PJ HARVEY
Stories from the City, Stories from the Sea (2000, alt-rock) 6.2
Trudno powiedzieć, czy to dlatego, że Polly jest kobietą, bądź co bądź istotą charyzmatyczną i w ogóle osobą o wielkim darze przekonywania, ale wrażenie po przesłuchaniu tej płyty miałem jedno: tak, wciąż jest sens nagrywać muzykę na gitarach, basie i perkusji. Bez żadnego kombinowania. Raz przester jest większy, raz mniejszy, raz ostro jak brzytwa, innym razem łagodnie jak świeża pościel. Sporadyczne dźwięki pianina tylko dodają tej muzyce nieco słodyczy. Ale ogólnie sprowadza się to do prostego schematu. Polly udowadnia, że warto jej zaufać i że schemat ten można, choć po raz tysięczny, podać interesująco.
Mówi się o Stories From The City, Stories From The Sea, że to pop w wykonaniu PJ. Że zbyt dużo tu, jak na nią, wygładzonych, dopracowanych aranżacji. Zgoda, oblicze artystki bliższe jest muzyce środka niż kiedykolwiek wcześniej. Polly po prostu udowodniła, że oprócz zwariowanych, garażowych klimatów potrafi też zaserwować słuchaczom zbiór ładnych piosenek, nie zapominając oczywiście o swej rockowej duszy. Łatwo jest podzielić dwanaście fragmentów tego albumu równo po połowie na te ekspresyjne, napędzane agresywnym rytmem, nierzadko kipiące (nawet mimo miękkich brzmień) niezwykłą energią, oraz gęste, zawiesiste, spokojniejsze pieśni. I choć na krążku raczej nie ma odstających momentów, najlepiej wypadają te szybsze. Łudząco podobne do siebie, co im wcale jakoś nie przeszkadza.
Opener "Big Exit" rzuca na kolana prostym riffem gitary, by zaskoczyć intuicją melodyczną w refrenie, gdzie pojawia się uspokojenie. Po chwili wymiatają wznoszące progresje "Good Fortune". Albo weźmy taki undergroundowy, ociekający błotem "Kamikaze", w którym wokalistka tak wspaniale śpiewa gniewnym falsetem. W sumie wszystkie te kompozycje to wariacje na doskonale nam znany temat, ale wszystkie skrojone równo i z gracją. Stąd każdy ma tu inny ulubiony numer. Jeden z moich kumpli zdecydowałby się pewnie na "This Mess We're In", liryczny duet Polly i Thoma Yorke'a. Katarzyna Nosowska da się pokroić za "Beautiful Feeling", utwór mroczny, surowy, z pozoru statyczny, ale wciągający, podminowany jakimś wewnętrznym nerwem. A ja wybrałbym chyba "This Is Love". Bo to dla mnie kwintesencja PJ Harvey. Zadziorne riffy gitary i basu, równie urocze, jak banalne. Polly wrzeszcząca do mikrofonu: "This is love / This is love / What I'm feeling", niczym Patti Smith ponad dwadzieścia lat wcześniej.
Z wielu nastrojowych, ale też, by być zupełnie szczerym, nużących chwilami ballad wyróżniłbym może rozmarzone "Horses In My Dreams" z miarowymi partiami pianina i zrezygnowanym wokalem. Oraz zamykający zestaw "We Float", gdzie niespodzianie wkradają się subtelne pętle perkusyjne. W pozostałych wolnych fragmentach, na przykład "You Said Something" czy "A Place Called Home", widać głęboki ukłon PJ w stronę "amerykańskiej" tradycji. Ogólnie rozmywają one nieco obraz wspomnianego wyżej, zwięzłego rockowania. No ale rozumiem, bo miały być przecież historie i z miasta, i z morza...
PS: A, byłbym zapomniał. Jest w tym coś mroźnego. Posłuchajcie przy temperaturze minus dwadzieścia za oknem.
(Porcys, 2001)
Let England Shake (2011, alt-rock) !4.0
No naprawdę, wybitna płyta. Pasjonująca i porywająca... Arcydzieło normalnie!