RED HOUSE PAINTERS
Ocean Beach (1995)
Niewiele można dodać do wizerunku Marka Kozelka – wszyscy potwierdzą, że to być może najsmutniejszy wielki songwriter w historii sceny alternatywnej (a prywatnie podobno całkiem wyluzowany, normalny, obdarzony poczuciem humoru facet). Ktoś pisał kiedyś o Godspeed You! Black Emperor: "jeśli wierzyć tej muzyce, apokalipsa będzie piękna". W przypadku Kozelka chciałoby się to sparafrazować i rzec: jeśli wierzyć jego songom, to depresja, jak już cię na serio dopadnie, będzie piękna. Mnie to dołuje, bo kiedy słucham sobie pieśni "San Geronimo", to nie rozumiem jak coś tak przygnębiającego może być jednocześnie czymś tak, hm, komfortowym estetycznie. Każdy wrażliwiec zgodzi się chyba, że realna życiowa depresja NIE JEST tak śliczna jak melodie w "San Geronimo". Kozelek ma ten problem, że jego talent muzyczny niestety dorównuje skali jego depresji i bezdennemu smutkowi jego głosu. A przez to powstaje jakaś symulacja, jakiś hologram, jakaś fikcja. Ktoś jeszcze byłby gotów pomyśleć, że stany przedsamobójcze kryją jakiś aspekt wzruszenia, upojenia i ukojenia...
(T-Mobile Music, 2012)