PHOENIX
Alphabetical
Phoenix grają atrakcyjny, uwodzicielski post-pop dla generacji iPodów. Grupa dzieli narodowość, oraz wytwórnię, z Air, i podobnie jak romantyczny duet twórców "Parisian sex", mierzy w słodkie, techniczne retro-obrazki. Phoenix przywołuje nawet późne, kolażowe próby Air at its most angular: sztuczna perkusja, organowe pasaże i kruche gitary kleją razem odbitki konkretnych brzmień, miejsc audialnych i przeszłych er. Z tym wyjątkiem, że miast wskrzeszać majestatyczne orkiestracje Gainsbourga, zespół koncentruje się raczej na efektownym adaptowaniu na epokę informacyjną krystalicznego popu E.L.O. Ah, no i regularnie śpiewają, przez co w rezultacie kończą na właściwych piosenkach.
Dwie z ich debiutu United z 2000 roku wypłynęły później na popularnych kompilacjach i tam osiągnęły powszechne alt-rozeznanie. Orzeźwiająca pigułka tęczowych soft-hooków "Too Young" (wiadomość dla wszystkich Porcysowców: progresja akordowa zwrotki jest w ogóle wcale podobna do "Spike The Senses" Of Montreal, z tą różnicą, że kawałek powstał cztery lata wcześniej) jako fragment soundtracku do Lost In Translation, a kameralny quasi-digi-funky-soul "If I Ever Feel Better" w sławnym DJskim mixie Erlenda. To były highlighty, ale cała równa płyta, ogarniająca bogaty krajobraz od hałaśliwego niezal a la Frank Black ("Party Time"), przez country-hop, przechodzący w końcu w vocoderową suitę, reminiscencję Discovery, pozwalającą na luzingu użyć tu terminu "french touch" ("Summer Days", "Funky Squaredance"), dziwnie satysfakcjonowała, antycypując format typowy dziś dla internetowych message groups, a mianowicie: singlowy potencjał każdego tracka plus premedytowany stylistyczny eklektyzm.
Na semaforze Alphabetical formacja wyspecjalizowała się chyba w rzeczonym formacie studyjnego, audiofilskiego produkcyjnie, białego pop-hopu – bezdusznego i emocjonalnie spreparowanego, ale precyzyjnego w doborze i centymetrowym układzie elementów. Przebojowy opener "Everything Is Everything" fika przez ucinane bity wykoncypowaną, chłodną melodią, prowadzącą do zabójczo zapamiętywalnego refrenu. Koleś przy mikrofonie przypomina delikatniejszego, zniewieściałego, inteligentniejszego Robbie Williamsa. Piekielnie szczegółowe aranże pykają w stereo jak cyfrowo wygenerowane moduły w programie do kreowania konstrukcji 3D. Prosty tekst potrafi zakamuflowanie uchwycić alarmujący obecnie problem kulturowego śmietnika sieci. Kompozycja wydaje się nerwowa i spięta, lecz zatroskana i nostalgiczna.
Zaczynając od takich wyżyn, Phoenix ustawiają sobie poprzeczkę niezwykle wysoko, ale choć żaden następny numer nie jest już takim hitem, kwartet odnosi sukces na polu konsekwentnego, efektywnego manipulowania edycją i klarownym miksem. Alphabetical pozornie nie zawiera rodzynków tak smacznych jak poprzednik, natomiast jest albumem bardziej zwartym, uporządkowanym i sprowadza wielość inspiracji muzyków do wspólnego, homogenicznego mianownika. Dłubiąc swój "profeska wykonawcza" rys minimalistów-sidemanów, Phoenix być może nieświadomie odkopali własny język w świecie miliona bandów. Wyróżniają się jeszcze: arcydziełko zharmonizowanych mlecznych wokali "Anybody" bądź egzotycznie zainfekowany mid-tempo instrumental "Congratulations".
One almost can't listen to it without images of computer in mind, naprawdę (Bacz boss). Oba omawiane dyski są nawet enhanced bonusami. Jak Steely Dan dla pokolenia preferującego hip-hop raczej niż jazz, Alphabetical to kapitalne tło do żmudnego przygotowywania projektów architektonicznych ("Brokuły.. Jak ja lubię brokuły...") albo leniwego ulropu we dwoje w zaśnieżonej, wyciszonej górskiej scenerii.
(Porcys, 2005)
It's Never Been Like That
Dziesięć lat temu przypadkowy mieszkaniec kraju, w którym żaby przegryza się na śniadanie z serem pleśniowym, zagadnięty przez przyjezdnego słowami "Excuse me, do you speak English?", odpowiadał z niekrytą irytacją: "Elytul" i dumnie odwracał głowę. Francuzi mieli chyba wyraźny kompleks języka angielskiego odkąd amerykanizacja życia oraz inwazja popu zza Atlantyku zdetronizowały ich wiodącą pozycję w obyczajowym uniwersum. Kulturowa supremacja Paryża to dziś tęskne wspomnienie tamtejszych obywateli, rodzaj mitu przeszłości do jakiego wracamy po kilku lampkach czerwonego wina, ewentualnie wskutek nieskrępowanych emocji generowanych w trakcie finału Mistrzostw Świata. (I skończmy już temat "główki" Zidane'a, plis. Aczkolwiek ten Chińczyk... Podziwiam refleks marketingowy, bez kitu.)
Wszelako ta otwarta niechęć stopniowo się redukuje, bo tajemnicą nie jest, iż anglojęzyczność stanowi dziś klucz do międzynarodowego sukcesu, czy spadkobiercy Marata, Dantona, Robespierre'a to lubią, czy nie. Symptomatyczne, że w ciągu ostatniej dekady żaden wykonawca śpiewający po francusku (proszę, nie wliczajmy dziwadeł w rodzaju Garou czy Celine Dion) nie zdobył zaufania fanów muzyki, natomiast największe sukcesy artyści znad Sekwany i Loary odnosili z przekazem uniwersalnie zrozumiałym, jak Daft Punk, Air czy M83. Phoenix – już nie stylistycznie, lecz wciąż estetycznie – wpisują się w ten model i realizują formułę zespołu "światowego", dostępnego każdemu, bez obligatoryjnego kontekstu "tricolores". Co więcej, wątek wydaje się na rzeczy, skoro już w otwierających nową płytę linijkach Thomas Mars śpiewa: "You know your French well / Didn't take any decision so far" i potem "You want to be European / I would be your Bonaparte / Don't even care 'bout what Napoleon says".
Paradoksalne że wtedy, gdy fala zespołów "noworockowych" (brrr!) zdewaluowała się wizerunkowo (o aspekcie muzycznym nawet nie zaczynam), sukcesywnie wywołując coraz to bardziej zniechęcające odczucia, Phoenix zbliżyli się do takiego modelu najsilniej w swojej dotychczasowej karierze. Ale zwrot ów służy im właśnie znakomicie. Jeśli można było coś zarzucić bezpretensjonalnym, wręcz zbyt miałkim w wyrazie piosenkom z United i Alphabetical, to tylko zbytnie przesycenie technologią, powodujące złudzenie "projektu studyjnego", bez "człowieka" w środku. Teraz panowie są regularnym, żywym bandem, a we wkładce dumnie prezentują zdjęcia swojej kanciapy, gdzie ściany typowo wykładane są pudełkami po jajkach. Najlepiej tę metamorfozę widać w pierwszym singlu "Long Distance Call" – jako szkic autorsko-aranżerski to charakterystyczny dla nich hicior, ale dyndające wiosła i cokolwiek krzykliwy jak na Marsa wokal zapewniają mu oddech, świeżość i spontan definiujący czym tak naprawdę jest rockowa kapelka.
Wprawne ucho wychwyci sporo odniesień do dopiero-co-minionych trendów. "Napoleon Says" brzmi jak by ktoś posłuchał "Maps" YYYs i postanowił z tego wreszcie zrobić przyzwoitą piosenkę. Drugi singiel "Consolation Prizes" ewokuje skocznych Libertines na LSD. "Rally" i "Sometimes In The Fall" – Interpol ze zdolnością do melodyjnego uśmiechu i ładnego śpiewu. Instrumentalna impresja "North" przypomina z kolei wczesne Sea And Cake. Reszta materiału jawi się inteligentnym kompozytorsko sofcikiem w świecie niezal, kompletnie wyluzowanym i bez zadęcia. Hooki i refreny każą wybierać spośród siebie te przodujące w urodzie, energii, sprycie. It's Never Been Like That to świadectwo ciężkiej pracy wedle misternie przemyślanego planu, najlepiej zrealizowany jako całość krążek Phoenix i nieczęsty dziś przykład pop/rocka pozbawionego wypełniaczy. Miło obserwować wznoszącą dyspozycję u wykonawcy na którego postawiło się dawno, dawno temu.
(Porcys, 2006)
Wolfgang Amadeus Phoenix
Czyli jak sympatyczna kapelka, która właściwie zawsze miała jakieś asy w rękawie, odbębniła garść piosenek "z obowiązku". A żadne z tych nagrań nie jest lepsze od swoich pierwowzorów z płyt poprzednich. Ciągle w tej samej tonacji i chwilami nie jest to wcale metafora. Poza fragmentem wzorowanym na Reichu (!) nic mnie tu nie zaskoczyło. Z drugiej strony to może być ich najrówniejszy zestaw, bo wahania poziomu między trackami są minimalne. Ale to pop pozbawiony wyrazistych hooków, więc trochę sprzeczność. W sumie pogodna muzyka do sobotniego sprzątania. Stąd wręcz nasuwa się określenie "rutyna".
***
Scena Rockdelux sprawiała wrażenie drugiej co do ważności, po głównej Estrella Damm. Wyrzeźbiona niczym wielka dolina, posiadała sporą przestrzeń dla widzów stojących pod sceną oraz z tyłu pokaźną liczbę rzędów na miejsca siedzące. A Francuzi dali fantastyczny set pełen hitów, przy których aż chciało się skakać i tańczyć. Gdy teraz wspominam festiwal całościowo, to jestem przekonany, że był to jego najbardziej energetyczny i rozrywkowy koncert – a może nawet więcej: jedyny moment tego typu. Chłopcy grali równo, żwawo, "szwarno" (!). Na scenie bodaj sześć osób – poza sekcją jeszcze dwóch gitarzystów, klawisz, no i gwiazdor Thomas Mars, którego pierwsze rzędy nosiły na rękach niczym jakiegoś Iggy Popa. Ale nie dostrzegłem w tym śladów rebelii – raczej czysty pop, zabawa, normalnie impreza w klubie. Poza brakiem "If I Ever Feel Better" (chociaż wyszliśmy tuż przed końcem, to może wtedy zagrali?) nie mam żadnych zarzutów i chętnie bym się wybrał, gdyby wpadli do Kamieniołomów (LOL).
(Porcys, 2009)
* * *
Z CZYM TO SIĘ JE
SCHOOL'S RULES – Police
Zanim The Police po mistrzowsku dokonali syntezy nowej fali, reggae, world music i wyrafinowanego popu, to na debiucie Outlandos d'Amour zdarzyło im się parę razy ostro przygrzać na wiosłach – po szczeniacku, bezczelnie i z werwą. Nagranie otwierające debiut Phoenix przywołuje tamten klimat i chociaż trwa zaledwie półtorej minuty, to w każdej chwili można się spodziewać piskliwego, jasnego wycia Stinga... Które nie nadchodzi.
RUN RUN RUN – Robbie Williams
Wokalista grupy, Thomas Mars, dysponuje barwą głosu wcale nieodległą od byłego członka boysbandu Take That. Nie jestem znawcą dorobku tego popularnego w latach dziewięćdziesiątych celebryty, ale radziłbym wziąć na warsztat jakiś jego wolniejszy singiel z bitem zbliżonym do r&b/hip-hopu i powinno pasować jak ulał.
LOVE FOR GRANTED – Prefab Sprout
Dług zespołu u wybitnego autora sophisti-popu, Paddy MacAloona, wydaje się spory. Melancholijnie rozłożone arpeggia, specyficznie chwytające za serce zmiany akordowe i starannie zaaranżowane chórki w balladach takich, jak ta nie pozostawiają wątpliwości: inspiracja Phoenix gigantami new-popu to prawda, nieprawda, i innej prawdy nie ma.
IF IT'S NOT WITH YOU – R. Kelly
Często wspomina się, że Alphabetical to najbardziej elektroniczna, studyjna i bitowa propozycja w dyskografii formacji. Chyba warto dodać, iż także najdelikatniejsza. Subtelna, ciepła, neo-soulowa wprawka z typową, lekko podciętą pulsacją i zwalniającym/przyśpieszającym śpiewem/mową to ślad wpływu R. Kelly'ego – człowieka, który powyższe elementy połączył w ciągu ostatniej dekady najefektowniej.
LOVE LIKE A SUNSET, PT. 1 – Tortoise
Jedyne zaskoczenie, jakie przyniósł tegoroczny, czwarty album Francuzów. Oto rozbrykana, młodzieżowa kapelka przedstawia instrumentalny, minimalistyczny fragment, oparty na stopniowym budowaniu napięcia poprzez nawarstwianie repetycji kolejnych motywów. Wyraźnie zainspirowany legendarną techniką fazowania Steve'a Reicha, ale chyba via chicagowscy królowie post-rocka Tortoise i ich pomnikowa suita "Djed".
(PULP, 2009)
* * *
jest nowa płyta, jest ("rzekomo") dwudziestolecie działalności, to może być i przekrojowa plejka – którą ułożyłem spontanicznie w kwadrans, niezobowiązująco i wspomnieniowo PRZEKLIKAWSZY dyskografię Francuzów na Spoti. wnioski? z perspektywy ponad dekady obcowania z ich stopniowo poszerzaną ofertą, dostrzegam w niej niezłe kuriozum. bo tak – prawie dwa miliony followerów na FB, swobodne opanowanie wielu stylistycznych konwencji, kilka "pokoleniowych hymnów", a w sumie po zastanowieniu śmiem twierdzić, że grupa IMHO nie nagrała ani jednego albumu "kompletnego artystycznie" od deski do deski :|
debiut to jeden z najmniej równych krążków, jakie kojarzę – obok kultowych szlagierów, współdefiniujących FLUXPOPTYMIZM ery 00s, zawiera on bowiem wypełniacze, które brzmią co najwyżej jak soundcheck konsolety. Alphabetical według mnie po latach broni się najlepiej, gdyż jako jedyny prezentuje spójną i autentycznie własną wizję nowoczesnej piosenki – sterylnie wymuskane, kontynentalne sophisti-digi-r&b – aczkolwiek tam też trafiają się dyskretne mielizny. It's Never w chwili premiery porywało rokendrolową żywiołowością, ale dziś potrafi lekko rozbawić cyniczną próbą podczepienia się pod ówczesne owoce fenomenu "new rock revolution" w mediach (choć rozegrali to całkiem umiejętnie i po swojemu, za co szacunek). popularnego AMADEUSZA ratują hiper-chwytliwe single i fragment niespodziewanie minimalistyczny – reszta po mnie spływa. potem już straciłem zainteresowanie – Bankrupt! i Ti Amo, przy pierwszych odsłuchach nawet sensowne, po kolejnych wydają mi się ledwie dźwiękową tapetą z generatora muzycznej aranżacji wnętrz wielkomiejskich galerii handlowych :|
nieco na bakier z formatem albumowym, Mars i koledzy byli za to królami polowania w kategorii przebojów wręcz stworzonych na tzw. "indie imprezy" (dla młodszych czytelników – to taki śmieszny relikt przeszłości). szkoda tylko, że paradoksalnie smykałka do cholernie zaraźliwych hitów wyczerpała im się właśnie wtedy, gdy panowie przestali być pupilkami blogosfery i na dobre weszli w mainstream (niezła "ironia losu"). natomiast mimo wszelkich powyższych wątpliwości Phoenix na pewno pozostają zjawiskiem osobnym i wciąż budzą we mnie sporo sympatii. tak efektywna kombinacja naturalnego daru do nienachalnie optymistycznych wibracji i komicznie nucalnych power-refrenów z solidną warsztatowo dawką STUDIO WIZARDRY to mieszanka o jakiej wielu innych wykonawców MOŻE CO NAJWYŻEJ POMARZYĆ :|
prywatne top 5:
1. (You Can't Blame It On) Anybody
2. If I Ever Feel Better
3. Everything Is Everything
4. Too Young
5. Napoleon Says
(2017)