PRODIGY
The Fat of the Land (1997)
Nie wiem czy młodsi czytelnicy zdają sobie sprawę, ale w Polsce, wśród słuchaczy "z otwartymi głowami", była to jedna z najbardziej oczekiwanych premier drugiej połowy lat 90. Atmosferę podgrzewały maksisingle "Firestarter" i "Breathe", przez wielu traktowane niemalże jak regularni następcy "Music For the Jilted Generation". Aż w końcu w sklepach pojawiła się płyta z pędzącym krabem na okładce, niebawem promowana singlem "Smack My Bitch Up" z kontrowersyjnym obyczajowo klipem. Euforia sięgnęła zenitu... Dziś, gdy spytacie ekspertów, Prodigy z "Fat of the Land" bywają wyszydzani albo grzecznie się ich przemilcza. Jakkolwiek szerszy dostęp do muzyki przyczynił się do dewaluacji muzycznych zasług albumu, to mieszanie go z błotem też uważam za przesadzone. Według mnie najbardziej broni się w nim po latach to, jak Liam Howlett połączył wszystkie części tej układanki (rejestrowane przecież na różnych etapach pracy) w płynną narrację. Każdy następny track wypływa z poprzedniego i kiedy "Funky Shit" przechodzi w "Serial Thrilla", tenże w "Mindfields", a "Narayan" w "Firestarter", to zapominam o tym, że data przydatności do spożycia dawno minęła...
(T-Mobile Music, 2012)
Smutna sprawa z Keithem Flintem – fanem nigdy nie byłem, ale na pewno wniósł on powiew ultra-punkowości do mainstreamu drugiej połowy lat 90. Natomiast muszę przyznać, że reakcja "internautów" wydała mi się "szalenie intrygująca" – zwyczajowo sentymentalne anegdoty z czasów młodości, a obok... wspominanie/linkowanie "Voodoo People", "Poison" czy płyty Experience 🤔Tak zupełnie bez szydery czy złośliwości – jest to mega kuriozalny KEJS. Bardzo możliwe, że jedyna sytuacja w muzyce, w której da się to zarówno ośmieszyć, jak i (chociaż chyba wedle jakiejś "ezoterycznej" logiki) uzasadnić.
Otóż precyzyjne pytanie brzmi – na ile współzałożyciel zespołu, początkowo ledwie tancerz i koncertowy hypeman, może "reprezentować" materiał z dwóch pierwszych albumów, na których nie spreparował ani nie wydał z siebie ani jednego dźwięku? Może w jakiś magiczny sposób nad tymi kawałkami unosi się jego "duch", tak jak duch Eno unosi się nawet nad tymi dwoma nagraniami z Low, których z technicznego punktu widzenia nie tknął? Tyle, że czysto muzycznie Prodigy = Liam Howlett, a jeśli Flint był tu jakimś "mentorem" pierwotnie operującym "z tylnego siedzenia", to fakt ten najwidoczniej skrzętnie ukrywano. A mówiąc wprost – "nie, nie wiem" (pozdro Podróże hipertekstualne Clifforda Wednesdaya).
Oczywiście można też skrócić cały wątek konstatacją, że zauważalna socialmediowo część sympatyków Prodigy po prostu nie ma pojęcia kto w którym utworze dawał głos i kto produkował te numery – na takiej samej zasadzie, jak wielu fanów VU konsekwentnie UTRZYMUJE, iż na Loaded wszystkie piosenki śpiewa Lou Reed. Niemniej ta pozornie nieistotna drobnostka zdradza potencjał na solidne food for thought i zarazem solidne WTF. Gdy w epoce pre-online żartowało się, że w Prodigy oficjalnym członkiem może być "tancerz", nie przypuszczałem jak mętny i zawiły rezonans tej funkcji pozostanie w dobie upowszechnienia "sieci komputerowej internet".
(2019)