PRINCE

 

INTRO:

Prince Rogers Nelson to postać unikatowa w dziejach muzyki rozrywkowej. Skala, rozmach i jakość jego dorobku przytłaczają. Songwriter, tekściarz, multiinstrumentalista (wybitny gitarzysta), aranżer, producent i wokalista zaczynał od autorskiej syntezy r&b, funku i popu, by wkrótce ożenić ją z nową falą, rockiem, psychodelią i hip-hopem, a w końcu sięgnąć do praktycznie każdej istniejącej szufladki stylistycznej, zawsze naznaczając je swoją wyrazistą osobowością twórczą. Z jednej strony innowator, eksperymentator i bezkompromisowy perfekcjonista, z drugiej potrafił już jako milioner grywać w luksusowych hotelach L.A. i Vegas do kotleta (dosłownie - nie, że nie chciałbym wtedy akurat jeść tam obiadu). Znany z kontrowersyjnych wypowiedzi ("The reason Michael Jackson called his album Bad, is because Pitiful wouldn't fit on the record sleeve"), skłonności do robienia wokół siebie szumu (afera z zamianą imienia na nieodczytywalny symbol) i kłopotów z przystosowaniem się do realiów cywilizacyjno-technologiczno-kulturowych (słynne niezrozumienie roli internetu, brak kontaktu z idącymi w miliony fanami).

Ogarnięty obsesją seksualności, ujmuje to zagadnienie dziwacznie, zupełnie inaczej, niż 99% bieżących hitów - patrz ciągłe wplatanie nawiązań do sfer religii, duchowości lub polityki, ale bez cynicznie obrazoburczych zamiarów, a bardziej na zasadzie hermetycznej symbiozy rozmaitych idei, symboli i energii, która w ramach konserwatywnego społeczeństwa musi być postrzegana jako skandaliczna. Cierpiący na przesadną płodność artystyczną, grzeszący nadproduktywnością i brakiem kontroli nad selekcją oraz formatem materiału, jest jednak niewątpliwie jedną z najbardziej inspirujących postaci w historii muzyki popularnej, która na zawsze zmieniła oblicze kilku jej gatunków. Z samych jego ballad można ułożyć parę świetnych płyt, ale to tylko liryczna twarz Mistrza - na drugim biegunie mamy zwierzę wściekłe z pożądania i bezlitośnie zażerający, parkietowy bałns. I to jest właśnie fenomen Prince'a w skrócie: każdy na Ziemi lubi jego choć jedną piosenkę, bo do wyboru mamy kłopoty bogactwa.

Poniżej krótkie recenzje dwudziestu siedmiu regularnych, studyjnych albumów sygnowanych nazwiskiem (i, w latach 1993-2000, zamiennym symbolem) artysty, ale warto zaznaczyć, że to absolutnie nie wyczerpuje tematu jego spuścizny. Nie wolno bowiem zapominać o niezliczonej ilości nieopublikowanych kawałków i demówek (polecam niezgłębione bootlegowe zbiory w rodzaju The Jewel Box), czasem składające się nawet na całe niewydane albumy (Crystal Ball, Dream Factory, legendarny projekt Camille). A wiele z tych szkiców, które nigdy nie ujrzały światła dziennego, to rarytasy na poziomie najsłynniejszych osiągnięć wykonawcy. Dochodzą klasyczne strony B singli (chociażby "Erotic City" czy "17 Days"), nieoficjalne albumy udostępniane poprzez internet, nagrania popełnione pod szyldem formacji New Power Generation oraz, oczywiście, masa znakomitych kompozycji napisanych dla innych - "Nothing Compares 2 U", "Manic Monday", Sheila E, The Time i Vanity 6 to tylko te najsłynniejsze przykłady.

SONGWRITER:

#34
PRINCE
Książę ("...co ch... na supeł wiąże" - nie moje, ale całkiem śmieszne) to w kwestii sztuki kompozytorskiej podobny KEJS co Bowie. tak jak Miles przez całe życie upierał się, że nie gra żadnego jazzu tylko bluesa i "czarną muzykę", tak jak Richard Ashcroft dumnie deklarował "I'm a punkrocker" po nagraniu tak nie-punkowej płyty jak "Urban Hymns", tak również i Prince oburzyłby się na sugerowanie mu, że jest wyśmienitym pop-rockowym "songwriterem" i pewnie stwierdziłby, że jego świat to funk, ewentualnie "Minneapolis sound". zresztą przypomnijmy sobie skądinąd rewelacyjny koncert na Openerze - jadąc do Gdyni delektowałem się składanką przecudnej urody ballad popełnionych przez Nelsona na przestrzeni kariery, ale prawie żadna z nich nie wybrzmiała tego dnia ze sceny głównej, bo występ zorientowany był na groove, a setlistę zdominowały długaśne funkowe jamy.

jednak dyskutowanie z Księciem o sztuce kompozycji, o jego współbrzmieniowym SMAKU, o melodycznym blichtrze, o patentach konstrukcyjnych wzmagających dramaturgię songów - trochę mija się z celem. ponieważ mamy tu do czynienia z człowiekiem, który "posiadł muzykę" w każdym jej aspekcie i szczęśliwie raz na jakiś czas mamy zaszczyt wysłuchania jego utworków, w których PRZEDE WSZYSTKIM chodzi o songwriting. Prince ma na tym polu własny styl, jakże odmienny np. od zniecierpliwionych Beatlesów - styl szarmancki, nieśpieszny w odsłanianiu kolejnych kart, ekskluzywny. każdy akord musi odpowiednio długo wybrzmieć, musi mieć dla siebie miejsce i czas żeby spokojnie odetchnąć, żeby być podziwianym jak gwiazdy na czerwonym dywanie. nie-funkowe numery Prince'a są właśnie jak celebryci pozujący przed obiektywem fotoreporterów - równie zalotne i kuszące, co wyniosłe i niedostępne dla zwykłych ludzi.

***

For You (1978, funk/pop) 8.3

Tytułowe intro to rodzaj ichniego "Our Prayer" (uwertura Smile Beach Boys) i wskazówka, że należy postrzegać Prince'a jako Briana Wilsona czy nawet Mozarta swojej epoki. Mamy bowiem do czynienia z prawdziwym wunderkindem - dopisek "produced, arranged, composed and performed by" w wieku dziewiętnastu lat (zwłaszcza, jeśli "performed" odnosi się do dwudziestu trzech instrumentów) oszałamia. Debiut pomyka morowo od deski do deski, ale do wisienek na torcie zaliczyłbym lepki groove fenomenalnego "In Love", wilgotno-łzawe "Crazy You" czy closer "I'm Yours", który po imponującym heavy-metalowym riffie na starcie częstuje znienacka powalającym hookiem ("never have I ever made love before..."). Nie wierzcie malkontentom: to nie jest raptem obiecujący zaczyn samozwańczego geniusza-smarkacza zapatrzonego w Todda Rundgrena, tylko pełnokrwista wizja autorskiego popu, karmionego funkiem, r&b, soulem i tym niewytłumaczalnym własnym pierwiastkiem, przez wnikliwych obserwatorów sprowadzanym czasem do wyeliminowania z aranżacji nielubianych w owym okresie przez Prince'a dęciaków. Wizja doprowadzona tak wcześnie do perfekcji, że już niebawem trzeba ją było demolować.
(T-Mobile Music, 2011)

drogi internecie, przypomnij mi jeszcze raz "Purple Rain", potrzebuję tego tak bardzo jak w styczniu potrzebowałem linkowania "Warszawy" i "Space Oddity".

kiedy na pierwszym roku studiów miałem przez kilka dni zepsutego discmana, to potrafiłem w następujący sposób korzystać z 2,5-godzinnego okienka: wracałem autobusem z UW do domu (45 minut), tylko po to żeby posłuchać Purple Rain w całości na słuchawkach (45 minut), po czym zasuwałem z powrotem autobusem na zajęcia (45 minut).

także wiesz, nie musisz mi przypominać, internecie

oto pierwszy właściwy (nie licząc minutowego wokalnego intro) utwór z pierwszej właściwej płyty Prince'a, na której oczywiście napisał, zaaranżował, wykonał i wyprodukował cały materiał.

w tej piosence 19-letni Prince śpiewa, gra na gitarze, basie, syntezatorach i elektronicznych bębnach.

z oddali to typowa pościelówa w stylu r&b. ale gdy posłuchać jej uważnie, z bliska, to brzmi jak nic co było wcześniej i w pewnym sensie także nic co było później. wszystko w niej zazębia się tak spójnie i doskonale, choć każdy dźwięk rezonuje tak dziwnie i obco.

moja relacja z Prince'em nie polega na tym, że zrobił "Kiss", "When Doves Cry", "1999", "The Most Beautiful Girl In the World", "I Wanna Be Your Lover", "Diamonds and Pearls" etc etc etc. to byłoby spłycenie tematu.

moja relacja z Prince'em polega na tym, że gdyby nawet pozostawił po sobie to jedno "In Love", to byłby dla mnie postacią szczególną, bo do dziś nie mogę pojąć jakim cudem 19-letni debiutant przedstawił tak oryginalną, autorską, kompletną, kunsztowną wizję muzyki pop - od kompozycji przez tricki edycyjne i sound po interpretację wokalną, aurę, "ducha" - niczym samowystarczalny "ekosystem", jednoosobowy, zamknięty obieg ludzkiej kreatywności.

więc to jest moja perspektywa. że to i tak był dopiero sam początek.
(2016)

Prince (1979, r&b/pop/funk/disco) 8.2

Utarło się niegodziwie poniewierać ten album jako zestaw nierówny, gdzie poza klasycznymi imprezowymi wymiataczami pokroju "I Feel For You", "I Wanna Be Your Lover" i "Why You Wanna Treat Me So Bad" rzekomo czają się wypełniacze. Cóż, JA TAK O TYM NIE MYŚLĘ. Coś, że niby ballady miałkie? Dajcie spokój... "When We're Dancing Close and Slow" wymyśliło kawiarniany trip-hop półtora dekady wcześniej. "Still Waiting" wykreowało ten model miejskiej ballady z cyklu "za oknem pada deszcz, laska sprząta w mieszkaniu i... chyba jednak zdecyduje się do niego zadzwonić", który gościu opanuje niebawem w stu procentach. "It's Gonna Be Lonely" to ćwiczenie w operowaniu szerokim wachlarzem wokalu, istny trening przed nadchodzącymi mistrzostwami. Z taką tracklistą you can't go wrong! Ale jasne, że wspomniane wymiatacze stanowią tu najmocniejsze ogniwa i to one budują logiczny pomost do następcy.

"I Wanna Be Your Lover"
Dobra, te smęty to miał być taki akustyczny prolog. Czas na jakiś porządniejszy groove. Opener jednej z bardziej niedocenionych w powszechnym mniemaniu płyt Prince'a to jedna z jego najlepszych kompozycji w dorobku, krystaliczna dziesiąteczka kładąca ślicznie podwaliny pod charakterystyczny styl, który do perfekcji gagatek rozwinął w następnej dekadzie. Zwróćcie specjalną uwagę na śliskie wybryki syntezatora w outro.
(Porcys, 2006)

"I Feel For You"
Wspominałem już, że ten rok w muzyce należy do człowieka, którego (teoretycznie) nie ma z nami od kwietnia 2016. Ale powoli kończą mi się przymiotniki, narzędzia opisu i skala zachwytu. Z okazji 40-lecia s/t sofomora (STUKNĘŁO w zeszły weekend) zarządcy książęcego skarbca wyjęli na światło dzienne nagraną dyktafonem ("ziemniakiem") demówkę piosenki znanej i lubianej – to przecież mocny punkt wspomnianego Prince LP oraz tytułowa pieśń z "najlepszej" (imho) płyty Chaki Khan. Naoko nic rewolucyjnego – w skrócie: siedzi Nelson z PUDŁÓWKĄ i cośtam mędzi falsetem. Big deal, right?

Więc powiem tak – słucham zahipnotyzowany chyba kilkunasty raz, a wciąż próbuję zebrać myśli, bo trudno mi jakoś ten wstrząs poznawczy uporządkować. Jedna sprawa to kolorystyka harmoniczna – dobór przewrotów akordowych (w sumie już drugi chwyt "wyjaśnia" z jak wrażliwym typciem mamy do czynienia), intuicyjne trącanie "właściwych" strun – maestria godna impresjonistów. Ale też osobna kwestia to misterny i zawiły akcentowo FUNK – naturalny dar, który kolega dziś na gorąco skwitował w ten sposób: "facet tak gruwił, że cudem nie spadliśmy z orbity". Iskra, luz, swag i niezrównana "uczuciowość w dźwięku".

Pomijam już taki drobiazg, że to jedno archiwalne nagranie jakby zaprojektowało stylistykę całego albumu Purple Blaze Chrisa Richardsa (jako Ris Paul Ric, rzecz z 2005 – mocno polecam, jeśli ktoś nie zna). Ale ogólnie, naprawdę niewielu artystów w całej historii muzyki potrafiło doprowadzić mnie na skraj łez wzruszenia z pomocą zaledwie głosu i akustycznej gitary. Robert Johnson, Phil Elverum czy Tymon w "Kobiety Niestety" przychodzą na myśl. ZMALTRETOWAŁEM ten track doszczętnie i nadal czuję się nienasycony. Rzadki przypadek, gdy stawiam roboczy szkic wyżej od wybornego studyjnego aranżu.
(2019)

Dirty Mind (1980, pop/new wave/funk) 9.2

Ryzykuję niewielką hiberbolę pisząc, że Dirty Mind to świadectwo jednej z najbardziej zuchwałych wolt, która z kolei urodziła jedną z najbardziej frapujących krzyżówek stylistycznych w dziejach całej muzyki rockowej. Prince uszczknął wtedy dla siebie coś z nowofalowego szaleństwa - a precyzyjnie ujmując, podkradł nerwową rytmikę i repetycyjne myślenie o kompozycji. Obrał też taktykę oszczędnych opracowań, z nadrzędną rolą odpowiednio zgrzytliwych i zarazem łechcących ucho syntezatorów Prophet 5 i Oberheim OB-X, schowanych w miksie, ale kąsających bokami gitar i, naturalnie, niezwykle "jędrnej", "ścisłej" sekcji. Ułożył też kilka nośnych piosenek w tradycji Beatlesowskiej. Razem wyszło mu pół godziny zwartego wykonawczo i brzmieniowo, bezprecedensowego nowofalowego funku, którego wpływowość niech potwierdzą dwie zrzynki - riff tytułowego Van Halen zaadaptowali w "Jump" (z 1984), a "Walk of Life" Dire Straits (z 1985) sporo zawdzięcza dynamice i melodyce Costellowskiego w klimacie "When You Were Mine". Ascetyczne, ale niesłychanie "napięte" groove'y "Do It All Night" i "Uptown" były światu tak potrzebne, że łatwo przeoczyć genialność ich pozornej prostoty, zaś anielska ballada "Gotta Broken Heart Again", choć istotnie łamie serce, to aż kipi od interpretacyjnych detali, podskórnie trzymając w napięciu. I jeszcze jedno: to właśnie wtedy Prince był gotowy odkryć kolejnego asa w swojej talii, czyli krzykliwą, jękliwą ekspresję wokalną, zaczerpniętą ponoć od Little Richarda, która od tej pory stanie się znakiem rozpoznawczym co bardziej wyrazistych piosenek w jego repertuarze.

Controversy (1981, pop/new wave/funk) 7.9

To album "bliźniaczy" do Dirty Mind, nagrany z rozpędu po zachłyśnięciu się potencjałem dopiero co ukutej fuzji, na takiej zasadzie, jak Bowie nagrał Heroes zaraz po Low. I choć jako konceptualny sequel nie sięga wyżyn poprzednika, bo oferuje nieco mniej powabne melodie, to i tak dostarcza, pozostając w klimacie metaforyki tekstowej, "wiele wielkiej satysfakcji". Highlighty: jego pierwszy ewidentny (rozwinięcie tendencji z Dirty Mind) quasi-porno-epos "Do Me, Baby" (tak dobry, że wybaczam obleśne, żenujące stękanie pod koniec), "zacinający się" drive "Private Joy" i chora, paranoiczna zjawa "Annie Christian", w tekście rozkminiająca ciemne aspekty religijności (do dziś eksperci głowią się nad interpretacją tej gry słownej "Annie Christian / Anti Christian"). Dorzucając list otwarty do prezydenta Reagana, to jedna z ostrzej rozpolitykowanych płyt Księcia. Natomiast niewymiękający groove tytułowego świetnie klei się z obranym już wkrótce kursem stricte synth-funkowym. Kiedy ludzie mówią, że młode talenty takie jak Juvelen naśladują Prince'a, często mają na myśli właśnie Controversy.

1999 (1982, funk/pop) 8.0

Damon Riddick mówi wprost: to jest TO WYMARZONE OBLICZE Prince'a, o które chodzi. Oczywiście fenomen Prince'a polega między na tym, że prawie każdy ma w tej materii swoje zdanie, każdy wie najlepiej jakie jest to wymarzone oblicze. Dam-Funka akurat rozumiem, bo oprócz The Black Album (o czym niżej), 1999 to - jak żadna inna pozycja w prinsowskiej dyskografii - porcja "cholernego funku" (w końcu nieśmiertelny riff tytułowego ma się tak do Clintona, jak "Smells Like Teen Spirit" do Franka Blacka). Ale też funku specyficznego - takiego, który właściwie... wysysa funk z funku i swoimi beznamiętnymi repetycjami sugeruje nadejście house'u. Nic w tym sensacyjnego, skoro źródła mają wspólny mianownik - chwilami te mechaniczne, "robotic" bity brzmią jakby Kraftwerk chcieli wyrwać jakieś panny w amerykańskim klubie, a edity przeważnie dłużą się jak remixy, na których można swobodnie wejść z kolejnym segmentem setu. A jednak Mistrzunio sprawuje nad nimi pełną "kontrolę" (swoją drogą, patrzę na ciebie, Janet), a pozorne dłużyzny są wynagradzane motywami wwiercającymi się w głowę na zawsze ("All the Critics Love U In New York", "D.M.S.R.", "Lady Cab Driver" i tak dalej). Natomiast jeśli coś zapowiada to, co miało nastąpić za dwa lata, to "Little Red Corvette" - moim zdaniem przereklamowany, ale na pewno symptomatyczny, równiutko skrojony pop, otwierający nową kartę w śpiewniku Nelsona.
(T-Mobile Music, 2011)

"Tonight I'm gonna party like it's 2019". Dziękując za wspólnie spędzone 12 miesięcy, rzutem na taśmę proponuję Wam zgodnie z obietnicą (sam siebie zdziwiłem, że czasem udaje mi się czegoś dotrzymać) plejkę sylwestrową. Jest to mój autorski wariant tracklisty słynnego albumu Prince'a z 1982, uwzględniający wydane niedawno archiwalia – wcześniej niepublikowane nagrania Księcia pochodzące z tamtego okresu. Z oryginalnych 11 utworów zachowałem 5 ulubionych (w tym tytułowy opener w skróconej wersji singlowej), a uzupełniłem je czterema smakowitymi bonusami z Super Deluxe Edition oraz dwoma brylancikami z opisywanej tu kolekcji Originals (to schizofreniczne "Make-Up" i na zakończenie łamiąca serce ballada "Gigolos Get Lonely Too"). Gdybym jesienią 1982 doradzał Nelsonowi przy układaniu puzzli, to zasugerowałbym mu właśnie ten zestaw, w takiej kolejności. SZAMPAŃSKIEJ zabawy życzę!
(31 grudnia 2019)

Purple Rain (1984, pop/funk) 9.6

To nie jest tylko (dyskusyjnie) najlepszy album Prince'a i (bezspornie) jeden z najlepszych albumów lat osiemdziesiątych. To również rzadki okaz płyty "one-of-its-kind", która - choć efektownie portretuje epokę i na pewno jest dzieckiem swoich czasów - nie miała żadnego precedensu i nie doczekała się też godnego następcy. A jak każdym dziełem jedynym w swoim rodzaju - Purple Rain, nominalnie ścieżką dźwiękową do kiczowatego, parabiograficznego filmu z solistą w roli głównej - targają paradoksy. Dlaczego eksperymentalne, odważne aranże zostały bezwstydnie wynalezione (z pomocą koleżanek z zespołu The Revolution - Wendy i Lisy - ich wkład bywa niedoceniany) na śmietniku muzycznej historii (obciachowe syntezatory, hair-metalowe solówki gitar), jakby ktoś za wszelką cenę chciał udowodnić, że tandeta nagle jest w dobrym guście i zdumiewająco... osiągnął sukces? Dlaczego sens "Computer Blue" ujawnia się dopiero w instrumentalnej drugiej części? Dlaczego obleśny erotyczny kabaret "Darling Nikki", zwieńczony puszczonym od tyłu gospelem, wydaje się czymś tak naturalnym i normalnym, choć wszędzie indziej by odpychał? Dlaczego finałowy epicki title track, pomyślany jako COUNTRY (?), z początku lekko wieśniacki ("Zawsze Tam Gdzie Ty"), niepostrzeżenie przeradza się w magnetyzujący hołd dla classic rocka i kulminuje niczym Led Zeppelin spuentowani smyczkową mgłą antycypującą Agaetis Byrjun?

A na szczycie tych paradoksów rezyduje największy paradoks krążka i zresztą chyba całej kariery Prince'a - według wielu komentatorów jego pojedyncze apogeum, czyli oparty na dziecinnie banalnym, acz genialnym motywie klawisza "When Doves Cry". Napisany od ręki na zamówienie reżysera (potrzebował jednej dodatkowej piosenki), zarejestrowany i zmiksowany na połączonych dwóch konsoletach (czterdzieści osiem ścieżek!) w przeciągu JEDNEGO DNIA w studiu Sunset Sound, ten ikoniczny numer brzmi jak spontaniczne demo - w dużej mierze dzięki podjętej za pięć dwunasta decyzji samego Prince'a o usunięciu z miksu partii basu. "Brzmiał zbyt konwencjonalnie, jak każdy inny kawałek z bębnami, basem i klawiszami", wspomina sam bohater. I odważnie postawił wszystko na jedną kartę, w rezultacie nadając "Doves" oryginalną tożsamość soundową. Lecz tutaj każdy utwór to mały masterpiece z własną mitologią, a niektóre fragmenty - jak Reichowska ostatnia minuta "I Would Die 4 U" (przenikające się: automat perkusyjny, gitarka a la Nile Rodgers, klawisze imitujące marimbę i mnóstwo innych drobiazgów), ekstatyczny wrzask na koniec "The Beautiful Ones" czy 1:49 w "Take Me With U" (zmiany akordów na "All I want is to spend the night together") - należą po prostu do najbardziej elektryzujących, absolutnie niepowtarzalnych i fantastycznych momentów w dziejach popu, które zdają się być wynikiem jakiegoś efemerycznego układu gwiazd raz na milion lat, a nie sesji nagraniowej. "You're sheer perfection", indeed.

Around the World in a Day (1985, pop/art-rock) 7.1

To właśnie dokładnie tutaj Prince odwraca się plecami do kariery, pozwalając rozkwitnąć swoim hermetycznym pomysłom na przekór wszelkim zasadom rynkowym. W sensie strategii marketingowej historia Prince'a dzieli się więc na dwie części - do Around gościu robił wszystko, żeby stać się gwiazdą, a od Around karmił tylko swoje ego i miał w nosie konsekwencje komercyjne. To trochę generalizacja (później zdarzało mu się żałować), ale... w dalszej optyce wydaje się celna. Jak głosi miejska legenda, osaczony powodzeniem Purple Rain Prince zamknął się w swojej willi z płytami z późnych lat sześćdziesiątych i postanowił przelać te inspiracje na taśmę. W ten sposób, po dodaniu elementu folkowego i rozwinięciu kierunku psychodelicznego (Lennonowskie "Paisley Park"), powstał rarytas w książęcym menu - płyta dla "głowy", a nie dla ciała. Poza czarownym, słodkim "Raspberry Beret" (dobry tune na hymn bloga MILENOWE NUTKI) i romantycznym funkiem "Pop Life", brak tu ewidentnych, rasowych hiciorów. Rozwleczone kompozycje ciągną się niemiłosiernie, ale przykuwają uwagę - za każdym przesłuchaniem odkryjecie w nich jakąś następną drobnostkę.

Parade (1986, pop/rock) 7.8

Soundtrack do drugiego filmu Prince'a (a pierwszego, który reżyserował), Under the Cherry Moon, to wciąż brawurowy art-rock, ale akcent położony jest znowu na rytm. Barokowe ornamenty spowite są sterylnym, suchym, cienkim, zimnym soundem. Imponuje najeżona mikrozmianami sekwencja pierwszych czterech tracków: od wirującego openera, przez rytmiczny majstersztyk "New Position" i dezorientujące atonalności "I Wonder U", po poważkującego quasi-bluesa "Under the Cherry Moon". Imprezowe standardy "Kiss" i "Girls and Boys" są zaskakująco nieszablonowe (minimalistyczna instrumentacja pierwszego, linearna struktura drugiego), a zmiany akordów we francusko-chansonowym "Do U Lie?" puszczają nieśmiało oko do Kate Bush. "Anotherloverholenyohead" to z kolei Prince w pigułce: hybryda jego tanecznych numerów (refren) z balladową wrażliwością (zwrotka). Jest też epickie zamknięcie w postaci "Sometimes It Snows In April". Ja nigdy nie uroniłem ani łzy przy tej pieśni, ale statystycznie to najskuteczniejszy wyciskacz w dyskografii Księcia. Podobno w Nowym Jorku padał śnieg w kwietniu 1986, gdy Parade wskoczyło na pierwsze miejsce sprzedaży płyt.

Sign o' the Times (1987, pop/rock/r&b) 8.5

Streśćmy doskonale znaną genezę... Prince pracował z formacją The Revolution nad dwupłytowym albumem Dream Factory oraz solo nad dość specyficznym projektem pod tytułem Camille, gdzie wcielał się w rolę swojego żeńskiego alter-ego (przyśpieszając nagrania dla uzyskania cieńszej, wyższej barwy głosu). W końcu postanowił połączyć oba materiały w jeden trzypłytowy (!), The Crystal Ball, lecz jego label, Warner, nie zgodził się na wydanie trzypłytowego albumu i zażądał skrócenia go do dwóch krążków. Po wielu obsesyjnych poprawkach tracklisty, Prince wyłonił wreszcie złotą szesnastkę. A ponieważ był w owym okresie u szczytu twórczych sił, jedyny mój problem z Sign o' The Times polega na tym, że gdybym mógł wtedy doradzić artyście, to chyba podpowiedziałbym mu nieco inne wybory. Zresztą każdy fan Prince'a najlepiej wie, jak powinno wyglądać Sign o' The Times - o tę tracklistę można prowadzić godzinami akademickie spory. Niektóre indeksy (futurystyczny electro-jazz "Ballad of Dorothy Parker", najlepsza pozostałość po Camille czyli androgeniczne r&b z kosmosu "If I Was Your Girlfriend", bądź prognozujący new jack swing "Housequake") są tak kreatywne i wyprzedzające swoją erę, że można tylko rozdziawić buzię w oszołomieniu. Bez komentarza. Ale sąsiadują one z utworami, które osobiście po latach skipuję - zwłaszcza blade "The Cross" i jednostajne, monotonne bity z drugiej strony pierwszego winyla. Tymczasem warto ugryźć to przesadnie rozdmuchiwane nieraz wydawnictwo jak Prince'a White Album lub London Calling, czyli dzieło, którego spory urok polega na właśnie na formalnym roztrzepaniu, eklektycznym chaosie i świadomej beztrosce.
(T-Mobile Music, 2011)

No i jak Wam SIADŁO SotT Super Deluxe? Ja miałem dużą frajdę wchodząc do mitycznego SKARBCA Księcia z piosenkami, które wcześniej *literalnie* "nie ujrzały światła dziennego" (niby ich rząd wielkości idzie w... tysiące). Oczywiście sporo to materiał dla fanatyków. Co trzeci track to jakiś edit albo "wersja wersji". Nagrania te mają ogromną wartość dokumentalną. Pozwalają lepiej zrozumieć zawiłe losy trzech innych albumów, nad którymi Nelson pracował w owym okresie: Dream Factory, Crystal Ball i Camille. Jednak daruję sobie objaśnianie MEANDRÓW tych "wzajemnie się przenikających i uzupełniających" projektów. Wylano już o tym TONY ATRAMENTU, postawiono MULTUM hipotez. Temat rzeka. Natomiast kontynuując tradycję wokół tych reedycji, znów "zabawiłem się w Boga". I niniejszym proponuję własne wyobrażenie o nieco krótszym, bo 65-minutowym, 12-indeksowym SotT (a więc METRAŻEM bliższym 1999, które zresztą w podobny sposób PRZEMEBLOWAŁEM rok temu).

Z oryginalnej tracklisty zostawiłem swoje ukochane highlighty, by potem DOKOOPTOWAĆ do nich garść perełek z Deluksa i ułożyć wedle klucza narracyjnego. Sitarowe intro w psychodelicznym wariancie "Strange Relationship" zasługiwało na DRAFT w 1987 roku. Podobno na tamtym etapie Prince wstydził się obleśnie melodramatycznej ballady "Adonis and Bathsheba". Ciekawe, bo utwór zapowiada jego atłasowo-romantyczną przyszłość (pasowałby idealnie na późniejszym o niecałą dekadę Emancipation). Odwrotnie niż "When the Dawn of the Morning Comes" – przywołujący proto-klubowy vibe 1999, ale też ostatnie pół godziny pamiętnego funkowego setu artysty na Openerze. O wybornym sophisti "All My Dreams" Wendy Melvoin mawiała, że kojarzy jej się z Kid Creole & the Coconuts. I wreszcie zamykający u mnie całość "In a Large Room With No Light", jakby zapowiedź plastikowo-bajkowego prog-popu XTC na Oranges & Lemons. Obadajcie te bonusy, bo są pyszne.
(2020)

Lovesexy (1988, pop/funk/dance) 7.4

Kolejny album, którego mityczny rodowód to temat na osobny film dokumentalny. Tak w największym skrócie... Na przełomie 1986 i 1987 roku Prince pracował nad The Black Album, którym chciał udowodnić niedowiarkom (w rodzaju wymienionego wyżej Dam-Funka), że jeszcze się do reszty nie sprzedał, bo nadal siedzi w nim bad boy i niegrzeczny funkowiec (ach te jego kłopoty z określeniem swojej tożsamości). A jednak tuż przed sklepową premierą (i już po rozesłaniu promówek do dziennikarzy), przeżył nieudany trip po zażyciu ecstasy i naszło go na mentalne oczyszczenie. Nagle uznał, że jego przekaz stał się zbyt wulgarny, a w samym Black Album dostrzegł zły omen. Przekonał więc wytwórnię do wycofania nakładu i w dwa miesiące nagrał nową płytę, z Black Album pozostawiając tylko kruchą balladę "When 2 R In Love". A potem w teledysku do singlowego "Alphabet St." wysłał (pamiętne mignięcie przez ułamek sekundy, tu na 0:25) zakamuflowany sygnał do fanów: "nie kupujcie Black Album, przepraszam". Samo Lovesexy, choć zrobiło komercyjną klapę, było interesującą syntezą nowych trendów w muzyce dance, przybierającego na potędze hip-hopu (żeńska wstawka rapowa w "Alphabet St."), skłonności sophisti-popowych (refren "Glam Slam" nie zgubiłby się na Oranges & Lemons XTC) i, rzecz jasna, funkowego kołysania. Szczególnie fascynująco wypada melanż tych elementów w obrębie jednego kawałka - a więc psychodelicznego "Anna Stesia". W podejściu do aranżacji - fragmentarycznej, urywanej, nieregularnej, polegającej na dorzucaniu mnóstwa różnych niuansów do "pustych" wzorów perkusyjnych - znawcy doszukują się zapowiedzi nurtu w samplowanej muzyce tanecznej z przełomu dwudziestego i dwudziestego pierwszego wieku zwanego maksymalizmem (Basement Jaxx, Avalanches) i chyba niełatwo z nimi w tej kwestii polemizować.

Batman (1989, pop/funk) 6.8

Dekadę, w której rozdawał karty, zamknął Prince sporządzoną naprędce, kozacką ścieżką dźwiękową do pamiętnego obrazu z Keatonem, Nicholsonem i Basinger, która wprawdzie niczym nie zaskakuje i cierpi na brak rozpoznawalnych hitów, ale też ani trochę nie rozczarowuje. Miłośnikom playlist polecam pękający w szwach hiper-funk "Electric Chair" i "Partyman", chwytliwo-lekkie "Vicky Waiting" (jakby zakamuflowany parkietowy remiks "The Cross") oraz obligatoryjne zwolnienie w syntezatorowym "Scandalous" (rodzaj kontynuacji "When 2 R In Love"). Spece od dyskografii Księcia podpowiadają, że nie ma co bagatelizować tej pozycji, bo w owym czasie mało kto mógł mu podskoczyć. I mają rację, a mówiąc językiem lanserów, Batman to płyta, po którą sięgamy, gdy mamy ochotę na coś Prince'a, czego nie znają wszyscy wokół.

Graffiti Bridge (1990, pop/rock/funk) 6.0

Na kolejny soundtrack w swoim dorobku - tym razem do reżyserowanego przez siebie sequela Purple Rain - solista wybrał co zacniejsze odrzuty z poprzednich dziesięciu lat. Nic więc dziwnego, że to kolekcja nierówna jak ukraińskie drogi. Są tu utwory wybitne (choćby słynne "Joy In Repetition" czy singlowe "Thieves in the Temple"), udane (przestrzenny blues "Release It" czy duet z George'em Clintonem "We Can Funk"), przeciętne (jak zbyt szkicowe, niewydarzone "Love Machine" czy "Tick, Tick, Bang") i słabe (na przykład prymitywne "Shake!", brzmiące jak denna autoparodia). Jeden z trzech nowych kawałków był hymnem nowo powstałego zespołu akompaniującego Prince'owi - New Power Generation.

Diamonds and Pearls (1991, pop/rock/new jack swing) 7.5

Pierwszą płytę z New Power Generation ludzie nie bez powodu pamiętają głównie za wielkie przeboje. Piosenka tytułowa to elementarz muzyki rozrywkowej i wielki standard, na jakiego napisanie stać tylko gigantów. "Cream" to obok "You Can Leave Your Hat On" czy "Buttons" kanon w kategorii muzyki pod striptiz i kawałek, który wielu próbowało napisać raz jeszcze (pierwsze z brzegu - Bryan Adams i jego "The Only Thing That Looks Good on Me Is You"). "Money Don't Matter 2 Night" to jedna z tych łagodnie funkujących ballad, które sprawiają, że czuję się bezpiecznie - nie tylko ja, prawda? Feelgood music prima sort. Spoza singli od siebie dorzuciłbym jeszcze "Strollin" - teoretycznie zaledwie błyskotliwe ćwiczenie w kameralno-jazzowej nucance, które niespodziewanie przeradza się (tekst!) w jedną z najdelikatniejszych i najniewinniejszych piosenek o sensie życia, jakie istnieją. Reszta to stary dobry parkietowy funk z nowym elementem, który stał się wtedy obsesją Księcia - hip-hopem. Są to niby solidne, energetyczne, rasowe tracki, ale... za rok zostaną powtórzone w znacznie lepszej, świeższej odsłonie.

"Strollin'"
W jeden z pierwszych tegorocznych dni wiosennych przyszedłem za wcześnie (co mi się prawie nigdy nie zdarza, bo zwykle się sporo spóźniam) na popołudniowe spotkanie w parku i oczekując bliskiej mi osoby postanowiłem podelektować się przez kilka chwil wspaniałą pogodą: rozgrzewającymi promieniami słońca, delikatną bryzą wiatru i wonią rozkwitającej wkoło przyrody. Zapuściłem Diamonds And Pearls w discmanie i przy "Strollin'" miałem swego rodzaju objawienie. Raz jedyny w pełni odczułem przekaz tej miniatury, definiującej coś, co chyba najbardziej kocham w sztuce i życiu: melancholijną radość. Jak zwykle u Prince'a trzeba czytać miedzy wierszami: pod płaszczem luzackiej, beztroskiej, pozornie naiwnej oprawy muzycznej kryją się zdania głęboko i boleśnie prawdziwe. Namawia on do cieszenia się z samego faktu istnienia, do relaksu, zabawy, uśmiechu i tytułowej przechadzki, by nagle skonstatować z ledwo wyczuwalną rezygnacją w głosie: "There's so much hate goin' 'round / Hard 2 not let it get u down / Least we could do is make a joyful sound / Oh yeah". W gruncie rzeczy to piosenka o tym, iż świat nie ma sensu, więc właśnie dlatego pozostaje nam tylko cieszyć się nim tak czy siak. I chociaż słyszałem głosy krytyki – że to ledwie doskonała imitacja smooth-jazzu z tą synkopowaną perkusją, liźnięciami gitarki w wysokich rejestrach oraz dziwnymi przewrotami piana – to nie, nie, nie, nie, nie, nie. Być może nigdy wcześniej ani później Prince nie był równie szczerze natchniony, a już na pewno nie umiał sprzedać tego natchnienia z taką lekkością i fasonem.
(Porcys, 2008)

Love Symbol Album (1992, pop/r&b/funk) 8.1

Na otwarcie dostajemy podwójny cios w głowę, typowy "one-two punch" i lecimy na deski. Najpierw "My Name Is Prince", niedorzeczny auto-pean kładący na łopatki wszystkie inne funki w prince'owym katalogu dzięki kopniakowi czystej agresji. A później "Sexy M.F.", absurdalny temat, który w ustach każdego innego wokalisty brzmiałby nieudolnie, okraszony w dodatku popisowymi trąbkami. Ale to tylko trzęsienie ziemi na starcie, bo już zaraz wita nas zwiewny, bajkowy shuffle "Love 2 the 9's". Pozornie nastrój zmienia się o sto osiemdziesiąt stopni, aczkolwiek musicalowa, swingowa, jazzbandowa oprawa pozostaje - to ona jest cechą dystynktywną tego kalejdoskopowo kolorowego, rozmaitego stylistycznie, długaśnego (siedemdziesiąt pięć minut) albumu. Rapy robią wrażenie mniej spiętych, niż na Diamonds, a funki uderzają z podwójną siłą dzięki wsparciu dęciaków. "I Wanna Melt With U" brzmi jak błyskawiczna riposta na "Too Funky" George'a Michaela, przy ckliwych balladach można się rozkleić ("Sweet Baby" ma adekwatny tytuł), a "3 Chains o' Gold" to schizofreniczna suita, którą da się odczytać jako Prince'a osobiste "Bohemian Rhapsody". Wreszcie na deser Prince serwuje swoją bodaj najznakomitszą kompozycję w całej karierze, jeśli oceniać sam zapis nutowy, czyli olśniewające harmonicznie cacko "And God Created Woman" (którego intro notabene ukradli De Mono w "Znów Jesteś Ze Mną"). W sumie, mimo paru dłużyzn i niepotrzebnych interludiów (rozmowy telefoniczne z Kirstie Alley to, eufemistycznie ujmując, nie ten poziom co "Gadki" z Polovirusa), mamy najlepsze dzieło Prince'a z lat dziewięćdziesiątych i kto wie, czy nie jego ostatnie autentycznie klasyczne dokonanie. Tak przynajmniej uważa większość biografów solisty, a on sam na tyle polubił niewymawialny "symbol miłości", że już wkrótce, w celu uniknięcia zależności prawnej od Warnera, zaczął się nim podpisywać - i wytrwał w tej ekstrawaganckiej demonstracji aż do roku 2000, gdy wygasł jego kontrakt publisherski z firmą Warner/Chappell.

Come (1994, funk/rock) 7.0

"Śmierć Prince'a" artysta celebrował wydaniem albumu wymuszonego przez Warner, opisanego na okładce "Prince 1958-1993" i ponoć składającego się głównie z odrzutów - z poprzedniej (Love Symbol) i nadchodzącej (Gold Experience) płyty. Otwierający całość, natchniony, jedenastominutowy utwór tytułowy rozwija się niczym senny, majaczący strumień świadomości. Potem zdarzają się pokrętne, zakamuflowane komentarze do acid-jazzu ("Space") czy industrialu ("twarde" bębny w "Pheromone", faktury nieodległe od Nine Inch Nails w "Loose!"), lewitująca, modlitewna impresja "(Solo") oraz obowiązkowy, firmowy, smakowity big-bandowy pop ("Dark", "Letitgo"). Daj Boże każdemu takie odrzuty, jak te na Come.

The Black Album (1994, funk/soul/dance/pop) 7.2

Dostępny na bootlegach od 1987 roku, a oficjalnie wypuszczony przez Warner dopiero w 1994, owiany mityczną, złą aurą Black Album okazał się po prostu... trzema kwadransami świetnego, surowego funku, okazjonalnie czerpiącego z ówczesnych wynalazków hip-hopowych, z wieloma kontrowersyjnymi skojarzeniami w tekstach. "Tylko tyle i aż tyle" to chyba najodpowiedniejsza metafora. Wśród siedmiu tętniących jamów, podporządkowanych miarowym uderzeniom automatu perkusyjnego, wybijają się "Cindy C" (niewybredne wyznanie zauroczenia supermodelką Cindy Crawford), "Superfunkycalifragisexy" i "Rockhard in a Funky Place", a funkcję obowiązkowej ballady stanowiącej oddech od funkowego wywijania bezbłędnie spełnia obecne też na Lovesexy, krystaliczne "When 2 R In Love". Z wielkiej chmury mały deszcz, ale w kategoriach bezwstydnego funkowego wygrzewu - kawał przedniej zabawy.

"Cindy C"
Jeden z najbardziej kontrowersyjnych utworów w dorobku i tak znanego ze skandali artysty, "Cindy C" to mało dwuznaczne i całkiem bezpośrednie wyznanie pożądania względem wschodzącej wówczas gwiazdy-supermodelki. Dwadzieścia lat przed tym, jak fenomenalny freestyler Lil' Wayne w dość niewybredny sposób zarapował swój "list miłosny" do księżniczki r&b Ciary (na podkładzie do jej ballady "Promise"), Prince wypluł z siebie ten erotyczny strumień świadomości, tylko umownie posegregowany na jakieś nominalne odsłony, a w praktyce składający się na jeden, długi, wściekle zażerający funkowy jam. Seksualne okoliczości kapitalnie podkreśla sekcja dęta – inaugurująca nagranie, świdrująca, atonalna fanfara jest jak trzęsienie ziemi, a potem napięcie tylko rośnie. Zaś co do samych słów, to polecam uważnie przestudiować tekst i zastanowić się jak musiała się czuć Crawford po usłyszeniu kawałka. A mnie przyjaciółka spytała z pretensją "co to za przedmiotowe traktowanie?!" kiedy podpisałem jej zdjęcie "ładna buźka". Trochę LOL...
(Porcys, 2008)

The Gold Experience (1995, r&b/pop/rock) 7.7

Science-fiction concept-album z intrygującą mieszanką smaków, jakby koleś chciał za jednym zamachem liznąć obecny już od paru lat na chartsach rock alternatywny (błotnista gęstość sporadycznych wstawek gitarowych) i jednocześnie dalej eksplorować hip-hop, przyglądając się jego ewolucji. Ale przegryza się to wszystko zawodowo, głównie dzięki nieśmiertelnym groove'om. W jakiś sposób funkcjonują tu obok siebie takie nagrania, jak electro-hop-funk "Pussy Control", masywne riffy "Endorphinmachine", epickie, wielowątkowe, ociekające potem (solo gitary!) "Shhh" czy zgrabny akustyczny rock "Shy". I co ciekawe, wszystkie są świetne. Jest tu też najpiękniejsza piosenka, jaką Prince kiedykolwiek napisał (o ironio, akurat nie sygnowana imieniem Prince), czyli wydane półtora roku wcześniej na małej płytce "The Most Beautiful Girl In the World" - jakby wygładzony i dopieszczony wariant "The Beautiful Ones". To dzieło skończone w kategorii szlachetnie nieskomplikowanej mainstreamowej ballady dla szerokiego odbiorcy, w której (jak przystało na wielki songwriting) mimo brylantowego lejtmotywu i tak najmocniej świeci rozkosz pojawienia się i zniknięcia deklamowanego bridge'u ("and if the stars...") oraz wyłonione znienacka, climaxowe outro. Istne cudo, a dodajmy, że porcelanowy refren "I Hate U" ustępuje mu wcale niewiele.
(T-Mobile Music, 2011)

"The Most Beautiful Girl In The World"
Christina Aguilera, Tyra Banks, Caprice Bourret, Laetitia Casta, Cheryl Cole, Nadine Coyle, Cameron Diaz, Renata Gabryjelska, Karolina Gruszka, Eva Herzigova, Jennifer Lover Hewitt, Angelina Jolie, Heather Locklear, Eva Longoria, Jennifer Lopez, Kylie Minogue, Anna Przybylska, Nicole Scherzinger, Claudia Schiffer, Jessica Simpson, Adriana Sklenarikova, Rachel Stevens, Agnieszka Włodarczyk, Catherine Zeta Jones i inne lalki – otóż nie, ta piosenka nie jest o żadnej z was, nie jest o waszych ślicznych twarzyczkach i ponętnych kształtach, bo "honey, this kind of beauty is the kind that comes from inside". W swojej najpiękniejszej balladzie jaką napisał w życiu, hedonista Prince (a raczej Artysta Uprzednio Znany Jako Prince, podpisujący się wtedy tajemniczym symbolem) niespodziewanie tęskni za pięknem duchowym kobiety, a nie jej "wyglądem zewnętrznym". I ja zresztą też.
(Porcys, 2008)

"Eye Hate U"
Co za rok dla fanów ARTYSTY POPRZEDNIO ZNANEGO JAKO "KSIĄŻĘ, CO CH... NA SUPEŁ WIĄŻE" (chyba łatwo zgadnąć, czyje to). Po instant-klasycznej kolekcji Originals oraz immersyjnym Ultimate Rave, a przed nadchodzącą reedycją deluxe 1999 LP (35 nieznanych wcześniej tracków – it's sick 🤔 ) na streamingi wjechała limitowana kaseta The VERSACE Experience – czyli promo przed albumem Gold Experience, rozdawane w 1995 roku na Paris Fashion Week.

Na razie UGRZĄZŁEM na remiksie cudownej ballady o Carmen Electrze, który gustownie dekonstruuje pierwotny klimat natchnionego smooth-soulu w duchu orientalizującego urban-midi-impresjonizmu, antycypując aranżacyjną paletę post-poważkowego skrzydła vaporwave. Aż przypomina się słynne "it contains more subtleties than any track off DJ Shadow's Endtroducing-- I've heard it over 40 times on headphones, and I think I'm just now beginning to have discovered every nuance". ("Niemożliwe!" "Niemożliwe, ale śmieszne".)

Jeśli więc w mitycznym SKARBCU Prince'a faktycznie mają więcej równie jakościowego szajsu, który wróci rurami wodociągowymi pod zlewozmywak i będzie piszczał, to "lata dwudzieste w muzyce" równie dobrze mogą upłynąć pod znakiem korespondencyjnej rywalizacji między genialnym NIEBOSZCZKIEM, a nagrywającymi aktualnie wykonawcami. I nawet w przypadku remisu (aczkolwiek życzę Wam powodzenia...) to ci żyjący będą (prawdopodobnie) zainspirowani Księciem, a nie na odwrót.
(2019)

Chaos and Disorder (1996, rock) !3.2

Po Gold Experience Prince musiał po raz ostatni wywiązać się z kontraktowego zobowiązania wobec Warnera, więc najwyraźniej złośliwie pozbierał marne odrzuty z lat minionych (nudne bluesy i przaśny rock w weselnych aranżach - a jak wspominałem, potrafił mieć odrzuty nieodstające od poziomu swoich najlepszych płyt) i ostatecznie wyszło mu kuriozum: coś, co wygląda na CELOWO słabą płytę. Poza singlowym "Dinner With Delores" i buńczucznym "I Rock Therefore I Am" to raczej żenada. I mówię to ja, wierny wyznawca artysty.

Emancipation (1996, pop/soul/r&b/funk) 8.0

W tym samym roku, w którym wydał soundtrack do filmu Dziewczyna Numer Sześć (z kilkoma premierowymi nagraniami) i fatalne Chaos and Disorder na pożegnanie z Warnerem, Prince zaprezentował też to ambitne, trzypłytowe wydawnictwo, jakby za wszelką cenę chciał udowodnić, że stać go na tak obszerny muzyczny materiał bez straty na jakości (vide przepychanki o Crystal Ball dekadę wcześniej) i co więcej, że potrafi wypromować go równie skutecznie, co przedtem, poprzez własny label NPG, jedynie z dystrybucyjną pomocą EMI. I choć komercyjnie nie zrealizował planu, to artystycznie właściwie postawił na swoim, bo ta niesłusznie marginalizowana kolekcja zwyczajnie pozbawiona jest słabszych tracków. Gdyby skompilować tuzin tych wiodących, powstałaby w ogóle jedna z najlepszych płyt w jego karierze, z wybornymi "Right Back Here In My Arms", "White Mansion", "Soul Sanctuary", "Saviour" czy "The Love We Make" na czele. Te trzydzieści sześć utworów (godna podziwu symetria formalna) to w znacznej mierze Prince'a trzy grosze w kwestii dwóch najmodniejszych wówczas i w pewnym stopniu pokrewnych zresztą zjawisk w zachodniej muzyce - czyli relaksującego, użytkowego trip-hopu i skażonego hip-hopowymi bitami zmysłowego neo-soulu spod znaku D'Angelo i Maxwella, sporadycznie zahaczające o jazz, rock, rap, gangsta funk, techno (!) czy (po raz pierwszy) covery cudzych utworów (choćby przebój "One of Us" Joan Osborne). Dominuje jednak chill out: pianinko, pastelowe barwy soundu i tęskne, wyluzowane pętle. Podobnie jak All Things Must Pass Harrisona albo 69 Love Songs Merritta, Emancipation budzi przyjemne wrażenie nieogarniania rozmiarów i bogactwa leniwej narracji. Polecane wieczorem, z dobrym drinkiem, w pachnącej olejkami kąpieli. Tak należy starzeć się z gracją.

Rave Un2 the Joy Fantastic (1999, r&b/pop/funk/rock) 5.7

Owoc jednorazowego kontraktu z Aristą, przygotowany ze wsparciem znanych postaci (Chuck D, Gwen Stefani, Sheryl Crow), okazał się nieudaną próbą przywrócenia Prince'owi (nadal podpisującemu się jako tajemniczy symbol) statusu megagwiazdy, atrakcyjnej też dla młodego słuchacza. Sporo tu plusów - weźmy smakowity soul "The Greatest Romance Ever Sold", parne "Hot With U", atłasowy chill-out "Silly Game" i bodaj pierwszą próbę nawiązania do awangardowych ciągot Timbalanda i Neptunes w bicie "The Sun, The Moon and Stars" (reakcja analogiczna do Yorke'a czerpiącego z IDM w 2000 roku, świadcząca tak o strachu przed młodszymi innowatorami, jak i o byciu na bieżąco z ich wybrykami). Niestety, równie dużo znajdziemy tu minusów - najmocniej z nich rani chyba cover Sheryl Crow (która zresztą gra gościnnie na harmonijce w niemal tak samo złym "Baby Knows"). W sumie więc zostaję z mieszanymi uczuciami.

The Rainbow Children (2001, jazz/fusion/r&b) !5.2

Zazwyczaj niemiłosiernie rugana, wręcz nienawidzona przez fanów (prawdopodobnie z powodu towarzyszącej jej afery z nawróceniem - w 2001 roku Prince stał się Świadkiem Jehowy), przy bliższym oglądzie ta miękka, wygładzona płyta wydaje mi się niedoceniana. Co najmniej dwa nagrania określiłbym mianem "super" - "Muse 2 the Pharaoh" (kolejna odpowiedź na kontemplacyjne jamy D'Angelo, z krytykowanymi, ponoć "antysemickimi" tekstami) i zamykającą zestaw "Last December" (exit music dla romantycznej komedii). Owszem, bywa mdławo, ale nigdy nie schodzimy poniżej pewnej uczciwie zawieszonej poprzeczki, a ciepła, misterna produkcja wynagradza luki songwriterskie.

N.E.W.S (2003, jazz/fusion) !4.9

De facto reinkarnacja Madhouse, jazzowej grupy Prince'a, z którą nagrywał sobie w drugiej połowie lat osiemdziesiątych. Cztery czternastominutowe (cóż za zamiłowanie do formalnej symetrii) pejzaże spod znaku technicznego elektrycznego (smooth?)jazzu, które wyłaniają się znikąd i prowadzą donikąd, choć całość brzmi neutralnie miło while it's on. Typowa muzyka ilustracyjna, za którą nie kryje się żadna zagadka, koncepcja czy utrudnienie.

Musicology (2004, r&b) 5.9

Reklamowana przez nowego wydawcę (Sony Music) jako wielki comeback głównie z powodu side-projectowego charakteru dwóch poprzednich regularnych wydawnictw (i dwóch instrumentalnych internetowych płyt z 2003), w rzeczywistości, mimo skutecznej szarży na listy sprzedaży, Musicology jest tylko odrobinę mniej nierówna niż Rave. Poza paroma brylancikami (Pharrellowski lounge "What Do U Want Me 2 Do?", markowo rozbuchane "If Eye Was the Man in Ur Life") znów otrzymujemy garść nijakich, zbędnych wprawek - czerstwy rock "The Marrying Kind", niemrawe "On the Couch" ("Untitled" D'Angelo to nie jest...) albo ździebko niedopieczone nagranie tytułowe. Pozytywną informacją dla fanów było to, że ich idol wcale nie żyje we własnym świecie (na co wskazywałyby N.E.W.S. czy Rainbow Children) i z powodzeniem odnajduje się w najnowszych prądach r&b. Innymi słowy, po raz pierwszy od dekady do kawałków Prince'a bujali się dwudziestolatkowie.
(T-Mobile Music, 2011)

3121 (2006, pop/rock/r&b) 6.5

Na tym etapie – kariery wydawniczej obejmującej prawie trzydzieści lat i naszpikowanej osiągnięciami których wyliczenie zajęłoby kilkanaście takich recenzji – jedynym sensownym sposobem odnoszenia się do nowej płyty Prince'a jest porównanie jej z poprzednią. W tym kontekście 3121 prezentuje się wybornie. Musicology, choć była przyjemna i spełniła swoją rolę "comebacku" doskonale, pozostawiała pewien niedosyt w kwestii klarowności soundu i wyrazistości hooków. Brzmiała sucho, jakby nagrana w kameralnych warunkach, głównie akustycznych i nieco staroświeckich. A poszczególne melodyjki rozmywały się i powodowały lekką monotonię. Na 3121 notujemy powrót do skwierczących kibordów i futurystycznego vibe'u. Stylistycznie to klasyczny paradoks inspiracji zwrotnej – wysoce wpływowy artysta wychowuje całe pokolenia wiernych, zdolnych naśladowców, by w końcu samemu zainspirować się ich dokonaniami. Depeche Mode tak właśnie inkorporowali trip-hop i electro-pop późnych 90s na Ultra; Prince obczaił patenty połowy producentów digi-r&b na świecie i pokazał, że nadal potrafi się w nich odnaleźć. Dzięki temu płyta rozkwita kolorami i zagrywkami kompatybilnymi z aktualnymi trendami.

Co cieszy jeszcze bardziej, to liczba hiciorów jakie koleś machnął tym razem. Rozkołysany groove syntezatora "Lolity" sprawia frajdę sam w sobie, a w finale rozpala damsko-męskie call&response a la "Hey Ya!" lub "Senorita" (aczkolwiek takie rzeczy Prince robił z wyprzedzeniem o wiele lat, i może niech to będzie zagadką gdzie – edukuj się, młodzieży). Funkcję energetycznego szlagiera pełni "Fury" – i jest to riff tak nośny, że można mu wybaczyć oczywiste skojarzenie z "1999" albo "Uptown"; ponadto, co tam wyprawiają partie gitary na dalszym planie! Niepokojące drgawki "The Word", cyfrowe wyziewy "Love" czy mroczne, ucinane bity "Black Sweat", choć pozbawione polotu, są artysty trzema groszami w kwestii Neptunesowej anty-aranżacji. Nie marnują też miejsca ballady, firmowy znak Mistrza i papierek lakmusowy kondycji każdego songwritera. "Beautiful, Loved And Blessed" i "Te Amo Corazon" moimi faworytami w tej kategorii. A generalnie to respekt że gościu zbliżający się do pięćdziesiątki nagrywa krążek zwarty, konkretny kompozycyjnie i dźwiękowo odpowiadający fotografiom złota, pereł oraz eksluzywnych apartamentów z książeczki. To tyle różnic w zestawieniu z ostatnim razem, a reszta – typowy Prince, co oznacza inaczej: "zajebiste".
(Porcys, 2007)

"Black Sweat"
"I Wanna Be Your Lover", "Why You Wanna Treat Me So Bad?", "Still Waiting", "Sexy Dancer", "Uptown", "Dirty Mind", "Do It All Night", "1999", "Little Red Corvette", "Delirious", "Let's Pretend We're Married", "When Doves Cry", "Let's Go Crazy", "Purple Rain", "I Would Die 4 U", "Take Me With U", "Kiss", "Sign 'O' The Times", "If I Was Your Girlfriend", "Sexy M.F.", "The Most Beautiful Girl In The World". Te choćby hity z dorobku Prince'a – chronologicznie, z głowy, na podstawie moich ulubionych płyt jego autorstwa – deklasują "Black Sweat". Nie można za tak przeciętny (miły, owszem) numer tak chwalić wykonawcę, który ma na koncie tuziny lepszych chart smashów. Comebacki Prince'a są niewypałami o tyle, że choć pozostawiają wrażenie wielkiej klasy i kompetencji, to nigdy nie dostarczają czysto popowej, nieskrępowanej radości jak nagrania z 80s i 90s. Na szczęście ta passa w mediach zostanie przerwana już za parę dni, bo trzecim singlem z 3121 będzie fantastyczny kawałek "Fury" i warto nadstawić uszu.
(Porcys, 2006)

Planet Earth (2007, r&b/pop) 7.3

No dooobra, może i "jestem stuletnim dziadem", ale ja wolę setną płytę Prince'a od zalewu "świeżej krwi", która gnije po kwartale. Chociaż... Tym razem mam więcej na poparcie tezy niż tylko fanatyczne uwielbienie i przywiązanie do geniusza - bo to najlepsza rzecz jaką zrobił od jedenastu lat. Co ciekawe, wbrew temu co sugerował pierwszy singiel "Guitar", album wcale nie gitarowy - to głównie ballady w tradycji perełek z lat 90-tych - staranne, wymuskane w najdrobniejszych szczególikach. Kojące. Bonus za trójwymiarową okładkę. Najlepszy utwór: "Future Baby Mama" - czy ktoś inny na Ziemi stosuje tak wyrafinowane, jazzowe harmonie w zwykłej balladzie pop? Złośliwcy używali terminu "Steely Prince" i chyba dlatego tak mi się podoba.
(Offensywa, 2008)

Lotusflow3r / MPLSound (2009, rock/funk/pop) !4.3

Dysk pierwszy zawiera nieznośną manifestację manualnych zdolności Mistrza - te gitarowe wygibasy i ozdobniki służą tylko szpanowi, niczemu więcej; subtelnie przyjazna wydaje się tylko bossa nova "Love Like Jazz". Dysk drugi jest znośny, acz rozczarowuje niefortunną, bezpłciową próbą wskrzeszenia funkowych lat osiemdziesiątych; ewentualnie oszczędziłbym wiedzione klawiszowym arpeggio, lekko g-funkowe "Valentina". Sprzedawany w pakiecie dysk trzeci to debiut wokalistki Brii Valente, dziewczyny Prince'a.

20Ten (2010, pop/funk/rock) 6.9

Ostatnia jak dotąd oficjalna płyta Księcia została opublikowana w postaci darmowego dodatku do gazet ("Daily Mirror" w Anglii, "Rolling Stone" w Niemczech i tak dalej), nawet bez legalnej wersji do ściągnięcia, a co gorsza redaktor "Daily Mirror" w tekście pochwalnym nazwał ją "klasykiem na miarę Purple Rain i 1999". Zaczęły się więc szyderstwa, a recenzenci zignorowali krążek. Cóż, ich błąd, skoro to najefektowniejszy powrót Prince'a do ejtisowego soundu od wielu lat i jeden z jego mocniejszych materiałów od czasu Emancipation. Ceremonialne "Beginning Endlessly", snujące się "Future Soul Song" i "Walk In Sand", bajeranckie "Lavaux" czy zwięzły fusionowy funk "Sticky Like Glue" ukazują go w rewelacyjnej dyspozycji, a wpadek brak! Artysta ogłosił w czerwcu 2011, że nie zamierza wydawać nowej muzyki dopóki nie skończy się piractwo internetowe. Gdyby pozostał nieugięty, to 20Ten będzie godnym zamknięciem jednej z najwspanialszych dyskografii w dziejach.
(T-Mobile Music, 2011)

Art Official Age (2014, pop) 7.4

Prince Rogers Nelson siedzi za fortepianem w obcisłym, błyszczącym wdzianku i bezceremonialnie odgrywa staccato intro do jednej ze swoich klasycznych ballad, „The Beautiful Ones”, pochodzącej ze słynnego albumu „Purple Rain” wydanego w 1984 roku. Po chwili urywa wstęp, chwyta czule mikrofon, przymyka oczy i zaczyna chrypieć: „baby, baby, baby...”. Zoom kamery bierze go od przodu, dzięki czemu widzowie mają szansę wniknąć w świat psychologiczny solisty... ale tylko na moment. Następuje bowiem cięcie montażowe i naszym oczom ukazuje się samotna baletnica, ubrana w ponętną, falującą sukienkę koloru piaskowego i skąpana w fioletowo-błękitnym półcieniu.

To niejaka Misty Copeland – jedna z licznych dziewcząt w karierze Prince'a, które zasłużyły na miano jego inspiracji. Zwiewne podrygi wyprężonej Misty są teraz zestawiane ze zbliżeniami na twarz i dłonie Prince'a, skoncentrowanego i ważącego każde słowo niby to z namaszczeniem. Tancerka serią płynnych kroków podpływa do fortepianu i ewidentnie kusi Prince'a, prowokacyjnie eksponując smukłe nogi. Ale oto wraz z początkiem drugiej zwrotki śpiewający Prince nagle podnosi się i wspina na fortepian. Nadal go słyszymy, ale Prince już na nim nie gra. Prince na nim stoi i jak gdyby nigdy nic kontynuuje swą bajkową opowieść. Dotąd oszczędny w gestach, teraz kieruje ją bezpośrednio do Misty. W końcu zeskakuje na ziemię, recytuje fragment tekstu i podchodzi do niej. Para splata ciała w efektowną figurę, po czym Prince oznajmia: „Ladies and gentlemen, Misty Copeland” i dostaje w zamian gromkie brawa. Duet kontynuuje seksowny układ, pełen podtekstów i niedopowiedzeń, prawie nie wchodząc w bezpośredni fizyczny kontakt. Prince interpretuje pieśń w sposób wyborny, wysmakowany, ale i niepozbawiony emocji, między innymi precyzyjnie wykańczając trudne, falsetowe „górki”. W ekspresyjnym finale siada na fortepianie, by i tak ustąpić miejsca rozbujanej Misty, która wspięta na palce dokonuje cudów gibkości, balansu i koordynacji ruchowej.

Prince i Misty kończą spektakularny występ obok siebie, w statycznej pozie, oblani przyciemnioną purpurą świateł. W telewizyjnym studiu TBS, gdzie trwa emisja talk-show „Lopez Tonight”, wszyscy bez wyjątku stoją i klaszczą z niedowierzaniem. Po części dlatego, że właśnie zobaczyli coś niesamowitego. Po części dlatego, że widzą z bliska żywą legendę muzyki rozrywkowej wciąż w szczytowej formie. Jest 13 kwietnia 2011 roku. W momencie nagrania Prince ma 52 lata. 

Ponad 30 lat wcześniej, 26 stycznia 1980 roku, Prince występuje w kultowym programie „American Bandstand” Dicka Clarka, emitowanym w stacji ABC. Wyglądający nieprzyzwoicie młodo Książę (adekwatnie do pseudonimu odziany odpowiednio obciachowo i zarazem wystrzałowo – w atłasową marynarkę i złote legginsy) oraz akompaniujący mu zespół pięknoduchów, na czele z solowym gitarzystą Dezem Dickersonem, wiją się na scenie przy dźwiękach odtwarzanego z playbacku nagrania „I Wanna Be Your Lover”. Mierzący 157 centymetrów Prince wygląda trochę jak laureat telewizyjnego widowiska dla dzieci w rodzaju „Mini Playback Show”. Tyle że forsowane przez rodziców młokosy zwykle nie mają w sobie tyle czaru, magnetyzmu i zuchwałości.

Kiedy nagranie wreszcie cichnie, a prowadzący dołącza do kapeli, by porozmawiać z nią przed milionami widzów, dzieje się rzecz niesłychana. Clark zadaje Prince'owi kilka kluczowych pytań – czy często w Minneapolis powstają takie kawałki, czy sam zagrał na wszystkich instrumentach na płycie, na ilu instrumentach potrafi grać, i tak dalej. W zamian jednak dostaje totalnie lakoniczne, wycofane, wręcz jednosłowne i przez to właśnie intrygujące odpowiedzi („no”, „maybe”, „thousand”). Clark mówi znacznie więcej, próbuje rozkręcić ten pseudowywiad, ale Prince jest taktycznie bezbłędny – oszczędny werbalnie, nadrabia za to urokiem i... tak tak, tajemnicą. Prince zna fundamentalną zasadę podrywu – nie można być needy. Urok osobisty załatwia wszystko – Prince wcale nie musi się narzucać, a swoją nieprzystępnością tylko sugestywniej kusi publikę.

Jest w naszym mikrusie coś, co znacznie przekracza jego nominalną rolę w tym teatrzyku – rodzaj bijącej po oczach śmiałości, brawury i zarazem stuprocentowego opanowania. Daleko temu chłopcu do taniego parcia na szkło. Nie wygląda też na przypadkowego beneficjenta jednodniowego splendoru, na kogoś, kto wygrał na loterii pięć minut sławy i niczym fikcyjny quasi-celebryta chce wydoić tę krowę szołbiznesu, zanim szansa bezpowrotnie przepadnie. Wręcz odwrotnie. Prince robi tu wrażenie gościa, który jest absolutnie pewien, że ma świat u stóp – włącznie z całym tym cyrkiem, w którym akurat dziś bierze udział. A jeśli jeszcze nie ma, to jest tylko kwestią czasu – roku, dwóch, pięciu – kiedy będzie go miał. Poza tym Prince rozumie, że niedopowiedzenia działają na jego korzyść, bo budują jakże pożądany w rozrywce mit wokół artysty. Nie jest łatwo urodzić się legendą. Legendą trzeba się dopiero stać, a w osiągnięciu tego statusu pomagają nieraz pojedyncze zdarzenia, po których nic nie jest już takie samo. Dla Prince'a takim kamieniem milowym był występ w „American Bandstand”.

3 lata później, 20 sierpnia 1983, w hollywoodzkim Beverly Theater, Prince paraduje obok Michaela Jacksona jako gość-niespodzianka na koncercie Jamesa Browna. Święta trójca soulu na jednej scenie – to wydarzenie o randze epokowej. Ale każda z wymienionych ikon była wówczas na innym etapie kosmicznej trajektorii. Pięćdziesięcioletni ojciec chrzestny soulu pełnił funkcję gospodarza, niepodważalnej instancji, swoistego „dziadka mroza” czarnej muzyki, wprawdzie jeszcze nie emerytowanego, ale już niezaprzeczalnie kanonicznego mentora. Co innego obecny na listach przebojów od piętnastu lat Jacko, który nadal święcił triumfy po wydanym pół roku wcześniej albumie „Thriller”. Właściwie jeszcze nie zdążył otrząsnąć się po sukcesie piątego singla z tej płyty („Human Nature” dotarło do drugiego miejsca na zbierającej single „muzyki środka” liście Adult Contemporary Billboard Chart), a już za miesiąc miał wypuścić szósty hit („P.Y.T.”, miejsce dziesiąte na najważniejszej singlowej liście Billboard Hot 100).

Prince w tym towarzystwie pełnił rolę głodnego sukcesu młodego wilka – dwa miesiące później wyda album „1999”, czyli swój pierwszy krążek, który trafił do gorącej dziesiątki na liście Billboardu. A dopiero dwa lata później rozbije bank płytą i filmem „Purple Rain”.

Co więc wydarzyło się tego wieczoru? Ponoć cała akcja zaiskrzyła dość spontanicznie. Brown, notabene prezentujący się nieco jak odstawiona na dansing starsza ciotka, dostrzegł na widowni wystrojonego w charakterystyczną niebieską marynarkę Jacksona i zaprosił go do siebie. Michael dał głos, zatańczył, po czym poinformował Browna, że wśród widzów jest również Prince. Brown próbował namówić Prince'a na dołączenie, ale Prince nie był zbyt chętny, bo przed koncertem – zgodnie z późniejszymi doniesieniami świadków – spędził za sceną trochę czasu z członkami grupy Browna, oczywiście w towarzystwie smakowitych używek. Ostatecznie umundurowany równie ekstrawagancko jak Jacko i nienagannie ufryzowany Prince ulega presji tłumu i zostaje wniesiony na scenę na barkach pewnego siwego, łysiejącego brodacza. Wyraźnie „na haju”, całkiem „sztywny” Prince podłącza gitarę i chyba pogrążony w narkotykowym transie wycina kilka kompletnie oczywistych, acz celnych, funkowych strzałów. Chwilę później kuca w prowokacyjnej, erotycznie aluzyjnej pozie, wygina ciało w geście rozkoszy, szczeka po raz ostatni wiosłem, zdejmuje instrument i marynarkę... Następnie już całkiem topless robi popisowy numer ze statywem, po czym wydaje z siebie ohydny, pierwotny, zwierzęcy ni to ryk, ni to pisk. Spektaklu dopełnia odrobina szamańskiego tańca à la Jim Morrison i chaotyczny Prince opuszcza deski sceny, po drodze przewracając statyw, na którym zawieszony był jeden z reflektorów.

Błazenada? Owszem, niewątpliwie. Ale z jakiegoś powodu wspominam ją trzy dekady po fakcie. Ustalmy, że stricte wizerunkowo Prince w pewnym sensie zawsze był, jest i już raczej do końca swych dni będzie postacią przerysowaną, komiksową, umowną. W jednym z najwspanialszych odcinków kreskówkowej serii „Tom & Jerry”, zatytułowanym „Rock ‘n’ Rodent”, tytułowa myszka udaje jazzowego perkusistę. W środku nocy budzi się w wielopiętrowym apartamentowcu i zjeżdża windą do podziemi, lądując w klubie o nazwie „Le Cellar Smoque”. Tam, nieco „na nielegalu”, odbywa się szaleńcze, demoniczne jam session. Wierzcie lub nie, ale między listopadem 2006 roku a kwietniem 2007 roku Prince literalnie był tą postacią. Artysta otworzył bowiem w ekskluzywnym przybytku Rio All Suite Hotel and Casino swój własny nocny klub pod nazwą 3121 (na cześć wydanej wówczas płyty) i przez bite pół roku występował tam dwa razy w tygodniu – w każdy piątek i każdą sobotę. Wedle podań Prince mieszkał w penthousie umiejscowionym bezpośrednio nad sceną, na którą zjeżdżał specjalnie skonstruowaną windą – prawie jak Jerry we wspomnianym cartoonie. Szok? Znam osobiście fanów Nelsona, którzy w owym czasie, w trakcie krajoznawczej przejażdżki po zachodnim wybrzeżu USA, postanowili zahaczyć w Las Vegas o klub 3121 po to, by – cytuję – „uwolnić Prince'a”. Ma to zresztą głębszy, metaforyczny wymiar.

Prince nie tylko był przez sześć miesięcy niewolnikiem, chałturząc dla jednego z luksusowych hoteli w Las Vegas (to zresztą może i mało chlubny, ale całkiem powszechny proceder dla wielu stopniowo tracących popularność VIP-ów amerykańskiej rozrywki – wystarczy wspomnieć w miarę niedawny casus Britney Spears). Nie tylko sam siebie ogłosił w latach 90. niewolnikiem (sławne wypisane na twarzy „slave”) wytwórni Warner, z którą był uwiązany niewygodnym kontraktem. Prince również był i nadal jest niewolnikiem pewnej konwencji estradowej, którą sam sobie narzucił i cholernie trudno mu z niej zrezygnować. Przepych, wprost karykaturalny blichtr, pompatyczne show, nadmierna wystawność pstrokatych ciuchów, ale przy tym również nienaganny szyk, perfekcyjne wykonawstwo oraz to, czego masy oczekują czyli skondensowana porcja rozrywki bez wytchnienia. Mało kto dostarczy im igrzysk równie ekstatycznych. „Piosenka radość w nas wyzwala / La la la la / La la la la / Wspólnego śpiewu rośnie fala / La la la la / La la la la”, jak intonował wodzirej Lutek Danielak w filmie Feliksa Falka.

Piszę o tym wszystkim z lekkim przekąsem, bo jako wielki miłośnik Prince'a na polu stricte muzycznym (kompozycyjnym, aranżacyjnym, producenckim) od lat zauważam drastyczny kontrast między jego spuścizną artystyczną, a jarmarczno-widowiskowym wcieleniem live. Jako muzyk, który jak mało kto na naszej planecie opanował absolutną maestrię bycia bezbłędnym w obu tych kategoriach, Prince może sobie pozwolić na szczyptę cynizmu, dopasowując swój image i komunikat do typu odbiorcy. Jest więc Prince skupiony w domowym studio na niuansach harmonicznych i brzmieniowych oraz jest Prince wyciskający z publiczności maksimum ekscytacji podczas niekończących się, funkowych szaleństw opartych na dwóch prostych akordach.

Fenomen tej dychotomii potwierdził koncert Prince'a sprzed trzech lat w ramach festiwalu Open'er. Informację o tym występie przyjąłem z entuzjazmem. Prince'a próbowałem zobaczyć na żywo w Londynie, we wrześniu 2007 roku, na chwilę przed tym, kiedy stał się rezydentem wspomnianego hotelu w Las Vegas. Niestety, wtedy stało się coś niesłychanego – bilety na siedem zaplanowanych występów w O2 Arena rozeszły się w przeciągu 20 minut (słownie: dwudziestu). Tournee rozszerzono więc do dwudziestu jeden dat – i znów wszystkie bilety wyprzedano na pniu. Dlatego na gdyńskie widowisko czekałem z wypiekami na twarzy. Na drogę do Trójmiasta przygotowałem sobie nawet trzy obszerne składanki, streszczające gigantyczną dyskografię Księcia do samej esencji. Na pierwszej znalazły się największe przeboje, definiujące Prince'a jako megagwiazdę. Na drugiej – utwory łagodniejsze, kunsztowne, godne analiz akademickich, istne perełki wykwintnego songwritingu. Dysk trzeci wypełniły mniej znane, imprezowe, taneczne sztosy, jakie w ciągu dekad wysmażył tu i ówdzie Prince. Z całej tej wyliczanki artysta najpierw zaprezentował garść bezdyskusyjnych hitów („1999”, „Little Red Corvette”, „Nothing Compares 2 U”), następnie zwięzły medley łączący krótsze fragmenty szlagierów, po czym przypieczętował set epicką wersją monumentalnego „Purple Rain”. Gdy zaś wyszedł na bisy, interesowały go już głównie funkowe covery (m.in. Michaela Jacksona oraz grupy The Time, którą swego czasu wykreował). Ostatnie pół godziny było jedną niekończącą się imprezą pod gołym niebem.

Czy tak go sobie wyobrażałem? Zupełnie nie, choć biorąc pod uwagę reakcje tysięcy ludzi zgromadzonych na lotnisku Babie Doły – Prince doskonale wiedział, co robi. A to z kolei przywodzi mnie do takiej konkluzji: czy aby na pewno warto rozpatrywać studyjne longplaye wydawane przez Prince'a w XXI wieku w kategoriach artystycznego rozwoju? Niby po co? Zastanowił mnie komentarz, jaki znalazłem pod jedną z anglojęzycznych recenzji zbiorczych dwóch nowych płyt Prince'a, „Art Official Age” i „Plectrumelectrum”. Czytelnik snuł refleksję: „nauczyłem się, żeby obecnie nie oczekiwać już zbyt wiele od nowych płyt Prince'a – poza jednym czy dwoma fajnymi kawałkami. Za to na żywo... Wow! Jego koncerty są jakby z innego świata. I do tego facet jest genialnym gitarzystą”.

Może więc należałoby potraktować działalność wydawniczą Prince'a w tym stuleciu jako „zaledwie” pretekst do wystawiania najlepszego show, jakie widziała Ziemia? Znaczenie Prince'a dla skodyfikowania współczesnej odmiany czarnej, nasyconej funkowym pulsem i pościelową zmysłowością odmiany muzyki pop wydaje się nie do przecenienia. Niektórych artystów, którzy zawładnęli umysłami melomanów na przełomie milleniów zwyczajnie nie byłoby, gdyby Prince nie przetarł im szlaków i nie pokazał stylistycznej drogi. Wokalistów takich jak Lenny Kravitz, R. Kelly, D'Angelo, The-Dream, Frank Ocean czy Dam-Funk można przecież przy odrobinie złośliwości potraktować jako klony jednego z wcieleń Prince'a. Podobnie eksperymenty produkcyjne Becka, Pharrella, Basement Jaxx czy duetu Outkast mają w postaci Prince'a oczywistego patrona. Eklektyzm, bogactwo, czy mówiąc po piłkarsku gatunkowy „przegląd pola” Prince'a kładzie się cieniem na znaczną część współczesnego r&b.

Jak na ironię wnikliwi obserwatorzy zauważyli przy okazji nowych studyjnych wydawnictw Prince'a, że artysta jest obecnie w znakomitej dyspozycji. I o ile sygnowane wspólnie z żeńskim trio 3rdeyegirl (w składzie: kanadyjska gitarzystka, duńska basistka i amerykańska perkusistka) „Plectrumelectrum” to raczej średnio zajmujące i mało satysfakcjonujące ćwiczenie w sterylnym, rzemieślniczym funk-rocku, o tyle już autorskie „Art Official Age” rzeczywiście zostanie chyba zapamiętane nie tylko z powodu powrotu Prince'a do labela Warner po wieloletniej separacji. Zgodnie z tytułem Prince sprawnie adaptuje brzmieniowe nowinki – liźnięcie EDM (Electronic Dance Music) w „Art Official Cage” to gest może zbyt nachalny, ale na przykład cytat z minimalistycznych bitów Neptunes dla duetu Clipse w „Funknroll” brzmi jak niewymuszona inspiracja zwrotna. Cyfrowa ballada „U Know” nie odstawałaby na przykład w repertuarze młodego, pochodzącego z Toronto Thomasa Gilla. Samo to, że nigdy nie słyszeliście o Thomasie Gillu z Kanady, świadczy na korzyść Prince'a. „Clouds”, „Time”, „This Could Be Us”, „What It Feels Like” i zwłaszcza singlowe „Breakfast Can Wait” to wyborne przejawy klimatycznego, romantycznego r&b, w których Prince nawiązuje do swoich dokonań z lat 90. (a konkretnie do klimatu midtempo znanego z albumu „Emancipation” i łagodniejszych fragmentów „Love Symbol Album” czy „Diamonds and Pearls”). Są też miłe mikro-niespodzianki – chociażby zamykające całość „affirmation III”, łudząco przypominające „emotronikę” (ktoś jeszcze kojarzy ten termin?) islandzkich dzieciaków z múm, jaką uprawiali 10 lat temu. Jest czego słuchać.

Jedyne z czym pozwolę sobie się nie zgodzić, to odwieczny, powtarzany do znudzenia lament recenzentów o Prince'a „powrocie do formy”. Zaryzykuję tezę, że w XXI wieku opublikował już naprawdę sporo świetnej muzyki – lwia część albumów „3121”, „Planet Earth” i „20Ten” z lekkością broni się przed zarzutami o schemat, rutynę i wyczerpanie weny. „Art Official Age” może być z nich wszystkich zestawem najmocniejszym, ale poruszy to zaledwie garstkę muzycznych erudytów, dzielących włos na czworo. W powszechnym odbiorze rola Prince'a sprowadza się dziś do scenicznej bestii, którą każdy chce zobaczyć na własne oczy. Rola to zresztą całkiem dla niego wygodna, bo w konkurencji scenicznych bestii nadal co sezon zgarnia tytuł mistrza świata.
(Dwutygodnik, 2014)

Originals (2019, synth-funk)

Podobno w mitycznym skarbcu Prince'a czekają tysiące niewydanych nagrań i niedokończonych szkiców. Warner może spokojnie co sezon monetyzować prawa do tych rarytasów, bo "ludzie to kupią". Ale czym innym był zeszłoroczny, kameralny zbiorek Piano & a Microphone 1983 (rzecz skądinąd urocza, choć głównie dla KOMPLETYSTÓW), a czym innym ta monumentalna kolekcja wersji demo piosenek, które KSIĄŻĘ ("...co ch*** na supeł wiąże" – never forget) podarował innym artystom (w tym gronu bezpośrednich podopiecznych z Minneapolis). Poza ujawnionym już "Nothing Compares 2 U" te znane dotąd tylko z bootlegów materiały pochodzą w większości z lat 1981-1985 i szczerze, gdyby w ociupinkę skróconej selekcji (całość trwa ponad godzinę) wydać ten album wtedy, to niewykluczone że byłby on teraz stawiany na jednej półce z Dirty Mind albo 1999.

Część tych kompozycji pamiętam z "cudzych" wykonów (robocze aranże wyznaczyły ich klimat), ale po trzech przesłuchaniach CIURKIEM mam wręcz wrażenie "nagromadzenia kłopotów bogactwa" – zarówno w sektorze synth-funkowym (wściekle zażerające groove'y "Sex Shooter" i "Holly Rock", chory futuryzm "Make-Up" i "The Glamorous Life"), jak i balladowym (a są tu jedne z najładniejszych w karierze Nelsona – "Noon Rendezvous", "Gigolos Get Lonely Too" czy "You're My Love" które notabene poznałem dość wcześnie z należącej do rodziców kasety Kenny'ego Rogersa). Namacalna surowizna miksów dodaje trackom blasku spontaniczności, jakże dziś pożądanej w dobie homogenizowanej "muzyki z tutorialu". Na pierwszy plan wychodzi uzależniająca multi-melodyka (przecinające się topline'y i riffy), błogie harmonizacje "w punkt" bez potrzeby nadmiernej komplikacji, no i oczywiście niepowtarzalna ekspresja wokalna MAŁEGO WIELKIEGO CZŁOWIEKA – tradycyjnie od kruchej liryki po zwierzęcy erotyzm.

SUMA SUMARUM, z Originals wyłania się według mnie obraz chyba najistotniejszego w obrębie pop-rocka "wydawnictwa archiwalnego" od czasu publikacji "oficjalnego" wariantu SMiLE w 2011. Uwaga: na teraz pozycja digitalowo dostępna ekskluzywnie przez TIDAL, ale jeśli trafi na Spoti, to natychmiast zaktualizuję tamtejszą przekrojową plejkę "best of". "Czuwaj" (Miś).
(2019)

* * *

moje top 20 najukochańszych, wybranych i uszeregowanych z bólem serca:
1. And God Created Woman
2. The Most Beautiful Girl In the World
3. White Mansion
4. The Ballad of Dorothy Parker (evocative moment: rozwibrowany sound klawiszy, jakby żyjący własnym życiem...)
5. I Would Die 4 U
6. Strollin'
7. 1999
8. Take Me With U
9. When 2 R In Love
10. In Love
11. The Beautiful Ones
12. I Wanna Be Your Lover
13. Uptown
14. Right Back Here In My Arms
15. Pink Cashmere
16. Do Me, Baby
17. U Know
18. Do It All Night
19. Future Baby Mama
20. Love 2 the 9's
(2019)

Missing: "Rockhard In a Funky Place", "Dead on It" (The Black Album), "The Most Beautiful Girl In the World".