PRIMAL SCREAM

 

Dwa lata po Happy Mondays, a więc w 1982, zawiązała się w Glasgow szkocka ekipa Primal Scream. Podobnie jak w przypadku grupy Shauna Rydera, ich kariera to również dzieje nieustannej ewolucji stylu. Wczesne nagrania zdradzały inspirację popem lat sześćdziesiątych, następnie czerpali z punka, Stonesowskiego niechlujstwa, hip-hopu, house'u, by skończyć z wybuchową hybrydą elektroniki i rocka. Jeśli funkcję spiritus movens Happy Mondays spełnia Ryder, to liderem, twarzą i postacią łączącą rozmaite wcielenia Primal Scream jest Bobby Gillespie. Dla tej kapeli zrezygnował z roli perkusisty u braci Reidów w Jesus And Mary Chain. I z nią osiągnął cierpliwie wyczekany ogromny sukces, na fali popularności kultury rave, przy okazji historycznej płyty Screamadelica z 1991.

Fenomen tego krążka polegał na zespoleniu w ramach modnej wówczas koncepcji tanecznej alternatywy wielu pozornie odległych od siebie pierwiastków muzycznych. Ale wtedy ochoczo mieszano wszystko z wszystkim, zatem na Screamadelice z powodzeniem rezonowały obok siebie style takie jak dub, gospel i house. Andy Weatherall, ikona konsolety, zremixował piosenkę "I'm Losing More Than I'll Ever Have" z poprzedniego albumu i tak powstało "Loaded" – epokowy hymn pokolenia "indie-dance". A było ich więcej – choćby kolejny singiel "Come Together". I kontynuując wątek plagiatów rozpoczęty przy Mondays – "Movin' On Up" aż zbyt przesadnie akcentowało miłość do Rolling Stonesów, bo wyglądało na kopię "Sympathy For The Devil".

Co zaś różni historię Primal Scream od Happy Mondays i daje tym pierwszym zwycięstwo w bezpośredniej licytacji na to, czyj dorobek prezentuje się ogólnie mocniej, to album XTRMNTR z roku 2000. Rzadko dziś zdarza się, by zespół istniejący niemal dwie dekady potrafił tak efektownie odświeżyć formułę swojej twórczości. Rewolucyjna w tonie, przepełniona agresywną, agitacyjną, anty-systemową, brutalną, desperacką atmosferą płyta łączyła marszowy rytm bębnów i głęboki puls linii basowych (ich autorem niejaki Mani, ex-Stone Roses) z niezwykle gęstą fakturą miksu (gościnny udział Kevina Shieldsa z My Bloody Valentine) i krzykliwymi wokalami Gillespiego. Najnowszy, tegoroczny album Beautiful Future komentowany jest jako zwrot ku estetyce electro i krautrocka.
(Clubber.pl, 2008)

Screamadelica (1991)

Casus "Maxinquaye" – przez lata nie widziałem w tym nic więcej, niż po prostu fajną płytę. Aż w końcu przejrzałem na oczy. Teraz nawet gdy odłożę na bok brytofilskie mitologie, to onieśmiela mnie odwaga, wizjonerstwo i sprawność gatunkowych fuzji, jakie przeprowadził tu zespół. Ich stonesowska fiksacja (zarówno rockerska, jak i liryczna), psychodeliczne odpryski madchesterskiego dance'u i fragmenty stricte house'owe zostały tu ożenione z nieśmiertelnymi imprezowymi hymnami. Dziś, kiedy każdy miesza wszystko ze wszystkim i nikogo to nie dziwi, taka ekstrawagancja może być uznana za normalkę. Ale to było 21 lat temu. Gillespie opowiadał kiedyś, że w owym okresie prawie się nie mył i ciągle był na haju, zmieniając tylko otoczenie i miejsce. Powiem tak – to na "Screamadelice" słychać.
(T-Mobile Music, 2012)

XTRMNTR (2000)

Na papierze koncept grafomański do bólu – anty-systemowa protest-płyta stosująca retorykę militarną. Nie wiem jak, ale udało im się – i to po raz kolejny, od kompletnych podstaw, bo z klubową psychodelią "Screamadeliki" prawie nie ma to styczności. Może dlatego, że linie basowe Maniego mkną niczym dźwiękowe pomniki ("Kill All Hippies", "Blood Money"), nawijki Gillespiego na tle tanecznych bitów mordują ("Pills", "Swastika Eyes"), gitarowe petardy suną jak glam na rozkręconych do maksimum przesterach ("Accelerator"), a gościnnie swojego geniuszu użycza Kevin Shields ("MBV Arkestra")?
(T-Mobile Music, 2011)

W ubiegłym tygodniu pojawił się wysyp okolicznościowych artykułów o XTRMNTR. Przyznam, że kilka wniosków trochę mnie rozczarowało. Na przykład mądrale forsują tezę, że to jakiś zagubiony skarb, zapomniany i niedoceniony artefakt – więc nareszcie jest okazja, by go należycie uhonorować. Zwłaszcza, że niby teraz schyłkowe nastroje polityczno-społeczno-klimatyczne sprzyjają tej rewaluacji... Ja mówię – WTF. Płyta była sporym wydarzeniem "krytycznym" w chwili premiery i załapała się na wiele list roku, a potem dekady (rozstrzał publikacji od Wire przez Guardian po Stylusa). Większość moich muzycznych znajomych zna i ceni ten KRĄŻEK. Może to jakaś amerykańska perspektywa w światku "indie", no idea.

Rozumiem też, że obchody 20-lecia płyty zbiegły się z Brexitem (co do dnia!), a ponadto styczeń 2020 nie nastrajał zbyt optymistycznie ("jak wyliczył Tygodnik Kibica" dzieje się sporo złego – napięcie w Iranie, pożary w Australii, koronawirus, śmierć Kobe Bryanta etc). Jednak zakładanie, że szkocka grupa tu cokolwiek "przewidziała" to jakiś kabaret. Można dyskutować, co za pomocą muzyki antycypowali tak pilni i wnikliwi obserwatorzy jak Radiohead (choćby powszechna utopia roku 1997 vs OK Comp). Ale z analizy wszelkich ówczesnych podań i świadectw (wywiadów, reportaży, archiwów) wynika, że Primal Scream byli zwyczajnie bandą ostro przećpanych wykolejeńców i cała ta mityczna dystopia wyszła im trochę przypadkiem.

Zaryzykuję, że "przekaz" na XTRMNTR to jedna wielka narkotyczna halucynacja Gillespiego. Wojna, propaganda, inwigilacja, faszyzm – wszystko to dzieje się w jego głowie. I nie postrzegałbym go w kategoriach proroka czy wizjonera. Jego około-systemowe intuicje z cyklu "dobrze to już było" pachną zupełnie prywatną paranoją. Wstręt do siebie samego, mizantropia, nihilizm – to też uboczne skutki nałogu. Zerknijmy na opis psychozy amfetaminowej – "urojenia, poczucie bycia prześladowanym i panika należą do najczęściej występujących objawów". Nie żartujmy, że Bobby świadomie antycypował globalne problemy XXI wieku. Chyba że jako natchnione medium – ale to już zjawiska paranormalne, strefa 11 i "nie do wiary".

"Głębia psychologiczna" wydaje mi się o wiele ciekawszym aspektem na XTRMNTR. Weźmy słynne solilokwium "Pills" – to jakby jego wersja "Tak... Tak... to ja" Ciechowskiego. Ale jeszcze bardziej przeraża dramatyczne wyznanie "Insect Royalty", gdzie 37-letni "wrak człowieka" używa zaleczonej wszawicy głowy jako metafory wewnętrznego zepsucia, przeżarcia fałszem i nieuchronnej autoagresji. Trudno nie wiązać tych wynurzeń z czysto fizjologicznymi reakcjami organizmu na toksyczne substancje. Symptomatyczne też, że "moment of clarity" w postaci kacowej ballady "Keep Your Dreams", wcale nie wieńczy tracklisty (to ledwie zjazd, przerywnik). Zamyka ją "Shoot Speed / Kill Light", którego ekstatyczne shoegaze-motorik brzmi po prostu jak przedawkowanie. To jedyny "morał".

I jeszcze słowo o niezwykłym dream-teamie "kolaborantów", dzięki którym warstwa muzyczna XTRMNTR rezonuje jak nic innego, ever. Reynolds na bieżąco zarzucał Primal Scream, że to ekipa dyletantów bez "estetycznego centrum" – był to cięty diss, ale uwaga w sumie słuszna. Bo jeśli cokolwiek XTRMNTR przewidział, to coraz powszechniejszy dziś sposób produkowania muzyki w oparciu o "wymianę płynów intelektualnych" zebranego "ad hoc" think-tanku (think Kanye). Shields, 1/2 Two Lone Swordsmen, 1/2 DFA, Chemical Bros, Sumner, Nakamura... Od samego czytania można oszaleć. Warto też wymieniać z nazwiska znanego kolażystę wizualno-dźwiękowego Juliana House'a, który zaprojektował idealnie pasującą okładkę i książeczkę.

PS: A na zdjęciu artykuł z czerwcowego numeru magazynu Q w 2000 roku – bo precyzyjnie to właśnie wtedy zaczęła się moja obsesja na punkcie tego albumu (do którego "od zawsze" wracam regularnie, bez żadnych okrągłych rocznic i wspominek). Występ w szwedzkiej telewizji – z przodu od lewej Shields, Gillespie, Mani, Young; z tyłu od lewej Duffy, Hunt, Innes, MacKay, Mooney.
(2020)

Evil Heat (2002)

Dwa lata czekania i proszę: Primal Scream znów w transie. Trans to chyba słowo klucz do połapania się w dokonaniach Primal Scream, z tym, że każdy album prezentuje nieco inny rodzaj transu. Najnowszy, Evil Heat, jest następcą rewelacyjnego XTRMNTR i swoim transem najbardziej przypomina właśnie jego. Niektóre fragmenty wydają się replikami konkretnych numerów z tamtej płyty: oparty na jednostajnym rytmie Miss Lucifer brzmi jak młodszy kuzyn Swastika Eyes; fantastycznie prosty riff City przywodzi na myśl Accelerator; Skull X to z kolei śpiewany odpowiednik Shoot Speed / Kill Light. Nie ma się co dziwić: także i tym razem produkcją zajął się Kevin Shields. Człowiek ten zamienia każde nagranie, jakiego dotknie, w brzmieniowe złoto. Dzięki temu warstwa dźwiękowa jest głównym atutem Evil Heat.

Trans? Orientalne klimaty wzmocnione elektronicznymi zgrzytami w Deep Hit Of Morning Sun, motoryczny krautrockowy beat w Autobahn 66, przesadnie aż jednostajny Detroit z wokalem Jima Reida... A obok tego gitarowe, całkiem melodyjne numery. I na pewno nie są to typowe piosenki, bo taki Rise (niedoszły tytuł: Bomb The Pentagon, z oczywistych powodów zmieniony po wrześniu 2001) na przykład, mimo podziału na zwrotkę i refren, przypomina bardziej dziką orgię na dwie czwarte, niż radiowy przebój. Mam tylko dwa zarzuty. Space Blues to rzecz zbyt liryczna jak na zakończenie tak energetycznej płyty. Natomiast w przeróbce Some Velvet Morning z repertuaru Lee Hazlewooda i Nancy Sinatry, obok Gillespiego śpiewa też niestety niejaka Kate Moss. Nie wiedziałem, że Kate bywa wokalistką, teraz już wiem i osobiście polecałbym jej powrót na wybieg i okładki pism.

Czas na krótkie podsumowanie. Nie będę naciągał tezy, że Evil Heat dorównuje poprzednikowi. Bo tak nie jest. Ale wraz z nową płytą Primal Scream potwierdzają swój akces do grona najbardziej odlotowych współczesnych kapel. Trzeba przyznać, że na tle obecnej kondycji brytyjskiego rocka, grupa wypada znakomicie. A tym, którzy mówić będą o spadku formy, radzę uważać. Ci kolesie mogą wrócić za rok z powalającym materiałem. Oni po prostu tacy są.
(Tylko Rock, 2002)

* * *

Free Form Festival
Primal Scream
4 października, Łódź

Mani nie jest tylko basistą – on jest liderem, urodzonym frontmanem o cechach przywódczych. Gillespie nie jest tu postacią pierwszoplanową. Charyzma Maniego sprawia, że to on przykuwa uwagę i na nim spoczywa większość spojrzeń z widowni. Hell, Mani nawet zapowiada kawałki i Gillespie nie może jakby nic zrobić. Nie żebym nie lubił Gillespiego i nie też żebym przesadnie cenił Stone Roses, ale Mani to jedna z ostatnich tego typu postaci, takich prawdziwych scenicznych wyjadaczy, którzy dyktują tempo, ton i atmosferę wykonania każdego kawałka. Numery z XTRMNTR pokazały bardzo dużą pałkę, natomiast osławiona ulica Piotrowska pokazała, że można się po niej we dwoje szlajać "od jednego baru do baru" do godziny piątej rano i zawsze znaleźć jakąś sensowną ciepłą miejscówkę, gdzie gin z tonikiem i żarcie też.
(Porcys, 2009)

* * *

fascynująca ewolucja stylu, dziwna trajektoria kariery. wśród współpracowników, producentów i remixerów - istna galeria wielkich postaci UK indie, elektroniki 90s, punku, reggae czy funku... mało kto na tak późnym etapie kariery odważył się na równie bezkompromisową woltę, jak oni na XTRMNTR. wprawdzie od 15 lat nie zrobili niczego, co by mnie specjalnie porwało, ale w tym czasie widziałem ich dwa razy na żywo i nieźle wymiatali. uwielbiam eklektyczne projekty, uwielbiam kiedy "pod jedną nazwą" w dyskografii czają się nagrania biegunowo odległe od siebie - ba, czasem nawet w obrębie jednego albumu. z wyjątkiem nieudanego Riot City Blues nigdy nie nudziłem się przy tym bandzie (y)

moje top 10:
1. MBV Arkestra
2. Kill All Hippies
3. Slip Inside This House
4. Blood Money
5. Pills
6. Treasure Trip
7. Accelerator
8. Burning Wheel
9. Insect Royalty
10. Movin' on Up
(2015)