RAVI SHANKAR
Music of India: Three Classical Rāgas (1956)
Jak mielibyśmy zrozumieć ragę? My, białasy w kraju środkowoeuropejskim, ale też ogólnie "skarlała moralnie i duchowo", post-korporacyjna cywilizacja "Zachodu"? To trochę jak z tym sławnym "fikaniem nóżkami" u Jacko. Jak zauważał niedawno przypomniany gdzieś, nieżyjący już klasyk, "w kulturze europejskiej nigdy nie zwracaliśmy uwagi... jak tańczył John Lennon..?". I można się upierać, że ta sama zasada obejmuje relację fana "popu pierwszego świata" z klasyczną muzyką hinduską. Ale czy to dobry trop? Owszem są znawcy, według których np. nie da się w pełni zrozmieć filmów Ozu bez bogatego zaplecza wiedzowego na temat kultury dalekowschodniej i konkretnie japońskiej. Bo przecież inna symbolika, inne porządki, reguły... "Azja... Jordania-Uzbekistan... ...tu zupełnie... INNE BOISKA..." (Tomasz Burnos). Spoko, "cenię, szanuję", jak mawia mój kolega. Natomiast co w tym świetle mamy sądzić o amerykańskich studentach filmoznawstwa, którzy płakali ze wzruszenia na seansie Tokyo Monogatari, co przywoływał bodaj ś.p. Ebert? Zatem istnieje pewien uniwersalny zakres intymnego doświadczenia wewnętrznego, zdolny dosięgnąć odbiorcę z drugiego krańca globu na bardzo fundamentalnym, ludzkim szczeblu komunikacji. Podkreślam ten fakt, ponieważ Music of India: Three Classical Rāgas to w tym rankingu pozycja najodleglejsza nam w sensie tradycji, języka, antropologii, zoologii i botaniki. I teraz należy się zastanowić, co z tym fantem począć. Co wysłyszymy "my" przy pierwszym spotkaniu z Three Classical Ragas?
Podobnie jak w przypadku zetknięcia z arabskim popem, pewnie uznamy, że jacyś goście zostają na jednym akordzie przez długie minuty – ignorując zupełnie kompletnie odmienną klasyfikację wysokości tonów, gdzie kluczową rolę odgrywają te wszystkie podjazdy między półtonami. To jak z ilością dźwięków samogłosek w angielskim i polskim – części nie da się oddać, umykają. Widzimy dwa z trzech wymiarów. Mimo że powszechnie wiadomo jak wielką ikoną Indii był Ravi, to w sumie jego nagrania poznałem później, niż wszystko to, co oddychało jego tchhnieniem na scenach anglosaskich, od "Within You Without You" i Byrds, przez Philipa Glassa i Alice Coltrane, po "Slip Inside the House" i Trial of St. Orange. Rozbieranie wstecznych skojarzeń to gra wstępna, potem zaczyna się wtapianie w strumień świadomości i mamy znów nasze narzędzia, tagujemy rzeczywistość jako "psych", "drone", "trans". Wciąż za mało. Dopiero przy odpowiednim dostrojeniu fal budzą się zalążki zrozumienia. Że skale sitaru "nie są pieprzem do gówna, tylko fun-da-men-tem" indywiduanej improwizacji. Że kompozytor ragi nie jest kompozytorem w znaczeniu "autorstwa", tylko odpowiada raczej za adaptację formatu przekazywanego z pokolenia na pokolenie, "jeszcze od początku lotnictwa", może od ponad tysiąca lat. Że obcujemy z medytacyjnym misterium, w którym budzą się duchy przodków, a wykonawca pełni rolę medium. A nie tam jakiś "psych".
highlight
(2016)