RYAN ADAMS

 

Gold (2001)

Oto coś na niedzielne popołudnie: zbiór przyjemnych, tradycyjnych piosenek, raz bardziej wyciszonych, innym razem pobudzających. Ryan Adams był liderem rozwiązanej już grupy Whiskeytown, pochodzącej z małego miasteczka Raleigh w Północnej Karolinie. Krytycy określali muzykę zespołu mianem "alt-country", jako, że łączyła ona w sobie brzmienia country i typową dla sceny niezależnej szczerość pisanych przez Adamsa pieśni. Po wydaniu dwóch albumów (Faithless Street i Strangers Almanac) przyszedł kres działalności formacji (jej łabędzim śpiewem okazał się wydany już po rozwiązaniu krążek Pneumonia). Gold jest drugą solową płytą w dorobku Adamsa, następczynią niezwykle wysoko ocenianego Heartbreaker. To szesnaście (razem siedemdziesiąt minut) ładnie opracowanych i zaśpiewanych piosenek. Piosenek głęboko zakorzenionych w balladowej tradycji, nie tylko tej amerykańskiej. Słychać w tych dźwiękach Boba Dylana, słychać też łagodniejsze fragmenty twórczości Neila Younga, czy The Rolling Stones. Przede wszystkim zaś słychać głos Adamsa, wyraźnie inspirowany dorobkiem wymienionych mistrzów, ale nasycony młodzieńczą świeżością. Największą zaletą tych utworów są udane melodie, zdradzające wielki talent kompozytorski Ryana. Motywy prezentowane w Enemy Fire, When The Stars Go Blue, czy epickim Nobody Girl niby nie należą do odkrywczych, ale wprowadzają szczególny nastrój. Czasem trochę przeszkadza w tym zbyt wypolerowana produkcja, odbierająca wiele z ich czaru... Ale jeśli nie drażnią was pełne przepychu aranżacje: zgrabnie wplecione partie smyków (Sylvia Plath), saksofonu (New York New York), czy organów Hammonda (Answering Bell), to sięgnijcie po płytę Ryana Adamsa. Naprawdę warto.
(Tylko Rock, 2002)