luzie, z dala od przytłaczających ogromem studyjnych pomieszczeń. I ja to kupuję. Jak to mawiają zagorzali punkowcy: "DIY forever!"
(T-Mobile Music, 2013)
Ram (1971, Paul & Linda McCartney)
Rok później nasz bohater skorzystał już w studio z usług towarzyszących muzyków (w tym żony Lindy) i z ich pomocą przedstawił materiał, dzięki któremu udało mu się w pewnym sensie upiec dwie pieczenie na jednym ogniu. Z jednej strony wciąż zachował sielską, nieco beztroską i spontaniczną atmosferę poprzednika. Z drugiej zaś, uwypuklił istne "kłopoty bogactwa" fantastycznie zniuansowanych linii wokalnych, znacznie staranniejsze opracowania i przemyślane, nieszablonowe kompozycje. Ta szczegółowo dopracowana wizja przebija tu już od pierwszej piosenki, "Too Many People", która podobnie jak "Ram On" albo "Heart of the Country" nie odstawałaby na schyłkowych dziełach Beatlesów. To samo można powiedzieć o pysznej pięciominutowej mini-suicie "Uncle Albert / Admiral Halsey", skrzącej się od pomysłów melodycznych, zmian tempa i nastroju. Bardziej krzykliwe momenty (jak "Monkberry Moon Delight") wciąż zachwycają wyważonym aranżem i harmoniczną elegancją. Lekkość i odrobina nonszalancji mieszają się tu z przemyślanymi konstrukcjami, pozbawionymi zbędnych, nudnych pasaży. Tracklistę wieńczy urodziwy, okraszony zgrabnymi orkiestrowymi wstawkami "The Back Seat of My Car". W recenzjach publikowanych tuż po premierze, krytycy obeszli się z "Ram" niezwykle szorstko, dla odmiany komplementując za to "Imagine" Lennona. Z perspektywy czterech dekad nie ma jednak wątpliwości, że mimo paru mielizn w trackliście, Paul nigdy więcej nie sygnował płyty tak równej i tak dobrze znoszącej upływ czasu. Słowem, jeśli miałbym zarekomendować tylko jedną pozycję z tego artykułu, wskazałbym właśnie na "Ram".
(T-Mobile Music, 2013)
Band on the Run (1973, Paul McCartney & Wings)
Czy ktoś nie zna tytułowego utworu, od którego zaczyna się ten album? Łkający riff gitary i dialogujący z błogimi chórkami, rozwibrowany syntezator. Później nieco nerwowe, "podejrzliwie" stąpające interludium ze słowami "if I ever get out of here". No i wreszcie zaintonowany z przygrywającą pudłówką w tle slogan "baaand on the run", nawiązujący być może do całkiem poważnych perypetii Wings w nigeryjskim Lagos w trakcie sesji nagraniowych "Band...". Ta sekwencja zdarzeń – bez cienia przesady, naprawdę! – to afera na miarę drugiej strony winyla "Abbey Road". Najprawdziwszy przejaw geniuszu jednego z dosłownie kilku (palce jednej ręki) najwybitniejszych songwriterów wszech czasów, który jeszcze dobitniej niż w "Uncle Albert..." udowadnia, że w pięciominutowej formule potrafi pomieścić więcej atrakcyjnych rozwiązań, niż wiele słynnych zespołów na przestrzeni całych dyskografii. Na dwójce tkwi "Jet", od którego jeszcze kilka lat temu Paul rozpoczynał swoje występy – klasyczny rockowy wymiatacz, przełożony lirycznym mostkiem i wsparty sekcją dętą. A na trójce "Bluebird", śliczna ballada w nieco latynoskim stylu. Start zapiera więc dech w piersiach i trochę szkoda, że kolejnych sześć indeksów odrobinkę rozczarowuje. Nie zrozumcie mnie źle, to wcale nie są złe kawałki. Do końca słuchamy głównie świetnej muzyki, ale... Pamiętajmy, że odpowiada za nią ktoś, kto jeszcze sześć, siedem lat temu dokonywał cudów na "Revolverze" czy "Sierżancie Pieprzu...". W tym kontekście błahość motywów przewijających się przez deczko weselny blues "Let Me Roll It" czy ogniskowo-pijackie przygrywki w "Picasso's Last Words" (tak, wiem, że to pasuje do tekstu – a mimo to...) może pozostawiać trochę do życzenia. Ale poza tym jest znakomicie i chociażby z racji samych trzech pierwszych ciosów "Band on the Run" to dla każdego Beatles-maniaka pozycja absolutnie obowiązkowa.
(T-Mobile Music, 2013)
McCartney II (1980)
Ten niespodziewany wybryk, swoisty kaprys przechodzącego wówczas nerwicowe lęki artysty, to poważny argument na rzecz teorii, że wcale niełatwo zdefiniować Paula jako piosenkowego konserwatystę. Podobnie jak na "jedynce" 10 lat wcześniej, Macca znów sam nagrał wszystkie partie na szesnastośladzie. I znów pojawia się wrażenie, jakbyśmy słuchali niedoskonałej jakościowo taśmy demonstracyjnej, a nie wypolerowanego, dopieszczonego produktu. Być może dlatego "dwójka" wciąż, po tylu dekadach, niezmiennie intryguje. Już sam początek wprawia w osłupienie. W sferze dynamiki "Coming Up" operuje podobnie zwięzłymi, zwartymi rytmicznie i artykulacyjnie środkami, co grupa Talking Heads! A to nie koniec sensacyjnych analogii. Przecież dryfujące z gracją, ambientowo-popowe "Summer's Day Song" pasowałoby na stronie B "Before and After Science" Briana Eno. A mechaniczne arpeggio w podkładzie sławetnego "Temporary Secretary" odważnie zestawiano z dokonaniami Kraftwerk. W ogóle sporo tu nowoczesnych (jak na tamte czasy) brzmień syntezatorowych (przykładem proto-synth-popowe "Front Parlour" czy "Frozen Jap"). Ale neurotyczna, wykrzywiona strona muzycznej osobowości Paula rodzi coś więcej, niż zaledwie interesujące ćwiczenia aranżacyjne. Trudno ukryć mu naturalną, wrodzoną smykałkę do nośnych melodyjek, więc całość, choć dla niektórych bywa odrobinę irytująca, jest w sumie odpowiednio przystępna i bezpośrednia. Nie wspominając o momencie szczerej zadumy, jaka nawiedzi Was przy słuchaniu tak ślicznej impresji na głos i elektryczne piano jak "Waterfalls". Złośliwcy dostrzegający w McCartneyu speca od tandety i mainstreamowego koniunkturalistę mają więc trudny orzech do zgryzienia, bo akurat na tym krążku Paulowi bliżej do papieża lo-fi, R. Steviego Moore'a. Jakby nie patrzeć: obaj w domowych pieleszach nagrywali ładne piosenki kwalifikujące ich do niezwłocznej wizyty u psychiatry.
(T-Mobile Music, 2013)
Tug of War (1982)
Od strony realizatorskiej to z kolei antyteza podejścia zaprezentowanego na "McCartney 2". Produkcja zachwyca bogactwem i kolorytem – nic dziwnego zresztą, skoro odpowiadał za nią sam George Martin. Ponadto Paul otoczył się eksluzywnym gronem doborowych gości. Są dwa duety ze Stevie Wonderem i jeden z pionierem rokendrola Carlem Perkinsem, w "Take It Away" bębni Ringo Starr, a tu i ówdzie przygrywają takie tuzy jak legendarny sideman Steve Gadd na perkusji, Andy Mackay (znany głównie z Roxy Music) na lyriconie albo Eric Stewart (współkompozytor "I'm Not In Love" 10 CC!) na gitarze. Również w zakresie charakteru samych piosenek "Tug of War" to eklektyczny, zróżnicowany album. Umieszczono tu obok siebie rzeczy tak pozornie odległe, jak okraszone podniosłymi smykami nagranie tytułowe (przykład "zwrotnego sprzężenia" inspiracji – bo brzmi nieco jak orkiestrowe ballady Electric Light Orchestra), funkowe, napisane z pomocą Wondera "What's That You're Doing" (z parodią "She Loves You" Beatlesów w finał) czy wyborna brazyliana w duchu Earth, Wind & Fire czyli "Dress Me Up as a Robber", gdzie Macca popisuje się wyśmienitym falsetem. Oczywiście większość słuchaczy pamięta z tej płyt głównie dwie pieśni – "Ebony & Ivory" i "Here Today". Pierwsza z nich bywa czasem dość niesłusznie poniewierana, bo chociaż to ewidentny hicior dla mas, to pod płaszczykiem infantylnego tekstu kryją się w nim mocarne radiowe melodie, których na dzisiejszych komercyjnych playlistach jakoś mi brak. Druga to łzawy, osobisty list dedykowany Johnowi Lennonowi, który odszedł niecałe dwa lata wcześniej. Akompaniament to w tym przypadku tylko akustyk i smyki. I może to właśnie dzięki temu utwór do dziś ma ogromną siłę i nadal potrafi wzruszać największych rockowych twardzieli.
(T-Mobile Music, 2013)
"Listen To What The Man Said"
Tyry tyyyy tyry tyry tyy.
Pamiętacie jedną z najpiękniejszych piosenek 2002, którą dorwaliśmy na LP pod koniec 2003? Milky, "Just The Way You Are", anyone? Najczęściej słuchana przeze mnie pod rząd piosenka w życiu? (Rekord kiedyś pobiłem pod koniec grudnia, ehm. Chyba pod setkę podjechałem.) Piosenka, która zawładnęła sercami całego serwisu, a redaktor Zagroba nazwał nawet linię wokalną Giudy "więcej mówiącą o miłości niż sonety Petrarki"? Tak, pamiętacie ten nucony wokal w refrenie! Cudowne! Co za piękna melodia!
Actually, fajnie mieć matkę kupującą sobie w formie "coś swojego" płyty z lat 60-tych, 70-tych, 80-tych... Większość moich demaskacji zrzynek i zapożyczeń kompozycyjnych, z których kilka omawiałem już na tych łamach, doszło do skutku właśnie dzięki tej pokoleniowej wymianie. Parę dni temu mama nabyła kompilację 2 CD Wingspan: Hits And History, czyli obfity zbiór esencjonalnych kawałków z dorobku solowego Macci. Zatem zapuszczamy sobie przy obiadku. Opener to fragment niespecjalnie wysoko ocenianego krążka Venus And Mars (rok 1975). Słucham i... WTF? Ta sama melodia, o której w recenzji albumu Star pisaliśmy tak: "zanim panna nie ujawnia swojej onomatopeicznej wstawki. Ona sama jest śliczna na własnych prawach, ale kiedy wkracza bas, wystrzela ją prosto w gwiazdy".
Ale to jeszcze mało. Po uważnym przeszukaniu netu zorientowałem się, że dwóch kolesi gdzieś na świecie załapało ten absolucik swobodnie przede mną. Ponadto, dokopałem się do credits singla Milky, gdzie wśród autorów piosenki wymienieni są: Paul i Linda McCartney. AAAAAAAAAAA!!!!!!!!!!!!!! W mojej wkładce do Star cały materiał opatrzono wzmianką "written by G. Trivellato and G. Sacchetto". Należy uczciwie przyznać: wprawdzie podkład basu i akordów inny, ale linia melodyczna ta sama. Oczywiście kawałek Milky jest lepszy! Buahahah. (Hm, to złe słowo. Jest przegenialny.) Podczas gdy numer McCartneya ledwie "taki sobie" i "sympatyczny". Co w niczym nie zmienia faktu doniosłości odkrycia! Chwała też i cześć włoskiemu duetowi producenckiemu za wyłapanie i wyeksponowanie frazy w roli przewodniego motywu swojego utworu. Post-moderna rządzi.
PS: Postać McCartneya.
(Porcys, 2004)
Chaos And Creation In The Backyard (2005) 6.5
Sądzę, że jesteśmy coraz bliżej. Jesteśmy coraz bliżej chwili, w której bieżący, kilkudziesiąty album w dorobku zasłużonego weterana-chodzącej-legendy sięgnie normalnej listy roku, obok teraźniejszych bandów, *bez* wspomagania się mitami z przeszłości. Spójrzmy kto się ocierał. Dylana Time Out Of Mind za takową rzecz uznawano, ale jak już gdzieś wspominałem, wiało od tego nudą. Cohen raz na parę lat wraca se z klasztoru buddyjskiego i jest bardzo dobrze, jest magia, choć materiału nieco brakuje. Tom Waits w ogóle nie schodzi nigdy poniżej pewnego poziomu, choć dla mnie to tam wiecie, Bone Machine ostatnio wymiatało (inna sprawa, że średnio wracam do takiej muzy). Mijający rok również sprzyjał najsłynniejszym muzykom w dziejach. Stonesi nagrali blues-rockową fiestę autoplagiatów i od razu dostali zachwyty w reckach (co nie dziwi, biorąc pod uwagę, że wciąż mają więcej charyzmy, niż czołowa piątka roku "NME" razem wzięta). No i McCartney ze swoją "poważną", "rozrachunkową" płytą – kto wie, czy nie zaszedł z tego towarzystwa najdalej. Większość komentarzy wskazuje zgodnie: jego najlepsza rzecz OD LAT. Ja tam wiem? Nie pożerałem nigdy solowej dyskografii Paula – jakieś Tug Of War się na kasecie wala, 2CD składanka post-Beatles i pamiętam, że Standing Stone zalatuje symfonią. Może Karol coś będzie wiedział.
Co było kluczem do tego sukcesu? Mógłbym odpowiedzieć: piosenki, ale taka argumentacja wydaje się zniewagą dla jednego z dwóch najwybitniejszych żyjących songwriterów ever, którego dorobek to blueprint dla "piosenki" pop/rockowego światka, od XTC przez Oasis po Of Montreal. Natomiast konkretnie ujmując, chodzi tu o zadziwiającą aktualność i adekwatność tych numerów. Z powodzeniem można je wcisnąć między contempo-indie i nikt by nie musiał ich "bronić" w obliczu młodszych trendów. Mistrzu w absurdalnie naturalny, beztroski sposób odnalazł tu niszę intymnych, starannie przygotowanych niezal-ballad i odniesienia same się cisną. "Jenny Wren" pasowałoby na krążku Jima Guhtrie. "At The Mercy" sorewicz, ale następne Radiohead mogłoby tak brzmieć NA LUZIE. "English Tea" fika dostojnie jak kolejny unreleased track z tego boxu XTC. Atmosferyczne, przestrzenne i delikatne pieśni w duchu "Too Much Rain" są niby odrzutami z Yankee Hotel Foxtrot. "Riding To Vanity Fair" sugeruje mroczną, powolną odsłonę ostatnich dwu pozycji SFA. Reszta zaś przypomina o *klasie* gościa i czyni hype'owane dziś Boy Least Likely To czy Lucksmiths niepotrzebnymi. Dodajmy warstwę liryczną odbijającą dramatyczne przejścia w życiu prywatnym z zeszłych kilku lat (kto się interesuje, wie jakie) – w opozycji do lwiej części "niepoważnych", "rozrywkowych" dokonań pana PM, to dzieło porusza szczerą refleksją – i mamy świetność w pełnym słowa znaczeniu.
So, who's next for the (emeryten) party? Luke żartował, że Barrett się obudzi i przeskoczy wszystkich tych psych-folkowców przedśmiertnym arcydziełem. Spoko, dobra opcja, ale ja ciągle stawiam na zapowiedzianą współpracę głównej postaci tego artykułu z drugim świrem co dwa dni później urodziny obchodzi i też od basu zaczynał (zauważmy, że moment idealny – obaj są niejako na topie). Śmieszne – kiedyś tak "stawiałem" na kolaborację RH i Massive Attack, i do dziś się nie doczekałem. Ale powiadam wam: gdyby Macca i Brian zasiedli z ansamblem od SMiLE do minorowych tonacji, spróbowali jeszcze lepsze jakościowo Chaos skrzyżować ze szlachetną nostalgią Surf's Up, a tekstowo spojrzeć brutalnie wstecz z perspektywy swojego wieku (typu Cashowe "Hurt"), to w dobie regularnej dewaluacji i braku sensu nowych wydawnictw mogliby nie tylko (to z palcem w dupie) skompromitować sezonowe beztalencia w rodzaju Killers czy Kaiser Chiefs, lecz nawet pokusić się o album roku! Warunek powodzenia to jednak zupełny brak auto-odniesień, zero cytatów z własnej twórczości i ewentualnego lizania się po małżowinach usznych za pomocą mrugania do siebie powiekami. Podobne "serdeczne" zabiegi pod publiczkę bezwzględnie pogrzebałyby potencjał projektu. Trzymajmy kciuki więc, aby nasz bohater mógł serio zaśpiewać "When I'm 64" już z wyjątkowym w historii indywidualnej kariery osiągnięciem na koncie.
(Porcys, 2005)
***
Paul McCartney
6 Czerwca 2004, Park Kolbenova, Praga
Druga wizyta w stolicy Czech zrobiła na mnie trochę mniejsze wrażenie, niż ta sprzed dwóch lat. Bo tak, weźmy przykładowo ceny. Co się stało przez ten czas, że korona stoi nagle mocno i spacer po sklepach płytowych owocuje ledwie głębokim westchnięciem do przetrzebionych zasobów portfela? Dlaczego dodatki do zupy są obowiązkowe w każdym zestawie, bijemy się o złotą patelnię? Aha, oraz organizacja koncertów. Bida z nędzą. Zero parkingów, zero informacji, zero kumacji. Choć nadal Czesi są bossami. Zaskoczyli dojściem do połfinału. (Trenera Czechów nie stać na fryzjera.) Ponadto, imponują, że tak powiem, kulturą muzyczną. Gdy wstąpiłem do Bontonlandu, głośniki serwowały akurat "Listen To What The Man Said", o którym przed paroma tygodniami pisałem playlist. Gdy nastąpiło "Band On The Run", zrozumiałem, iż węzeł zapodaje dokładnie tę wspomnianą przeze mnie kolekcję Wingspan. Ponieważ nie dysponowałem wolnymi godzinami na swobodne eksplorowanie Vaclavskie Namesti i okolic, zaliczyłem jeszcze standardowy obiad na Wieży Telewizyjnej, by skierować się w stronę starej, zdezelowanej fabryki, gdzie szykowano ostro wszędzie reklamowany, wieczorny show.
"Widziałem setlistę pewnego koncertu na którym byłeś. Jakoś w Niedzielę, ktoś w Pradze grał. Cii". Ta. Ja tę setlistę słyszałem na żywo. Repertuar tej finalnej trasy konstytuują w dwóch trzecich fragmenty twórczości Fab Four, włączając kilka odświeżonych-po-wielu-długich-latach killerów-rarytasów. Serio, normalnie po dwa, trzy kawałki z wszystkich boskich krążków. Wersje wierne oryginałom, gdzie nawet sola Harrisona odtwarzano z pietyzmem. Plus klasyczne hity własne. Oraz po jednym hołdzie: dla Johna i dla George'a. Ustalmy: nie zamierzam komentować tutaj merytorycznego aspektu występu. Gdy wyjeżdżałem z Warszawy, kolega poinformował mnie w imieniu większej grupy: aha, spróbuj po powrocie pisnąć słowo na ten temat, to cię zabijemy. Hehe. Spoko. Po wielominutowym błądzeniu wśród fatalnie oznakowanych sektorów trafiliśmy wreszcie na miejsca. Dyskotekowy balet skąpo odzianych lasek ustąpił sceny zespołowi, a paradujący w czerwonym shircie Paul zaintonował "Jet", zupełnie na życzenie mojej mamy. Koleś ma sześćdziesiąt dwa lata, wygląda na trzydzieści, a zachowuje się na dwadzieścia. Postać jego wokalu. Postać tego, że śpiewa czysto każdą linię, absolutnie mimowolnie. Największy żyjący songwriter na świecie. Doh. O, no i jeszcze bębniarz ładnie wymiatał. Całkiem.
Więc wyszliśmy zauroczeni, lecz kilkudziesięciotysięczny tłum kroczący wolno przed siebie w mrocznej, odpychająco mechanicznej scenerii ewokował estetykę obozu koncentracyjnego. A może na skojarzenia te wpłynął rok traumatycznych zajęć z Getta Warszawskiego? Zblokowana brama zmusiła do skakania przez wysoki mur na ulicę. Poczułem się jak rewolucjonista na barykadach. Chwilę potem widok napchanego po brzegi tramwaju kontynuował odniesienia sprzed momentu, ale pewien polski głos wypunktował cynicznie: "To ma być ścisk? Ja w podobnym tłoku codziennie śmigam do roboty". Ech, rodacy. Wsiadłem do samochodu i po raz siedemdziesiąty ósmy zapuściłem Satanic Panic. Reszta wspomnień z wyprawy pośrednio wiązała się z samym Maccą. Firma Nike promowała specjalnym, jarmarcznym pokazem nową linię damskich koszulek w kolorze jasnobłękitnym, zatem na ulice Starego Miasta wyległy w kolosalnych ilościach zgrabne, młode dziewczęta ubrane takoż. Zaskakująco, Camele sprzedawane są u naszych południowych sąsiadów na osobne paczki, a nie w kartonach. Aha, oraz napisałem największą liczbę komunikatów komórkowych w tak krótkim okresie. Nie było tej tęsknej rozłąki. KISS KISS.
(Porcys, 2004)
* * *
jeśli nie fejk (kto wie...), to mielibyśmy kolejny dowód "w sprawie która się toczy", że wbrew taniej obiegowej mądrości obaj panowie mieli równie eksperymentatorskie "indie" zapędy. prawdopodobnie "pierwszy mixtape w dziejach", prekursor Minesweeper Suite, Erlenda w serii DJ-Kicks i składanek Marka Sierockiego :| cytując klasyka "Paul is not the cool one. Nor is John. They are both the cool one. They are both the uncool one".
(2017)
– Do you feel that later on, when you move into another period... say in five years time... you'll be writing in the same idiom? Or different? Will you change with the times?
– I think the point is, the tunes that we write... ...on, in, any iddum. Idiom. Idiot... I think it's just the arrangements. For instance, "From Me To You". It could be done as an old Ragtime tune... especially the middle-eight. And so, we're not writing the tunes in any particular idiom. So, in five years time, we may arrange the tunes differently... but we'll probably write the same old rubbish.
(18 maja 1964)
Dziś 80 lat kończy gość, który moim skromnym zdaniem "wynalazł" muzykę tzw. "rozrywkową" taką, jak ją definiujemy i rozumiemy obecnie (gdzie "obecnie" oznacza właśnie od wtedy do teraz). Wspominałem o tym niedawno u Łukasza w podcaście Wyszukane Piosenki i ogólnie nie uważam tego za jakieś odkrycie Ameryki, choć sądzę, że za rzadko się to otwarcie podkreśla. Oczywiście można godzinami rozprawiać o wzajemnej stymulacji muzycznej z Johnem, o producenckiej opiece pana Martina, o przyjaźni z takim typkiem który 80 lat skończy pojutrze... Można też drążyć szczegóły – miliard genialnych melodii (czasem "to nawet nie jest on" – https://www.youtube.com/watch?v=1LlHlMANcvU), niepojęte linie basu "naćkane" tyloma nutami ile mieści "wrażeniowa chwytliwość", potężny zakres wokalnej ekspresji ("tato, prawda że Paul umie zmieniać głosy?"), adaptacja wątków retro w funkcji osobistej interpretacji "psychodelii", pionierskie w obrębie Fab Four zainteresowanie awangardą i poważką, wybitna dyskografia obejmująca praktycznie każdy wyobrażalny styl/nurt etc etc etc. Ponadto wiadomo, że historia świata to proces, na który wpływ ma SZEREG czynników, splot zdarzeń, nic się nie bierze z próżni, wszystko są to naczynia połączone, bla bla bla...
NIEMNIEJ JEDNAK, gdyby próbować komuś przypisać indywidualną odpowiedzialność za to, że dziś słuchamy sobie plejek z kosmicznym rozstrzałem gatunkowym i jest to coś naturalnego, powszechnego, normalnego, bo kategoria "piosenki" pozostaje jako constans ("treść"), a zmieniają się narzędzia/technologie/style ("forma") – byłby to McCartney. Konkretnie zaś manifestacja tej filozofii bodaj pierwszy raz odbyła się we wklejonym wyżej cytacie z embedowanego niżej wywiadu, m/w od 3:25. Oto 21-letni Macca "na zupełnym, pełnym luzie", bez spinki i całkiem zabawnie wykłada w prostych słowach teorię "poptymizmu", zasiewając ziarno nie tylko "gustu", ale ogólnie wizji i "postrzegania świata", które znajdziecie potem "wszędzie" w umownie "naszym" kręgu zainteresowań – od Pitchforka, NATN, Stylusa i ILM, przez Porcys, Screenagers i Carpigiani, po "Ciebie, Ciebie, Ciebie i Ciebie" (jak mawia pan Tede, który zresztą swoimi słowami DOKŁADNIE TO SAMO wyłożył kiedyś TUTAJ – https://www.youtube.com/watch?v=YEvK_JKx8vs). Czyli w skrócie – po prostu by nas nie było. Dziękuję "pan Paaaaweł".
(2022)