RED HOT CHILI PEPERS

 

By The Way (2002)

Dwadzieścia minut temu zadzwonił do mnie Kuba. Jakoś tak się zgadało, no i niestety, musiałem się przyznać przed szanownym kolegą: telefon przerwał mi słuchanie "nowych RedHotów". Czuję się zatem trochę jak palant. Widzicie, Kuba mnie wyśmiał. Usłyszałem wybuch niepohamowanego brechtu w słuchawce. Kuba nie zostawił na mnie suchej nitki. Nie dziwne: w przerwie między Spoonem a Olivią zetknięcie z nazwą Red Hot Chili Peppers musiało zadziałać na niego jak węgiel. Wspomniał też coś o "babraniu się w szambie". Oczywiście, wyjaśniłem pośpiesznie, że babram się w celach absolutnie obiektywnych: muszę zrecenzować tę żałosną jak barszcz płytkę. Ale jednak nic nie zmieni faktu, że te dźwięki popłynęły do moich uszu. Dlaczego. Dlatego, że nie jestem Janem Tomaszewskim, żeby mówić wprost dlaczego. Zaraz, co jest? Posłuchajcie całej opowieści od początku.

A na początku był wprawdzie chaos, ale zaraz po chaosie był ogólniak. Zaś na wysokości trzeciej klasy pojawiła się ona: prześliczna dziecięca debiutantka. Miała krótkie podkręcane włosy, dostojne imię na "m" i tajemniczy uśmiech, którym wabiła męską część publiczności. Choć tylko dwa lata młodsza, świadomością życiową i obyciem tkwiła chyba wciąż w niewinnych klimatach przedszkolnych. Serio, kto ją w ogóle przyjął do średniej szkoły? Za co? Za grę na gitarze i przyzwoite śpiewanie? Ale ale, nie znaczy to wcale, że nie starałem się z dziewczęciem nawiązać kontaktu. Niestety, po wymienieniu kilku formuł grzecznościowych i zapoznaniu się "z imienia" (heh), pierwsza nasza rozmowa zeszła na tematy hobby i zainteresowań, uhm, muzycznych. Czego akurat wyjątkowo nie lubię. Na moje Radiohead i Massive Attack zareagowała tylko przeczącym ruchem głowy. Teraz kolej przyszła na jej popis. "Ech, no nie wiem. Savage Garden... ballady Metalliki... no i... tego, 'Music Is My Aeroplane' RedHotów!".

I w tym miejscu chciałbym niejako przerwać tok narracji, by zwrócić waszą uwagę na pewne zjawisko, które od zawsze mnie intrygowało. Na zdrabnianie, tudzież spolszczanie nazw zespołów. Zabieg ten praktykowany jest dość powszechnie w naszym kraju, głównie dlatego, że ludzie chcą poczuć swoistą bliskość z wykonawcami. Anglojęzyczne brzmienie wcale w tym nie pomaga. Stąd próby nadania im kształtu, który gramatycznie należy do zasad polskiego języka. Słynnym przykładem jest tu określenie "Beatlesi", a raczej "Bitelsi", gdyż spotkałem się też z wieśniackim "Bitlesi". (Tu chyba problem tych biednych ludzi polega na tym, że nie wiedzą jak wymawiać słowo "żuk" po angielsku, ale zresztą skąd mają to wiedzieć.) Sam mówię na co dzień "Bitelsi", bo tak wygodniej. No ale ten przykład zapisać trzeba, jako jeden z niewielu, na konto plusów słowotwórczych osiągnięć. Nad kreską umieściłbym też dziś już klasyczne "Floydzi", aczkolwiek warto zauważyć, że przetworzeniu uległ tu tylko drugi z dwóch członów.

Reszta to kwestia wyczucia. To znaczy w jakiś sposób człowiek zauważa, kiedy spolszczanie wychodzi jak gówno. Weźmy coś takiego: "Lubię Smashingów". Ciekawe, że nie przyjęło się "Pumpkinsów". Chociaż tak nakazywałaby logika. Ale przyznajmy, że brzmi to jak totalne bejstwo. Inna ciekawostka: cała ta zasada funkcjonuje zwykle dla dopełniacza liczby mnogiej. Mianownik mógłby bowiem budzić pewnego rodzaju wątpliwości: "Smashingi"? Albo: "Przed wami rewelacja ostatnich dni, Corale". Zabawne byłoby podobne przekształcenie nazwy Puddle Of Mudd. (Ej, nie odchodźcie od monitorów.) Przed wami Pudle? To obelga dla twórców Viribus Unitis. Hm, rzecz nie działa na słowa krótkie: słucham (znaczy, nie ja, tylko ktoś słucha) Kornów, Musiców, Toolów. Z drugiej strony: wielokrotnie słyszałem o "Yesach". I bądź tu mądry. Jeśli macie jakieś inne pomysły na wybrnięcie z tej rozterki, piszcie.

Całe to głośne myślenie przytaczam tu z prostego powodu. Otóż z wszystkich przykładów jakie w ogóle przychodzą mi do głowy, "RedHoci" są najbardziej okrutnym. Nie potrafię wyobrazić sobie czegoś bardziej beznadziejnego w chwili obecnej. (Ewentualnie: "lecą BlindGuardiani", ale po zastanowieniu, jednak nie.) No wsłuchajcie się: "RedHoci". Przecież toż to kwintesencja wioski ogólnie pojętej. I sęk wcale nie tkwi w tym, że nie należę do najbardziej zagorzałych sympatyków grupy. Po prostu: "RedHoci"... Zdania w stylu "RedHoci u cioci" oraz "RedHoci w paproci" stają przed oczyma. Żyrafy wchodzą do szafy. Kiedyś koleżanka zwróciła się do mnie: "Och, jak ja dawno nie słuchałam RedHotów". Ratunku. Ale, wracając do mojego romansu dla ubogich. Wtedy, siedząc oparty o starą, rozpadającą się ścianę jednej z klas ubogiego warszawskiego liceum, wpatrzony w piękną twarz mojej nowo poznanej rozmówczyni, wcale nie zauważyłem jak fatalnie zabrzmieli w jej ustach "RedHoci".

Bo czasem ludzie urodą nadrabiają inne braki i taki to był właśnie casus. Na słuch o "Music Is My Aeroplane" zamyśliłem się. Przypomniałem sobie swoje pierwsze spotkanie z Red Hot Chili Peppers. Jak u większości gawiedzi, wspomnienia powędrowały w stronę Blood Sugar Sex Magik. Z perspektywy czasu należy uczciwie przyznać, że była to solidna płytka. Wiem, RedHoci, ale jednak "Give It Away" było naprawdę groovy, przy numerze tytułowym stałem się świadkiem pierwszego w swoim życiu skandowania / rapu na żywo (Przemek, jeśli to czytasz, what's up?), no a "Under The Bridge" jechało na fajowej zagrywce gitarki. Flea wymiatał na basie, Kiedis mielił jadaczką i zażerał ten ich "testosteron funk". Ja bardzo proszę o doczytanie tej recenzji do końca. Oczywiście, cytując klasyka, w idealnym świecie RedHoci rozpadliby się po usłyszeniu Nothing's Shocking Jane's Addiction. Ale RedHoci wcale się nie rozpadli.

One Hot Minute zakupiłem kiedyś za marne grosze w jakimś hipermarkecie. Tutaj ekipa z Kalifornii zaczęła się rozmieniać na drobne. Podkreślam, nigdy nie byłem ich zwolennikiem, ale widać to wyraźnie. Właściwie tę płytkę ratuje tylko jedno. To tutaj znalazł się wspomniany "Aeroplane". Wspomniany przez moją drogą koleżankę z pierwszej klasy. Niech się zastanowię, spodobał jej się teledysk? W tym czasie teledyski zaczęły brać górę nad muzyką u RedHotów. Ogólnie dysk był strasznie przeciętny. Rozpalonym fanom kwartet kazał czekać aż do Californication. Tę pożyczyłem z ciekawości od kumpla na kasecie. Tutaj miarka się przebrała. Usłyszałem zespół – niegdyś wcale interesujący – wypalony z jakichkolwiek pomysłów, zmęczony, fatalny. Na godzinę muzyki zaledwie jedna piosenka była znośna ("Emit Remmus"). Wtedy stwierdziłem: RedHoci sięgnęli dna.

A jednak myliłem się. By the way, przy okazji, słyszałem ich nowy album By The Way przy okazji. Zupełnie przy okazji. Porozmawiajmy. Porozmawiajmy trochę o tej płycie. Sądzę, że to teraz jest dno. Rzadko zdarza się, żeby płyta chwyciła was już przy pierwszej piosence. Tak jest jednak tym razem i co niebywałe – nie puszcza aż do końca. Zanim jednak słowo o muzyce, podzielę się z wami moim spojrzeniem na całą jej otoczkę. Chili Peppers są niewątpliwie jedną z najpopularniejszych formacji świata. Zadziwia wszakże arogancja z jaką traktują wszystko to, co dokoła, także swych wiernych. Weźmy ten nowy krążek: nagrali kilkanaście smutnych (znaczy radosnych, ale zasmucających poziomem) utworków i są z siebie zadowoleni. Udzielają wywiadów, cieszą się, tylko nie wiadomo z czego. To jakiś syndrom podstarzałych gwiazd. A za publiczne noszenie kolorowych wdzianek Fab Four z 67 roku powinni zapłacić grzywnę. (Oh god! To tak, jak by profesor Bogusław Wolniewicz zażartował, że jest współczesnym Platonem!)

Gorzej, że siedemdziesiąt minut dźwięków z By The Way może być najmarniejszymi, jakie zespół kiedykolwiek popełnił. Wspomniany opener stał już się okazją do przeróżnych śmiechów, ale przyznajmy, że śmiech zamienia się w płacz przy stękaniu Kiedisa. Jeśli chcecie poznać najmniej odkrywczą sekwencję czterech akordów, jakie popełniono na taśmę, polecam "Don't Forget Me". Z drugiej strony, czemu nie "The Zephyr Song"? Tu też mamy cztery akordy i też są one "och-tak-bardzo-wyświechtane-i-znoszone". Czeaj, kłoniu, ja tu chwytam się za wiosło z opaską na oczach i spod palców wychodzi mi coś lepszego. Normalnie upada idea zespołów i dziennikarzy, bo ci drudzy zaczynają być lepsi. Chwilkę, a "Warm Tape"? Ogromnie inspirujący jest refren tej piosenki, gdybyście kiedyś mieli okazję. O reszcie (w tym o tekstach i "przekazie" grupy) nie chce mi się wspominać. Niby coś tam próbują, jakieś aranże... Ale co to ma być "Cabron"? Para-pastiszowe trącanie strun akustycznej i ciotowski śpiew na dwie banalne linie przy karaibskim rytmie? Gdzie jest ochrona?! Kurde, i to zrobili ludzie powołujący się na wpływy Neu! i Gang Of Four! A fe!

Wielu z was zastanawia się pewnie, jaki jest epilog historii z pierwszoklasistką. Ano, żaden właściwie. Co, może mam powiedzieć, że dziś jest moją żoną?! Hahah. To tylko w tandetnych artykułach z pism kobiecych zdarzają się takie cuda. Ponadto, młodym jeszcze. Prawda jest taka, że ta delikatna piękność w przeciągu pół roku poznała rozkosze imprezowania w towarzystwach skate'owskich. Nagle zmieniła się nie do poznania, polubiła gruby makijaż i paradoksalnie zaczęła odrzucać wulgarnością. (Heh, dresiara Grek, dresiara.) A plotki, które zaczęły gonić jej ślady, nie nadają się do publikacji. Cóż, taki świat.

Co do RedHotów: tak, zjechałem By The Way. I już słyszę te głosy: "Borys, do cholery, oni mają po czterdzieści lat, nie mogą już tak szaleć, a przynajmniej robią pop na poziomie, takiego popu to ja chciałbym słuchać w radiu". Błagam. Rozumiem, że kiedy ma się sentyment, to broni się ulubieńców do upadłego. Ale jeśli chcecie posłuchać naprawdę dobrego popu, to kupcie ostatniego Maxa Tundrę, zapodajcie Like A Virgin, sięgnijcie po płyty takich wykonawców, jak Dismemberment Plan, Love, Big Star, Modern Lovers, Electric Light Orchestra, Duran Duran, XTC, Feelies, Stockholm Monsters, They Might Be Giants, Smiths, Wrens, Guided By Voices, Hey, Cool Kids Of Death, Neutral Milk Hotel, Elliott Smith, Mansun, Cardigans, Super Furry Animals, Death Cab For Cutie, Circulatory System, Enon, New Pornographers, Avalanches, Destroyer, Hot Hot Heat...
(Porcys, 2003)