PREFUSE 73
Vocal Studies + Uprock Narratives (2001)
W przeciwieństwie od pana z miejsca 28, Scott Herren zaprojektował fuzję instrumentalnego hip-hopu i elektroniki jako organizm tętniący funkowo-jazzowym pulsem. Dobór zapętlanych groove'ów wyborny, a zdolności w ich kreatywnym psuciu – jeszcze lepsze. Udział gości (Sam Prekop tak zawładnął "Last Night", że to niejako brakujące ogniwo "Oui" Sea and Cake) – rewelacyjny. Całość – nieskazitelna. Rzadko kiedy nagrania o takiej wartości historycznej, tak pionierskie i odważnie drążące nieodkryte tunele stylistyczne – przynoszą mi tak wielką zwyczajną radość słuchania.
(T-Mobile Music, 2011)
Czyż nie jest wspaniałą rzeczą wykraczanie poza ramy muzycznego gatunku, łączenie odrębnych stylów i kreowanie przy tej okazji rzeczy nowych? Nie tylko rzeczą wspaniałą: dziś jest już wręcz koniecznością. Wydaje się, że na tym opierać się będzie muzyka nowego stulecia: zapanuje totalne, jeszcze pełniejsze niż w latach dziewięćdziesiątych ubiegłego, pomieszanie. Tak zwana "czystość stylu" jest w obecnych czasach sprawą komiczną. Stąd na przykład podrzędność The Strokes w stosunku do Clinic. Obie grupy chciały wskrzesić ducha VU i kilku innych klasycznych wykonawców rockowych sprzed lat. Tyle, że Strokes ograniczyli się do imitacji, do odbitego na ksero brzmienia i głosu wokalisty. Clinic natomiast przetworzył oczywistą inspirację w coś oryginalnego, a to za sprawą eksperymentu i indywidualności Blackburna.
Celowo wspominam o tym w recenzji płyty Prefuse 73. Podpisujący się w ten sposób Scott Herren (wcześniej nagrywał pod nazwami Savath & Savalas, Delarosa i Asora) stworzył dzieło, które trudno zamknąć w jednej szufladce. I na tym polega największy urok tej muzyki. Z jednej strony jest to eksperymentalny hip-hop. Z drugiej zaś drill'n'bass podlany solidnym groovem. A tak naprawdę coś absolutnie oddzielnego. Przykładowo, ktoś, kto nie lubi ani Aphex Twina, ani Public Enemy, może znaleźć na Vocal Studies + Uprock Narratives poszukiwane przez siebie piękno. Takie, którego nie ma nigdzie indziej. W tym tkwi fenomen Prefuse 73.
Instrumentalna płyta, pełna kapitalnych kolaży dźwiękowych i intrygujących sekwencji sampli. Tak, podobnie jak choćby DJ Shadow, czy zeszłoroczna australijska rewelacja – panowie z Avalanches, pochodzący z Atlanty Scott Herren tworzy swoje kompozycje przy użyciu fragmentów innych nagrań. Skojarzenie z legendarnym już dziś Endtroducing... DJa Shadow jest oczywiste. Ale nie ma mowy o żadnym ściąganiu! Vocal Studies jest płytą unikatową w każdym calu. Bo zamiast obranego przez twórcę Endtroducing... kierunku "poetyckie opisy przyrody", Herren podążył ku "zwięzłym i pasjonującym dialogom". Łatwo się domyślić, co mu w tej materii pomogło. Nic innego, jak melodie, moi mili.
Melodia i prawdziwy groove towarzyszą nam w każdym momencie tej opowieści. I czy to będzie słodka (ach!) "piosenka" a la Earth, Wind & Fire w "Last Night", czy też psychodeliczna jazda do wnętrza odczuwania w "Five Minutes Away", to zawsze słyszymy kapitalne harmonie. Czyli to, co niżej podpisany lubi najbardziej. A świadczy to po prostu o wielkiej wrażliwości Scotta. Artysta korzystający z osiągnięć warpowskiej szkoły elektroniki (sam przecież wydaje w tej wytwórni) potrafi okrasić skomplikowaną strukturę rytmiczną gęstym beatem hip-hopowym oraz urzekającymi melodiami o jazzowym rodowodzie. Efekt jest niesamowity. Rysunkowy rower z okładki staje się nagle symbolem spełnionych ambicji artystycznych.
Szkoda by było zepsuć wam przyjemność pierwszego spotkania z tą muzyką i opowiedzieć co dzieje się w każdym kolejnym utworze. Nadmienię jedynie, że album jest całością i należy go bezdyskusyjnie słuchać w słuchawkach (ale wiedzieliście o tym, prawda?). Moje ukochane fragmenty? Mocny początek w postaci "Radio Attack". Niespodziewanie liryczna deklamacja w "Black List". No i przecież ponadczasowy motyw fletu w "Afternoon Love In"! Jak mogłem o nim zapomnieć! A poza tym, jeśli mam być szczery, wszystkich trzynaście pozostałych.
(Porcys, 2002)
PS: A tu plejka a la "mood map" na podstawie kapitalnej recki C. Dare'a z PFM:
One Word Extinguisher (2003)
Nie tak przełomowa rzecz jak debiut "Vocal Studies...", ale nadal imponująca – zwłaszcza w zakresie utrudniania tego co ładne. Ale o tym właśnie jest ta płyta – o zmaganiach po rozstaniu, o rozliczaniu przeszłości w skrawkach wspominek, i w końcu o mozolnym godzeniu się z sytuacją. Scott Herren streszcza te wątki szczegółowo za pomocą muzyki – chwała mu za to. Przy okazji – policzy ktoś metrum w "90% of My Mind is With You"?
(T-Mobile Music, 2011)
Dla Scotta Herrena nagrywanie drugiej płyty pod tajemniczym kryptonimem Prefuse 73 (notabene odnoszącym się do jednej z głównych inspiracji artysty: wczesnej odmiany fusion, czyli jazz-rocka, tej sprzed 1973 roku, wykreowanej przez Milesa i kilku innych maestrów) było procesem szalenie trudnym. Tak przynajmniej przyznaje sam Scott. Znaleźć się w środku miłosnego zawodu, rozpadu związku, walki z przeciwnościami losu i desperackich prób utrzymania tego, co dla wielu najcenniejsze: taki stan ducha rzeczywiście nie sprzyja spokojnemu parzeniu herbaty, a co dopiero układaniu beatów w komputerze. Tym bardziej zachwyca fakt, że młody Atlantczyk (?) zdołał przemienić swoje rozterki w pozytywną wartość. One Word Extinguisher jest kwintesencją sytuacji, w której twórca uzewnętrznia cały żal wypełniający jego duszę, a zabieg ten powoduje ukojenie jego nerwów.
Co w praktyce przekłada się na pewne konkrety muzyczne. Jeśli spytacie się mnie, jak bardzo różni się drugi Prefuse od pierwszego (dla przypomnienia: między oboma była jeszcze EP-ka The '92 Vs.'02 Collection oraz udziały na różnych składankach, na przykład Urban Renewal Program), powiem, że stricte niewiele. Załóżmy bowiem, że ten koleś ma charakterystyczny, niełatwy do podrobienia styl: niby wokale pierwszy ciął Nuno Cannavaro już w 88 roku, ale Prefuse wymyślił, że mogą być one głównym budulcem dla kompozycji, że mogą prowadzić utwór, stanowić melodię. Do tego inteligentne myślenie o harmonii, żerowanie na jazzowych skalach. Vocal Studies + Uprock Narratives nie tylko nie zestarzało się przez te dwa lata, bo brzmi wręcz tak samo świeżo i odjazdowo jak w momencie wydania i w perspektywie historycznej pozostaje jak na razie największym krokiem naprzód w instrumentalnym hip-hopie od czasu DJ Shadowa.
Ale emocjonalne natężenie, swoiste usiłowanie i pewna przejrzysta uczuciowość dokonują tu rzeczy niezwykłej. Oto mamy płytę rozmytą, nieuchwytną. Debiut był "focused", był zbiorem zwartych i gotowych killerów, gdzie wzięcie głębszego oddechu graniczyło z cudem; tutaj sprawy przedstawiają się odmiennie. To album zdecydowanie "unfocused", rodzaj marzycielskiej opowieści, pełnej niedopowiedzeń, ślepych zaułków, czy może nawet niepotrzebnych wątków, lecz przez to właśnie fascynującej, jak sen, który za każdym razem śni się inaczej. W pewnym sensie One Word Extinguisher jest dla Prefuse'a takim Geogaddi: znacznie trudniejszą w odbiorze niż poprzednik, pełną przerywników i niedokończonych fraz subtelną eksploracją nowego gruntu. Być może do zróżnicowania w obrębie materiału przyczyniła się pokaźna liczba szanownych gości, od Dabrye, Daedelusa, przez Tommy Guerrero, aż po Diverse'a i Mr. Lifa.
Do takiej wykładni skłania wstęp i zakończenie. Opener, czyli (poprzedzony króciutkim intro) "The End Of Bites": ekspresyjny, agresywny, choć ujmujący tą firmową melancholią, urywa się zaledwie po minucie. To znak. Będzie pamiętnik, z pourywanymi kartkami, bez porządku. Będą wyjęte z kontekstu, synematyczne, fotograficzne odwołania, w których reżyserem jest wyobraźnia słuchacza po prostu. Będą zapiski, skrawki, a czy ujrzycie w nich całość – od was to zależy. I closer to potwierdza, bo na dobrą sprawę są trzy closery: normalny, oraz dwa nieopisane z tyłu digipacku. Może niepotrzebnie, ale taką właśnie płytę chciał zrobić P73 i należy to przyjąć.
Nie brakuje tu kapitalnych, kunsztownych puzzli, do jakich nas gość przyzwyczaił. Polecam obie odsłony kolaboracji z Dabrye, jeden z beatem, drugi bez. Szpilkową aranżacja, dopełniająca się "na styk", przepiękne akordy. Ponadto Scott stara się upgrade'ować cięcie rapu, wchodzić na wyższy stopień drabiny, jak w zakończeniu "Plastic". Równie udane są gęste drumy dostarczone i zapowiedziane z automatycznej sekretarki przez enigmatycznego Dave'a. Właściwie wszędzie eksperymenty wychodzą dobrze. Wyróżniają się kontrastujący dynamikę "Detchibe", lub najładniejszy w zestawie, deszczowy "Perverted Undertone". A finał "Storm Returns" ociera się o dawkę czystej nostalgii. Czasem w repetycji znajduje się zbyt dużo kunktatorstwa, jak w kawałku tytułowym, czy "Busy Signal". Ale hm, czy to jest wycieczka w górę drabiny? To zastanawiam się, co znajduje się na samym dachu.
Ale to jeszcze nie koniec niespodzianek.
Gdzieś w połowie albumu wnikliwy słuchacz zreflektuje się, że One Word Extinguisher jest dziełem poświęconym kobietom, a precyzyjniej ujmując: sukom. Okładka z przenikającymi się zdjęciami pięciu panien (od wyniosłej w słonecznych okularach, przez regularną modelkę z wybiegu, po smutnawą girlfriend) też daje do myślenia. Suki: problem dobrze znany i aktualny, lecz Scott podjął się przedziwnego ujęcia tematu. Spróbował mianowicie zbadać moment, w którym suka roztacza na chłopaka urok, czasem nieodparty, i odpowiedzieć na pytanie o tak łatwe przyswajanie tego zła wcielonego. Hah, nie ma co, ambitny koleś z naszego Scotta. Dlaczego mężczyźni są bardzo podatni na urok płci przeciwnej, tak zgubny przecież? (Czternasty kawałek nazywa się "Why I Love You".) I wiecie co: chodzi o głos.
Po raz pierwszy żeński głos mamy ślicznie wpleciony w "The Color Of Tempo", całkiem niewinnie i ciepło jeszcze. Ale dopiero w "90% Of My Mind Is With You" zaczyna coś świtać. To kawałek zasługujący na osobny akapit. Najbardziej pojebany beat, jaki Prefuse wykręcił w całej karierze, nieregularny, ale mieszczący się równo w czterech czwartych, funkcjonuje jako tło dla absolutnie unikatowej projekcji stosunku seksualnego. Z magmy syntetycznych ksztuszeń, potarć i suchych zgrzytów wyłania się wyraźny obraz zmiętoszonej pościeli, falującego łóżka i napiętych ciał kochanków. Następuje nieco nieopisywalna sekwencja spazmatycznych jęków, w stylu filmu porno: "you... you... fuck you", "oh I love you...", lub "ahh, ahh, boooy". I kiedy już przychodzi (po niemal trzech minutach) orgazm, a my jesteśmy zaszokowani tym spektaklem, nagle rytm się urywa i słyszymy wykrojoną ze starego soulowego nagrania rozpaczającą melodię: "A love between a boy and girl / Can be so wonderful", a potem hip-hopowe "I wish we never broke up girl". W jednej chwili rozumiemy, że scena była dramatyczną reminiscencją autora, pogrążonego w tęsknocie. Ciarki ścigają się sprintem i niech mi nikt nie mówi kurwa, że go nie obowiązują. To nie tylko centralny, szczytowy punkt płyty, ale także najoryginalniejszy i najbardziej specyficzny numer, jaki słyszałem w tym roku.
Wątek kobiecy kontynuowany jest we wzruszającym "Female Demands", logicznym kontynuatorze "90%" (niestety, po drodze występuje trochę zbędny i wysilony rap "Huevos With Jeff And Rani"). Tym razem widzimy siedzącą z podwiniętymi nogami na fotelu dziewczynę artysty. Na uszach ma słuchawki i "ocenia" próbkę jego szkicowego beatu. Komentując onomatopeicznie zawartość próbki ("Na na na na na / Na na na ah ah / Na na na na na / Nevermind, fuck with the beat here"), a w rezultacie wygłupiając się dziecięcym para-wymiotowaniem, panna porusza najgłębsze struny w człowieku. Może jest coś w jej gardłowym timbre, może coś w swobodzie i spontaniczności. A może to Prefuse tak zaczarował podkład. Grunt, że klimat rozstania i niespełnionej miłości jest teraz obecny jak nigdy przedtem. I znów łaskocze w szyję. "Why I Love You" to studium płciowości, z obsesyjnie nawiedzającym żeńskim "you, you, you...", przeplatanym kilkoma wokalnymi liniami kobiet.
Wniosek: delikatność, u Prefuse'a przejawiająca się dźwiękowo, jest przyczyną. I proszę, niedługo gość zostanie uznany przez antropologów codzienności za ważnego badacza zagadnienia. Mam znajomą, która kiedykolwiek musi napisać pracę roczną, zabiera się za spojrzenie na świat od strony młodej kobiety. Wizerunek kobiety w pismach kobiecych, kobieta w teatrze życia, język kobiet i tak dalej. Jakkolwiek wychodzi jej to pisarstwo po mistrzowsku, należy pamiętać, że to tylko jedna strona medalu. Herren patrzy z przeciwległej i fakt, że z bólu, cierpienia oraz nieszczęścia narodziło się coś, co innych jest w stanie uszczęśliwić, dostarcza mi powodów niezmiernego szacunku. Może One Word Extinguisher nie stanie się taką klasyką, jak Vocal Studies. Ale pełna godzina napakowana niekłamanymi i w dodatku kreatywnymi wywnętrzeniami, to dziś zbyt rzadka rzecz, by ją ominąć.
(Porcys, 2003)