ROXY MUSIC

 

"original, creative, adaptable, melodic, fast, slow, elegant, witty, scary, stable... QUALITY MUSICIANS ONLY"

to ogłoszenie "na gitarzystę" (został nim genialny Phil Manzanera) mogłoby posłużyć za krótki opis wiecznie ewoluującego stylu grupy Bryana Ferry'ego. w lipcu 1972 panowie wydali debiutanckiego s/t longplaya, a skoro nawet VU mieli reedycje z podtytułem "45th anniversary", to "chyba mam prawo" z lekkim opóźnieniem uczcić tę rocznicę skromną plejką. aczkolwiek te wszystkie "ale" padają tu nie bez przyczyny, bo moją relację z twórcami "Virginia Plain" skwitowałbym sloganem "to skomplikowane".

mam kilka miłych skojarzeń z dzieciństwa wokół tego bandu. zetknąłem się z nimi we wczesnej podstawówce, oglądając na TVP1 dokument (już po 22:00 – w piżamce, "grzecznie, na poduszkach"), w którym zachwyciła mnie epickość "For Your Pleasure". pamiętam też tajemniczy Avalon z kasety na wieczornych "posiadówkach" u wujka. ale kiedy przepracowałem dyskografię Roxy, to zaskoczyło mnie wiele topornych, kanciastych, chwilami drętwych i jałowych melodycznie numerów. choćby w porównaniu do hipermelodyjnych piosenek Eno, który przecież w Roxy zajmował się zaledwie – za przeproszeniem – "solówkami na mikserze".

z kolei na papierze Roxy Music to fenomen. obiektywnie najwięksi nieobecni porcysowego Guide to Pop od początku byli i nadal są "przewdzięcznym" tematem dla krytyków-szczególarzy. ich demonstracyjny, wielopiętrowy eklektyzm wpierw pomógł skrystalizować ducha fermentu lat 70. – zmieszawszy glam, psychodelię, garaż i barok praktycznie zdefiniowali art rocka, a szarpaną rytmiką przewidzieli neurozę nowej fali. stawianie ich obok prog-rockowców kończyło się zwykle farsą – vide anegdota Christgaua o tym, jak cały pierwszy rząd po supporcie Roxy zniknął z sali, gdy na scenę weszła gwiazda wieczoru, formacja Jethro Tull.

zresztą już sama nazwa sprytnie puentowała ich modus operandi – "roxy" = "rocksy" as in "rock, but not quite rock". to było konceptualne, post-modernistyczne, pieczołowicie zaprojektowane meta-przedsięwzięcie. "miast demolować hotele, wolimy je redekorować", deklarowali. i pławili się w tej romantycznej elegancji – słowa-wytrychy to w tym przypadku blichtr, narcyzm, szampan i seksoholizm. ktoś oczywiście spyta – jaki to właściwie miało związek z awangardą? sęk w tym, że to pytanie zespół zadawał między wierszami praktycznie w każdym utworze, w każdym geście. styl był ich substancją, a substancja stylem.

mniej więcej od połowy dekady te przerysowane, pastiszowe, specyficznie taneczne igraszki z konwencją retro-futuro de facto coraz wyraźniej projektowały "lata osiemdziesiąte". Ferry ze sporym wyprzedzeniem antycypował dekadencję new romantic i zwłaszcza luksusowy posmak sophisti/mondeo-popu (co zresztą potem skwapliwie "skapitalizował" solową karierą, ale to osobny temat). i paradoksalnie dopiero wtedy same kompozycje dogoniły wyrafinowaniem estetykę, pozę, sound, ekspresję i kolaż, w których Roxy brylowali od początku.

ostatecznie esencją uroku Roxy było jednak zawsze odpowiednie obudowanie dźwiękami postaci Ferry'ego. jak to ujął kiedyś kolega – "wiesz, bo mi się podoba, jak ten pan śpiewa". i tu mogę się absolutnie zgodzić – jego kontrolowanie teatralna, WYFIOKOWANA maniera zapewnia mu miano jednego z najbardziej charyzmatycznych wokalistów ever. w powyższych okolicznościach przyrody, oto moje top 10 – nie tyle może kluczowych nagrań z perspektywy historycznej, co takich które mi się po prostu najbardziej podobają – zapewne też "nie bez przyczyny":

1. True to Life
2. For Your Pleasure
3. More Than This
4. Spin Me Round
5. Love Is the Drug
6. Angel Eyes
7. Do the Strand
8. 2HB
9. The Space Between
10. Sultanesque
(2017)