S.O.S. BAND


"No One's Gonna Love You" (1984)
Jeśli dajesz na jedyneczce mocnej synth-funkowej płyty tęskny slow-jam, to znaczy że masz pewność i przekonanie – oto nasz najlepszy track w karierze. Jimmy Jam i Terry Lewis nie tylko starannie wyprodukowali, ale i skomponowali ten skarb midtempo r&b, uwypuklając bolesny wydźwięk wciąż aktywnie romantycznego przesłania do ex. I jeśli tropicie czasem korzenie melancholijnego smooth-house'u Mr. Fingersa, to sądzę, że tego rodzaju zwierzenia mogły jakoś ukształtować najczulsze fragmenty Introduction.
(2019)


S-PROCESS

 

MNML (2003)

O ile na trasie spotka ich tańcująca młodzież, będą zadowoleni. W ostateczności Mnml (czyżby kolejny odcinek zabawy wymyślonej przez Primal Scream na XTRMNTR?) wygląda jak porcja słusznie przymulającej, choć nie porywającej roboty. Doceniam je, ale nie dostrzegam wspólnego mianownika, koncepcji dla takiego rozchwiania. Odchyłki w opcję bardziej velvetową ("In Its Mouth A Murder. Oh Mnml"), czy songwriterską ("Five Boys") również nie zachwycają. Awangardowe brzęczenie "100,000 Runners" i "Random Factor / Start Code" w porywach mierzy na ambitnego zapełniacza. We wstępie do "A Boulder Tycoon Or Enya" Doto zanudza niby-natchnionym wyciem, ale dopiero nagłe wejście poszatkowanej akcji podrasowuje tracka i potem jest już ok, i cóż, że wtórnie. Twierdzę tak po przeanalizowaniu dążeń tercetu do uwolnienia się spod jarzma oczywistych inspiracji. Martwi jedynie, że S-Process pomykają najlepiej wówczas, gdy są najmniej oryginalni.

Z drugiej strony, połowa bandów w Ameryce tak teraz brzmi, więc po cóż się znęcać? Tak samo wieloczęściowy (opus magnum!) "I'm A Cement Mixer / I Heart You", cholera, co za chamska zrzynka. Ten opiera się o zagrywki niemal synth-popowe (daleko-orkiestrowe opracowanie refrenu), ale za główny punkt odniesienia znów należy uznać Go Forth, z Doto naśladującym Harringtona. Numer ewoluuje w stronę obcisłego elektro-jamu (stąd już tylko krok do Adult), a za rogiem czeka go kontynuacja w postaci "Our Bikes Are Silver. Her Bed Is Hers". Niby sytuuje się on wprawdzie gdzieś między gniewem Kim Gordon, a fałszem Patrycji Wódz, ale urozmaica znane klisze czy-już-rozpoznaną barwą. "Spring Garden Drive-By" byłby w istocie interesującym plagiatem trzęsącego napięcia Go Forth, gdyby nie kobiecy głos Mazone. I chyba wcale nie dlatego, że za stołem mikserskim siedział Phil Ek. Wpływów LSF nie dało się uniknąć, zwłaszcza w warstwie konstruowania zrębów poszczególnych kawałków.

I w sumie chylę czoła, że wynikiem sesji na dystans nie jest totalna klapa, tylko solidne nowofalowe granie. Trójka milusińskich wymieniała się na odległość pomysłami za pomocą poczty elektronicznej. A programujący klawiszowiec Julian Grefe w studio w Philadelphii. Śpiewająca perkusistka Daneil Mazone (wygląda na okładce jak chłopak, to ta w środku, right?) w Salonie w Providence. Śpiewający gitarzysta Bob Doto pracował w swojej sypialni w Boulder. Zamiast tego, S-Process stworzyli cały materiał korzystając z dobrodziejstw współczesnej technologii, rzadko bo rzadko, ale przydatnej w podobnych sytuacjach. Tym razem nie było prób w zakurzonych, starych piwnicach, ani spontanicznych występów dla znajomych. To trio na papierze, ale realia powstawania drugiej (po debiucie sprzed dwóch lat, More Me) płyty zespołu znacznie odbiegają od standardów, do jakich przyzwyczaiły nas młode wilki.

I właśnie dla Frenchkiss nagrywa trio S-Process. Nic więc dziwnego, że to właśnie w wytwórni prowadzonej przez Syda Butlera lokuje się gro świeżych talentów. Przesuwając nacisk z prostoty na zwartą niemieckość frustracji, grupa otwarła (Antoni Piechniczek) zupełnie nowe drzwi dla masy początkujących punkowców, niezdecydowanych co do kierunku. Ale na serio, to takie podejście wynaleźli Les Savy Fav, bodaj najważniejsza punkowa załoga ostatnich pięciu lat. Pałker wyrównał podział do dwóch czwartych, wieślarz zaskreczował w pocie czoła, a frontman poderwał wniebowziętych dzieciaków do wspólnych skoków (puls dyktowało im bicie serca). Ktoś mógłby się pokusić o bajkową historyjkę narodzin stylu, w której rozentuzjazmowana publiczność nakłoniła podczas koncertu punkową kapelę do zapodania akuratniejszego bitu, gdyż szaleć się jej chciało.

Co robić, any ideas? Bo argonauci zachodniego Atlantyku określili ten genre z potrzeby tańca, kiedy na coweekendowych imprezach z cyklu "tygodnia koniec i początek" zabrakło im odwagi do bounce'owania przy obciachowych produkcjach z telewizora, a starsze hity autorstwa ESG, Kool And The Gang i Meters dawno się znudziły. W zależności od kaprysu, możesz sięgnąć po egzotyczne perkusjonalia, zgrzytliwe piski do mikrofonu lub błyszczące "cocktail-disco" ozdobniki, a sprytny dziennikarz i tak ochrzci cię dance-punkowcem. Lecz wypełnienie tych ram jest sprawą dość umowną. A podkład w miarę jednostajnie i wyraziście zrytmizowany. Ekspresja powinna być pełna punkowego jadu i zaciętości. To prawdopodobnie efekt szerokiej gamy rozwiązań, jakie dają się zastosować w obrębie formuły. Chcąc nie chcąc, dance-punk stał się już nurtem o uniwersalnym zasięgu.
(Porcys, 2003)


S4U


Heart 2 Say

Średnio jeszcze rozpoznany londyński duet składający się z Rosity Bonity i Prinza George'a dostarczył główny tegoroczny przysmak w sektorze zmutowanego post-UK-garage, okraszając go jeszcze nastrojowym, rhythm-bluesowym croonem. Powab tej kolekcji polega na pewnej mętności miksu i "niepenetrowalności" szkatułkowych konstrukcji, co słychać zwłaszcza w highlighcie "Trust". Po półminutowym intro zostajemy poczęstowani cholernie specyficznym układem harmonicznym, z którego potencjału nie zdawałem sobie wcześniej sprawy. Brak tam jasno zdefiniowanych akordów – efemeryczne, ulotne współbrzmienia materializują się w milisekundach "na przecięciach dźwięków". To uzależniające.
(2018)

 

SAGE FRANCIS

 

Personal Journals (2002)

– Wassup brotha?

– Cool. I'm just cool. Ej, Borys, weź przestań robić se żarty i do rzeczy proszę.

– Spoksik. Człowieniu, zacznę od wazeliny, ok? Podziwiam to, co majstrujecie u siebie w kraju. Ogólnie, cały gatunek rozkwita wam teraz jak najbujniejsze kwiaty. Dzieje się tyle dobrego. Wiesz, my tu w Polsce cierpimy na brak rozsądnego hip-hopu. Dominuje nurt miejskich gangsterów. Patrzysz na okładkę i się boisz. Wychodzisz z domu i nie wiesz. Szorujesz na koncert i się chowasz. Ziomale zawładnęli miastem i to niejednym. Wdzierają się nawet do telewizji. Przy czym niektórzy próbują coś swojego. Na przykład, pewnie nie znasz, zespół Szybki Szmal. Płyta Enzis...

– ...Kenzis. Słyszałem. Kawałek "No Co". Nawet mi się podobał.

– No nieważne. W każdym razie dzieciaku, posucha, krótko mówiąc. Są wyjątki, a reszta ociera się o banał. Nie ma poziomu. Dlatego ci u nas, którzy szukają inspirującego hip-hopu, sięgają najczęściej po produkcje ze Stanów. Popatrzmy jak to wyglądało na przestrzeni ostatnich kilkunastu miesięcy. Anti-Pop debiutują i wyciągają rapowe podziemie na salony snobistycznej krytyki. Niech i tak będzie. W następnym roku Can Ox miażdżą wszystkich swoim premierowym materiałem. Znów reakcja alternatywy odbija się wielkim echem. Ich muzyczny opiekun El-P wydaje własny post-wrześniowy zestaw, odzywa się Lif, Blackalicious kręcą letni majstersztyk, a niedawno wpadła mi w ręce pierwsza solowa płytka Sage Francisa. Znów zajebista. No i tu zwracam się do ciebie, mistrzu. Bo coś przy niej robiłeś, hę?

– Z tym, że Sage jest jakby trochę z innej bajki. Znaczy, wszystko, co powiedziałeś, to prawda. Powiem więcej nawet. Can Ox to w tym momencie bogowie, El-P również otaczany jest kultem. Ale ci ludzie już się przebili, reprezentują alt-hip-hop na zewnątrz. Pozostaje cała rzesza młodych zdolnych, o których prawie nikt nic nie wie. Wciąż liczą na wypłynięcie. Aha, ale mówię, że Sage to nieco osobna historia. Respekt dla technicznych nowatorów, futurystycznych bitów El-P, wykonują wspaniałą robotę, te kosmiczne klimaty. Ale Sage wyrasta z innych źródeł i zmierza w przeciwnym kierunku. Pracuje z żywymi instrumentami, miesza, jest eklektyczny, naturalny, naturalnie prosty i surowy. Jest lo-fi człowieku.

– Właśnie. Wiem, wiem. Słuchałem przecież Personal Journals. Pokusiłbym się o taką paralelę, że jeśli Can Ox i cała ekipa wokół El-P są jak post-rock, jak avant-pop, to Francis został w niezal-korzeniach, bez komputerów, bez syntetyków, ot, taka zdrowa gitarowa muza. Dla mnie ta płyta jest powiewem świeżości, w sensie, że gość nie sili się na wytyczanie nowych dróg, tylko połączył siłę rapującego wokalu z organicznym, barwnym tłem. Jego podkłady to nieraz małe dziełka garażowej ckliwości, jak ten smutek w otwierającym płytę "Crack Pipes". Mówisz "eklektyczny" i dokładnie wiem, co masz na myśli. Na odwrotnej stronie okładki Sage wylicza kontrybutorów muzycznych i tak patrzę, jest ich aż szesnastu. To się przekłada na zawartość. Straszny misz-masz. W porywającym "Different" za korzenny groove odpowiada kontrabas. "Personal Journalist" jedzie na melancholijnych smykach i nie jest to rzecz z cyklu "mam ciężki charakter". Egzotyczne perkusjonalia i saksofonowy sample czarownie ubarwiają rewelacyjny "Inherited Scars".

– Oh fuck, człowieku. Chce ci się tak zapierdalać? Od razu widać, że piszesz recenzje. Potrafisz normalnie rozmawiać? Stary, zawstydzasz mnie.

– Dzienks chłopie, ale ja jeszcze nie skończyłem. Bo ta rozległość stylistyczna płyty mnie przeraża. Weźmy "The Strange Famous Mullet Remover". To rzecz ze szkoły instrumentalnej, kipiąca od skreczów, pętli pianina i tłustego bitu. Wkrótce pięknie wkrada się tego typu myślenie w ciepłym "Message Sent". R'n'b wprowadzone jest tu niezwykle subtelnie, stylowo i kunsztownie. A pomostem między oboma jest tripowy "Smoke And Mirrors", najbliższy nowojorskiej szkoły wspomnianych podziemnych legend. Zdarzają się totalne mroki (nie możesz wiedzieć, dlaczego nasi czytelnicy będą się w tym miejscu śmiać), snujące się wampiry po piwnicy i one też z grubsza mnie jarają. Zaś najlepszy jest tu "Broken Wings", z którym mam zresztą prywatne porachunki. Mianowicie główny motyw fortepianu sam stworzyłem kiedyś na gitarce, jeszcze w podstawówce. Normalna piosenka to była, słowa szły jakoś "I feel young / I can feel it now". Niezła zaskoczka.

– Pierdolisz. Serio?

– Przysięgam. Poczułem się, jakby Scott Matelic, który rzeczony kawałeczek Francisa realizował, albo nawet sam Sage zakradli się do mojej chaty lata temu i wywąchali fajny riff. Tak ściągnęli ode mnie całkiem niezłą melodię. Z serii "Nieznane kulisy największych przekrętów w muzyce popularnej", odcinek 56, "Sprawa Francisa i Dejnarowicza". Jakkolwiek by nie było, może opowiesz więcej o swojej przygodzie z Sage'em?

– Ta. Słuchaj, czemu podkreślasz tylko zasługi producentów? Przecież sam główny bohater też, a może przede wszystkim, zasługuje na pochwały! Osobiście uwielbiam jego flow, soczysty, lecz precyzyjny, taki wyrafinowany, jeśli wiesz, o co mi chodzi. No a poza tym, Sage to wielka postać. Chodząca legenda. On jest prawdziwym poetą, miotającym słowami i przenośniami z mocą huraganu, jednakże zachowującym dystans do samego siebie i swojej twórczości. Jest wszak bardzo zaangażowany, to słychać. Umieścił nawet na krążku zapis recytacji jednego ze swoich wierszy, "Hopeless". Taka ciekawostka, ale weź mi znajdź równie odważny i oryginalny krok na innej solidnej płycie hh. Koleś ma charyzmę, w książeczce opisuje swoje zmagania z przeciwnościami losu i jak przekształcił te słabości w sztukę. Pełen respekt. Stworzył bezbłędną godzinę fascynującej muzy.

– Nie do końca, nie można tak powiedzieć. Znaczy wiesz, my, dziennikarze, zawsze musimy się przypieprzać do czegoś. Ja tu znalazłbym kilka miększych punktów, głownie w drugiej części albumu. Ciężkostrawne otchłanie "Specialist", czy "Kill Ya' Momz" (ten ostatni tytuł to chyba w formie takiego pokazania, żartu?), wreszcie fałszujący występ zespołu AOI, normalnego akustycznego rocka, gdzie Sage jest wokalistą. Mówię o "My Name Is Strange". Wiem, że AOI to ważna sytuacja dla Francisa i ma do niej sentyment, lecz ten kawałeczek nie wykracza poza poziom próby amatorskiej kapeli szkolnej, przygotowującej "współczesne" opracowania utworów Słowackiego na zbliżającą się akademię. Pani profesor od polskiego dogląda przygotowań, wciska im na siłę flet, żeby zabrzmiało to bardziej romantycznie... Skąd ja to znam. Ale zdradź wreszcie, na czym polegał twój wkład w sesje Personal Journals?

– Hm, tego. Ja po prostu nosiłem kable w studio Anticonu. Może cię trochę rozczarowałem, ale czego oczekiwałeś, że śpiewałem chórki w czwartym numerze? Polakom ciężko jest się tu przebić. Poczekaj, niedługo pokażę na co mnie stać, kombinuję coś na boku. A nagrywanie płyty Sage'a obserwowałem z nabożeństwem. Stary, byłem blisko powstawania legendy! Widziałem dyskusje Sage'a z Sixtoo, gdy pracowali nad "Different". Piłem herbatę miętową z Jelem, gdy ten ustawiał beat do "Climb Trees". Ludzie z Anticonu są przemili, a w dodatku cholernie kreatywni. Przy okazji: uważaj na ich inne produkcje, na pewno są warte zczekałtowania.

– Jasne, stary, i tak ci zazdroszczę. Niosłeś te kable! Niosłeś te cholerne kable! Też czułbym się wyróżniony. Bo poważnie wkręciłem się w Personal Journals i śmiem twierdzić, że to jedna z najlepszych hip-hopowych płyt ostatnich kwartałów. Jeśli takie indywidualności, jak Francis, będą się regularnie pojawiać na horyzoncie, to jestem spokojny o przyszłość gatunku. Słuchawka mi pada. Stary, wiesz, że nagrywałem to wszystko na podłączonym dyktafonie i pozwolę sobie zamieścić jako recenzję na Porcys? Halo? Jesteś tam?
(Porcys, 2002)

 

SAM O.B.

 

"Samurai" feat. Elisa

"Nie ma sztuki, nie ma Boga – wszystko o refren się rozchodzi, przyjaciele". Dwa sezony temu kolega Ambrocore napomknął, że podejście pod chorus w "Standard" Empress Of "to jest takie DRAW Records, że.....". No więc proszę – "Hubert Urbański, Milionerzy". Bo od pół roku "właśnie zastanawiam się", czy śpiewany głosem bliżej anonimowej Elisy nieskazitelnie diamentowy refren piosenki "Samurai" producenta nagrywającego wcześniej jako Obey City to:

a) bardziej czyste Scritti z Cupid
b) bardziej czyste XTC ze Skylarking
c) bardziej czyste Prefab z Jordana
d) bardziej "takie DRAW Records, że....."
(2017)

 

SAM PHILLIPS

 

Fan Dance (2001)

Od dawna wiadomo, że nieraz akustyczne, intymne granie ma w sobie więcej emocji, niż potężne, rozdmuchane opracowania. Trzeba tylko mieć „to coś”. Zdaje mi się, że pani Leslie Philips, bo tak brzmi jej prawdziwe nazwisko, może "to coś" mieć, jeśli tylko damy jej szansę i poświęcimy parę chwil. Występująca od połowy lat osiemdziesiątych artystka oferuje na swojej nowej płycie Fan Dance dwanaście oszczędnie zrealizowanych, lecz kipiących od pomysłów obrazów dźwiękowych. Refleksyjnych, stonowanych, a przy tym odpowiednio wyrazistych. Właściwie można by je nazwać piosenkami, gdyby nie fakt, że z normalnymi piosenkami, opartymi na schemacie "zwrotka / refren" nie mają one momentami zbyt wiele wspólnego.

To, co pierwsze przykuwa uwagę, to głos Sam Philips, o niskiej barwie zapadającej w pamięć i luźnym, żeby nie powiedzieć "luzackim", a zarazem bardzo pewnym sposobie interpretacji. Oznacza to, że Philips śpiewa jakby do siebie, nie przejmując się zbytnio częstymi zmianami natężenia i głośności wokalu. Efekt jest chwilami intrygujący, ale oczywiście takie chwile trzeba wychwycić, bo jedno niedbałe nadstawienie ucha ukaże nam Sam jako typową folkową balladzistkę z gitarą i pianinem.

Skoro o aranżacjach: pewien minimalizm w tej muzyce jest, natomiast są też różne rodzynki; za ich sprawą słucha się Fan Dance z prawdziwą przyjemnością. I tak, oprócz suchych podkładów gitar, czy kontrabasu, obcujemy tu z dźwiękami banjo (The Fan Dance, Edge Of The World), wiolonczeli (Wasting My Time) oraz klawikordu (Taking Pictures). Wszystko w rozsądnych, ekonomicznych ilościach, wszystko składa się na osobisty, liryczny nastrój. Do tego dochodzą jeszcze poetyckie teksty i urokliwe melodie... Nie będę wymieniał najlepszych utworów, bo Fan Dance to całość. Niezbyt długa, bo zaledwie półgodzinna. W sam raz na późny wieczór.
(Tylko Rock, 2002)
 


SAMANTHA FOX


"Nothing's Gonna Stop Me Now" (1987)
Są ludzie ("…są serca"), dla których tego typu "hity z satelity" (wtedy u nas dosłownie z TALERZA) zawsze będą synonimem obciachu, kiczu i upadku muzyki. Jako człowiek na starość coraz bardziej ekumeniczny, próbuję nieraz oswoić i pogłaskać te rockistowskie frustracje. I do pewnego stopnia je nawet rozumiem, gdyż faktycznie z czysto warsztatowego punktu widzenia żadna z Fox wielka wokalistka, a jej wizerunek glamour fotomodelki i ociekające erotyzmem sesje czy teledyski utorowały drogę filozofii pod hasłem "czasy są hybrydowe", która w XXI wieku zdominowała multimedialne spojrzenie na fonografię.

Na szczęście w muzyce pop liczy się głównie "synergia, synergia, synergia" – czyli w tym przypadku to, jak wokal pracuje w ramach charakterystycznej, arpeggiowej mechaniki pędzącego zgodnie z tytułem podkładu Stocka, Aitkena i Watermana. No i pracuje wybornie: całość tryska power-popowym entuzjazmem, ale z lekkością italo, a melodyka zwrotki ("there was a time...") wnosi odpowiednią dozę jakże potrzebnego ZADZIORA, balansującego cukierkowość refrenu. Plus jeszcze jedno: Sam najwyraźniej przewidziała XXI-wieczną modę, bo dziś boks to trenuje połowa "influencerek" na Insta.
(2019)


SAMPS

 

Samps (2010, electronica) !6.8

Jak sama nazwa wskazuje, były już (?) członek Haunted Graffiti grzebie w próbkach. Kończąca całość, wyśmienita żonglerka "Peppergood" = Chic na cytrynowym Ajaxie do naczyń spenetrowane przy stole mikserskim przez Herrena z epoki Vocal Studies (porównanie do "E.D.E.N.", choć odważne, to wcale realne). "Wizards Sleeve" trąci Arielem z czasów gdy PFM nim gardził. "Yellowjacket" wpierw ewokuje Madliba gdyby z jazzu przesiadł się na disco, by następnie ewokować Riddicka gdyby z funku przestawił się na disco. Ponadto, plądrofonia Johna Oswalda często przychodzi mi na myśl gdy delektuję się tym szalonym, acz wyluzowanym wachlarzem barwnych, połyskliwych łakoci. "Hyperbolic" zdradza skłonności jawnie eksperymentalne, teksturowe, anty-popowe. I chciałbym zakrzyknąć, że narodziny nowego genre, ale już hamuję. Bo, koniec końców, (uwaga pojadę Zagrobcem) "to jest zwyczajnie kolejna (eklektyczna i kipiąca obcymi adaptacjami, przypisek mój) inkarnacja jakże uwielbianego przez ciebie Borysie French Touchu". No racja, racja. Tym niemniej pyszna. I kiedy element FT odłączy się od rakiety niczym to, co się od niej odłącza na pewnym etapie od startu, to zostanie sama rakieta. Oby.


SANAH


Wydaje mi się, że serio "musimy porozmawiać" o "etc. (na disco)", bo w tej chwili słuchacze stacji CHR wyprzedzają "polską krytykę muzyczną" w kwestii syntezy 🤔Jak to pisał Reynolds w Shock and Awe (tytuł rozdziału o Roxy Music): "what's the date, again?".
(relacja na Instagramie, 1 lipca 2021 😉)
PS: Chyba redaktor Skowyra "uderzył to w głowę", że to jest Ellen Allien w wersji radiowo-popowej.


SANDRA


"(I'll Never Be) Maria Magdalena" (1985)
Zanim krętowłosy rumuński tytan klawiatury MIDI Michael Cretu "wstąpił do klasztoru" i ze swoją żoną sterroryzował planetę gregoriańskim downtempo, małżeństwo pozostawiło wspólnie – pod imieniem solistki – tego słodko-gorzkiego dziwoląga. Cytując "Chłopców z Placu Broni" to jakby "mieszanina orzechów laskowych, migdałów, rodzynek, chleba świętojańskiego, śmieci i much". Rodzaj rzetelnie wyprodukowanego, eurotrashowego apokryfu biblijnego (notabene spod pióra art-rockowca, co to napisał między innymi teksty "Book of Saturday", "Starless" czy – razem z Frippem – "Great Deceiver"), który jednak nie udałby się, gdyby nie pełnokrwisty, sugestywny wykon Sandry.

Już w zwrotce jej zakres wyrazowy sięga od seksownej chrypki na przeciągłym "take my looove" po wystudiowane "I would be crazy to share...", które brzmi jakby dziewczyna "chciała się zapisać do Pet Shop Boys" (debiutujących ledwie sezon wcześniej). A ciężka artyleria wjeżdża w jednym z najbardziej "ciarkogennych" refrenów dekady, gdzie tytułowym, desperackim okrzykom Sandry odpowiada współautor numeru Hubert Kemmler (dopuszczający się zresztą w wersie "creature of the night" plagiatu z "Self Control" Rafa bądź Laury Branigan – check miejsce 96.). Dzika intensywność tego piskliwego chorusu Sandry wciska w glebę i trudno mi go zestawić z czymś innym.
(2019)

 

SANDY BULL

 

Fantasias For Guitar And Banjo (1963)

W wieku lat kilkunastu starannie kształcony młodzieniaszek z Bostonu (urodzony w NY) wkroczył skromnie na folkową scenę w roli nieśmiałego śpiewaka a la Woody Guthrie, ale już wkrótce miał podążyć zupełnie inną ścieżką, która z perspektywy pół wieku daje podstawy do nazwania go jednym z najoryginalniejszych i najbardziej nowatorskich artystów lat 60-tych. Bull, z braku punktów odniesienia porównywany do Faheya, operował formułą ragi na gitarę klasyczną, łączącą indiańską melodykę i repetycję z zachodnią ekspresją wykonawczą. Arcydzieło Fantasias zawiera też garść krótszych tune'ów, w tym obłąkany cover "Carmina Burana", ale głównym osiągnięciem pozostaje tu dwudziestodwuminutowy "Blend", błyskotliwa suita dźwiękowej translacji egzotycznego idiomu obrzędowego na język zrozumiały w kulturze śródziemnomorskiej. Pudło przestrojone do B i artykulacyjne niuanse zaczerpnięte z tajników banjo oraz perskiej pra-lutni "al-ud" pozwalają unieść się tym swobodnym improwizacjom. W szaleńczym uwolnieniu pomaga na perce Billy Higgins, którego wypatrzył Sandy u Ornette Colemana (bębniarz grał choćby na The Shape Of Jazz To Come). Hipnotyzujące dialogi duetu ocierają się o transcendencję, lecz tak jak wtedy, tak i dziś nikt nie wie skąd o co dlaczego czemu co ma co.
(Porcys, 2007)

 

SANDY DENNY

 

Jedyna na tej liście reprezentantka nurtu stricte folkowego, Denny z gracją eksponowała narracyjny śpiew, który nieodparcie ewokuje angielskie krajobrazy "na łonie natury" – klify, równiny, niziny, doliny, chuiny różne. Nie, ale serio, jest coś w legendarnej frontwomance Fairport Convention niezwykle "mądrego", taka "życiowa" ("ludowa"?) mądrość bije z tonu jej głosu, a w domyśle widzimy rozległe przestrzenie pod gołym niebem, gdy serwuje kolejną akustyczną balladę o przemijaniu, głęboko zakorzenioną w tradycji. Moje inicjalne spotkanie z Sandy przydarzyło się w przedszkolu z okazji hurtowego wchłaniania dyskografii Zeppelinów (nikomu innemu Page i Plant nie pozwolili na płytach zespołu gościnnie zawyć, tylko SD w "Battle of Evermore"), ale dopiero gdy dekadę później trafiłem na "Who Knows Where The Time Goes", to ustrzeliłem jej obiektywny highlight. Autorytety padają, wokół dominuje głupota, a to surowa wersja demo rzeczonej pieśni.
(Porcys, 2009)

 

SATURDAY LOOKS GOOD TO ME

 

Saturday Looks Good To Me
2 lutego, Sztokholm
Tuż przed koncertem obserwowaliśmy jegomościa w czapce pajaca, który przechadzał się swawolnie obok sceny. Wyglądał dość dziwnie. Potem okazało się, że to Fred Thomas, lider gwiazdy wieczoru z Detroit, a właściwie Ann Arbor chyba. No. I tego. Zagrali fajowy show, z wykopem. I laska (nie ta, co na płycie, tylko taka na trasę) nie tylko zaśpiewała "Alcohol", ale i ładnie wyglądała. Porobiłem jej fotki. A Thomasowi gitara spadła w czasie wycinania jednego z hooków, ale utrzymał ją jakoś i dotrwał do końca kawałka: respect, man. Zaś po bisach podeszliśmy do Freda z prośbą o autograf dla Pawła Greczyna, największego fana SLGTM w Polsce. Uśmiechnięty songwriter (co ciekawe, spytał: "dlaczego wasz kumpel nie przyjechał z wami?" – widzicie, dla Amerykanów Europa to zdaje się jedno wielkie państwo) z przyjemnością zapisał całą kartkę, dodając jeszcze bonus w postaci rysunku. Zdradzę wam w tajemnicy, że skarb ten ciągle wisi na ścianie u Greka.
(Porcys, 2005)

 

SCHNEIDER TM

 

"Frogtoise"
Spierałem się z Michałem o wzajemną relację singli Schneidera. "Zi" twierdzi, że "Reality Check" to najlepsza IDM-owa piosenka wszechczasów. Well, ok, track istotnie pomyka w rejony gdzie żadna elektroniczna nucajka nie zapuściła się wcześniej – pośpieszny, acz lekki bicik w 7/4, stłumione struny akustyka i przyrodnicza, vocoderowa melodyja lepią pokrytego rosą stunnera. Lecz jeśli "Reality Check" przestrzega przed Matrixem i rozpoznaje empiryczną rzeczywistość (albo jej brak), to "Frogtoise" (mistrzowska sekwencja na Zoomerze) ucieka w podświadomość i paralelny, bajkowy świat. A raczej stwarza go na bieżąco przy naszej obecności (niczym poeci po omacku wykuwający krajobraz-przestrzeń dla opisywanych zdarzeń) i dzięki temu sięga po wspomnianą wyżej koronę: żaden inny numer z pogranicza syntetycznej instrumentacji nie ma w sobie tyle miłości. Przewaga "Żabołwia" polega na wielości poziomów percepcji – to nie tylko pamiętny zaśpiew pochłaniający letargiczną hipnozą; to także głęboki nur w wir niejasnych i uruchamiających wyobraźnię symboli.

Tkwi coś wzruszającego w absurdalnych wyznaniach Dirka, który zwierza się "I had a dream / Cut a frog in half / And a turtle too / Oh oh oh oh oh / To plant the top / Of the tortoise on / The poor frog's base / Oh oh oh oh oh". O co kurde chodzi? Zwłaszcza, że linijkę później mamy zwrot akcji o 180 stopni: "Sometimes I dream of nothing / Next morning's even worse / Feels like I'd just given birth / Sometimes I don't wake up at all". Metaforyka zahacza o skojarzenia kreacjonistyczne. Jeszcze mocniej wprawia w osłupienie continuum do "I'd love to meet you out there / To pet your heart and soul / Discover all your beauty". Autor kontempluje jakby moment surrealnego wyczarowania wyśnionej zjawy i pod tym kątem fuzja zwierzątek nabiera złożonych, piętrowych sensów. Naturalnie, znacie mnie, i ta cała tandetna historyjka nie poruszyłaby mnie o milimetr, gdyby nie czuły jak obiektyw kamery obrazek dźwiękowy, który rezonuje podwodną ambientową powłoką i drill'n'bassowym breakiem pod wielogłosowymi harmoniami wokalnymi, nastrojem wyjętymi wprost z tych elegancko nostalgicznych, smutnawych fragmentów Surf's Up czy Holland. No spójrzcie na tę okładkę, czy to nie słodkie? Najdelikatniej uzależniający singiel półmetka dekady, "Frogtoise" to definicja piękna abstrakcji.
(Porcys, 2005)


SCHOOLLY D


"P.S.K. What Does It Mean?" (1985)
Ice-T ujął to wprost: "I heard 'P.S.K.' come over the mic and I was like, 'This shit sounds like how I feel'. The way Schoolly D was spittinng it – he was talking about being in the streets, he wasn't real explicit with like what would come later, but it was the seed. When I heard it I immediately was like, 'Whoa, that connects to my life'". Natomiast nie chodzi tylko o zasianie ziarna gangsta na szczeblu tekstowym. To także filadelfijska "pieśń o Rolandzie – "dźwiękowy brutalizm" wielokrotnie potem samplowanego, surowego podkładu z tej bitmaszyny nadal rezonuje chorym echem. Wreszcie MODUS OPERANDI Weavera – sam sobie sterem i okrętem, a więc pionier podejścia DIY w rapsach.
(2019)

 

SCREAMING TREES

 

Z wszystkich prezentowanych tu formacji, Screaming Trees grało być może najłagodniej, choć grunge jest to jak najbardziej. Mark Lanegan, bracia Gary Lee i Van Connerowie oraz Mark Pickerel próbowali na przecięciu wielu inspiracji (od blues-rocka, przez metal i hardcore, po folk, country i psychodelię) próbowali stworzyć własny styl, choćby więc z powodu tej wielobarwności powinniśmy o nich pamiętać. Są do tego jednym z najstarszych zespołów z okolic Seattle, któremu udało się coś osiągnąć.

W ciągu swojej kariery pochodzący z miasta Ellensburg Screaming Trees przeszli kilka zakrętów, którym warto by przyjrzeć się bliżej. Zaczynali w 1984 roku jako grupa hardcore’owa o garażowym brzmieniu, urozmaicająca swe utwory elementami klasycznego rocka Cream, czy Jimi Hendrixa. Tak zwykle klasyfikuje się też jej pierwsze trzy płyty, Clairvoyance (Velvetone, 1986), Even If And Especially When (SST, 1987), oraz Invisible Lantern (SST, 1988). Na krążkach Buzz Factory (SST, 1989) i nagranym już po zmianie wydawcy Uncle Anesthesia (Epic, 1991) Screaming Trees kontynuowali poszukiwanie swojej odrębności na wcześniej obranej drodze. Wciąż jednak nie zostali należycie docenieni.

Brak sukcesów podłamał muzyków, którzy rozwiązali zespół w trakcie trasy koncertowej. Nie minął jednak rok, gdy raz jeszcze dali sobie szansę (na miejsce Pickerela pojawił się w składzie Barrett Martin). Płyta, która była efektem sesji, nareszcie przyniosła im zasłużoną sławę. Co prawda album Sweet Oblivion (Epic, 1992), bo o nim mowa, nie stał się bestsellerem, ale nagle zaczęto mówić o Screaming Trees w superlatywach. Całkiem melodyjne numery z wyraźniejszym niż dotąd ukłonem w stronę tradycji robiły duże wrażenie. Sprzedaż krążka dodatkowo podbił singiel Nearly Lost You, wydany w tym samym roku na soundtracku do filmu Singles.

Rówwnie pozytywne recenzje, co jednak nie było poparte sukcesem komercyjnym, zebrało ostatnie jak dotąd wydawnictwo zespołu, Dust (Epic, 1996). Tu panowie zaaranżowali piosenki w sposób bardziej wyrafinowany, niż wcześniej, wśród gości pojawił się Mike McCready z Pearl Jam. Od tego czasu nie otrzymaliśmy żadnego nowego materiału sygnowanego nazwą Screaming Trees, choć Mark Lanegan z powodzeniem kontynuuje karierę jako wykonawca solowy.
(Tylko Rock, 2002)

 

SEAN PAUL

 

"Bubble"
Nie ogarniam (z zamierzenia) dyskografii Seana Paula, ale na mój gust są duże szanse, iż to jego kawałek życia: unikalna, denerwująca wysokim rejestrem barwa quasi-harmonijki (zamkniętej w jednym akordzie), buczenie basowego zejścia + oczywiście tropikalne perkusjonalia kreują przerażającą, odurzającą rzeczywistość. Wokale zazębiają się w oszałamiającej polifonii i pogłębiają skojarzenie: "jamajskie Remain In Light". Serio, nie ma gdzie szpilki wetknąć, tak gęsto. Dancehall goes prog? Tak czy siak porządnie paraliżuje i każe się zastanowić, czy słyszeliśmy już taką dźwiękową fuzję. Nie sądzę. I pomyśleć, że to nawet nie był oficjalny singiel!
(Porcys, 2006)

 

SHARON JONES & THE DAP-KINGS
 

I Learned the Hard Way (2010, soul/funk) !5.9

Wiadomo, udana mimikra vintage soul/r&b. Solidne kawałki. Rozwala mnie sztuczka w "The Reason", jak na trzecim takcie tego głównego reddingowskiego riffu nie wiadomo jak się określa bas. I szkoda, że nie jest to regularna pieśń.


SHEENA EASTON


"Do It for Love" (1985)
Sprawa jest taka ("że dajesz piątaka") – Szkotka miała już na koncie sporo udanych nagrań (A Private Heaven, anyone?), ale przy swojej siódmej płycie zatrudniła do produkcji Nile'a Rodgersa. W zamierzeniu miało to być takie jej Like a Virgin i wiodący singiel "Do It..." trafił najbliżej środka tarczy. Jak zwykle w tego typu konstrukcjach fascynuje mnie ta "niedookreśloność" HARMONIKI, gdzie akordy nie są podane na talerzu, tylko skraplają się na przecięciu funkujących chwytów wiosła, przerywanych kresek synth-basu i SKITRANYCH nieco z tyłu padów klawiszy. W tych okolicznościach przyrody wcale niebanalna linia wokalu Sheeny brzmi cokolwiek przejmująco.
(2019)


SHERRICK


"Just Call" (1987)
Poranna porcja zapomnianego, dojrzałego synth-r&b z Sacramento w Kalifornii. Dojrzałego W DWÓJNASÓB (Szpakowski), bo po pierwsze Lamotte Smith był już wtedy po trzydziestce, a po drugie na tym etapie r&b bardziej przypominało już w pełni zautomatyzowane sophisti, jedynie podbijane "ludzkimi" wokalnymi stylizacjami na Luthera Vandrossa. Syntezatorowy bas, wchodzące z nim w dialog klawiszki w kanałach i naśladująca te klawiszki gitka – oj, mógłby tak brzmieć Nasz Ziemski Eden, gdyby panowie wyszli od "Bez Dopingu" i podążyli w stronę nowoczesnego soulu. Szkoda.
(2019)

 

SHIFT K3Y

 

"Touch"
Singlową dyszkę otwiera 21-letni Lewis Jankel z Londynu. Intro niemal identyczne jak w openerze debiutu Teedry Moses, ale już po chwili numer podąża crossoverową ścieżką łączącą taneczne podziemie UK z szerzej pojmowanym "światem", jakby chciał zostać bieżącym odpowiednikiem "Sincere", "Re-Rewind" lub "Sweet Like Chocolate". I chyba mu się to udało, a ja życzę Lewisowi tylu fajnych kawałków, ile miał Chaz Jankel (btw ciekawe czy to jego ojciec - pewnie co najwyżej "duchowy", choć pamiętajmy o sprawie Blake/Litherland).
(2014)

"Entirety"
Czo ten Lewisu Jankelu? Nobla on? Posiadł jakiś sekretny eliksir chwytliwości? Od pięciu lat TRZASKA (Mikołaj. HAHAHAHA) jeden obłędny post-garage-house-funkowy banger za drugim, bez opamiętania (inny tegoroczny CYMES od niego – "Only You"). A branża raczej nie patrzyła. INTERNAUCI zresztą też. Ale kiedy pewnego dnia facet postanowi pozbierać te kamyczki i ułoży z nich longplaya, to będzie taka sytuacja, że "kto nie z Shiftem, tego SZTYFTEM". 
(2018)


SHINICHI ATOBE

 

"Republic"
Wiele lat temu wracamy autostradą z koncertu, grubo po północy. Zapuściłem Luomo z Vocalcity. Kumpel zdziwiony: "ej, ale tu będą jakieś harmonie, czy tylko takie cykanie do końca?". Harmonie oczywiście nadeszły, i to miażdżące. Podobny casus z "Republic", centralną arterią kompilacyjnego ekosystemu From the Heart, It's a Start, a Work of Art coraz głośniej chwalonego japońskiego producenta. Szkielet wpierw intryguje rozkładem akcentów rytmicznych, trójwymiarową maszynerią bitu i konsekwencją inwazyjnego syku hi-hatu. Ale po niecałych dwu minutach me serce roztapiają (też niebanalnie rozłożone w czasie) cztery akordy synthu, które sączą się ciuchuteńko i na hałaśliwej domówce pewnie przeszłyby niezauważone. Jednak w klarownym "sam na sam" są nad wyraz wręcz dotkliwe i emanują perwersyjną czułością spod znaku nietykalnego Midtown 120 Blues krajanki Atobe, pani Thaemlitz. "Praktycznie pod hipnozą" aż po niemal dziesięć minut trwania, "Republic" w kilka chwil zgłasza akces do deep-house'owego hall of fame w kategorii open.
(2017)

Heat

Japoński, instrumentalny micro-deep-house. Płytę w znacznej mierze "robi" opener, który raz jeszcze prowokuje do tego, by upatrywać w Shinichim następcy pewnego Fina. "So Good, So Right" wystrzela jakby znikąd i utrzymuje napięcie przez dwanaście minut, zgłaszając AKCES do mojej plejki (którą może popełnię pewnego dnia) PREFIGURACJE: Vocalcity. Gdzie indziej tajemniczy reprezentant Kraju Kwitnącej Wiśni kłania się w pas niemieckiej odmianie minimal techno, a potem ponownie przyśpiesza mi tętno, gdy w "Heat 1" otwarcie KANAŁUJE Herberta z 100lbs. Niestety, nie stać go na sławną albańską solistkę.
(2018)

 

SHINING
 

Blackjazz (2010, avant/metal/jazz) !5.5

Rzut okiem na tytuł closera zamyka temat: inspiracji, celów, preferowanych środków. Póki co "Norwedzy" są o kilka klas niżej od swoich idoli, ale pod sobą maja tych klas jeszcze więcej.

 

SHIVKUMAR SHARMA, BRIJ BHUSHAN KABRA, HARIPRASAD CHAURASIA

 

Call of the Valley

Mogliście słyszeć o tym krążku, bo obok dzieł Raviego Shankara to najczęściej rekomendowany punkt wyjściowy do odkrywania bogactwa hinduskiej muzyki klasycznej. I sądzę, że nie bez przyczyny. Jeśli Shankar był mitycznym ojcem założycielem, Mistrzem, który nauczał duchowej podróży poprzez ragę, to Call of the Valley zaprasza do rozsmakowania się w samych dźwiękach – jako prawdopodobnie najładniejszy pomost między ludową tradycją Indii, a światem zachodnich aranżacji. Niczym jakiś FennO'Berg muzyki Jugalbandi, zasiedli trzej panowie do kolaboracji w studiu EMI w Bombaju i namalowali instant klasyk globalnej psychodelii ponad podziałami geograficznymi i kulturowymi. Sharma na santoor (perski instrument podobny do cymbałów), Kabra na gitarze (sprytnie imitującej artykulację sitaru) i Chaurasia na bansuri (poprzeczny flet indyjski). Akompaniował im jeszcze Manikrao Popatkar na tabli – i voila, płyta gotowa. Chwalili ją Beatlesi, Byrds i Dylan, a hippisi całego świata doszukiwali się w niej poezji, wymieniając przećpane, porozumiewawcze spojrzenia. Ale polecam też skumać jej wpływ na wydane pięć lat później art-new-age'owe arcydzieło Hosianna Mantra. Florianie Fricke, byłeś drugi ("Shakin' Dudi, byłeś drugi").
(2017)


SHUGGIE OTIS


Inspiration Information

Nie mógłbym pominąć płyty, która bezpośrednio wpłynęła na tak różnych spośród moich ulubionych artystów, jak IZKA POWAGA, André Benjamin czy Chaz Bundick. Niestety jak wiadomo historię piszą przeważnie zwycięzcy, a Inspiration Information było komercyjną KLAPĄ, TOTEŻ PRÓŻNO SZUKAĆ tej pozycji w randomowych podsumowaniach lat 70. Szkoda, bo sam fakt, że w pierwszej połowie tamtej dekady ukazał się genotyp od aranżersko-songwriterskiej strony antycypujący chwilami zarówno The Love Below, jak i Underneath the Pine – należy spropsować. A jeśli dodamy wszechobecny tu, stoicki puls analogowej BITMASZYNY, który PRZEDDATOWAŁ nie tylko Camino del Sol, ale też followersów wyznających chillujące automaty perkusyjne w rodzaju Nightmares on Wax bądź obecnie projektu Domenique Dumont, to nagle przestaje dziwić, że zdaniem paru "mądrych faj" z wunderkinda, z proto-Prince'a (kompleksowy skillset – "produkcja, dystrybucja, masturbacja"), z gorzej sprzedawalnego Sly Stone'a wykluł się na tym krążku "true pop auteur" i eksperymentator "w podobie" Ralfa i Floriana. Trudno kontrargumentować.

highlight – https://www.youtube.com/watch?v=0yYxf8LXD98 (evocative moment: zmiany akordów po 1:00)
(2018)

 

SILVER ROCKET

 

Electronics For Dogs (2002)

Cieszy mnie, że stopniowo na naszym rynku zapełniają się wszystkie półki stylistyczne. Rozkwita (ślamazarnie, racja) elektronika, ewoluuje rap, rodzi się neo-psychodelia, no i Noon przeniósł na rodzimy grunt abstract-hip-hop. Szkoda jedynie, że nieraz jesteśmy o kilka lat spóźnieni. W dobie dominacji post-rocka nad Wisłą dopalały się kapele grunge'owe. Normalka. Wczoraj lider Pustek oświadczył, że w światowej muzyce nic się nie dzieje, a jedynym fascynującym dlań zjawiskiem jest scena chicagowska. Hm, normalka. Na szczęście niektórzy jeszcze za tym wszystkim nadążają. Mariusz Szypura zapewne uważnie śledzi tory rozwoju muzyki. Jeśli jesteś czytelnikiem Porcys, który rok temu zachwycał się Dntel, Múm, czy Fenneszem, zetknięcie z płytą Silver Rocket raczej nie wywoła u ciebie szoku. Stwierdzisz, że jest ta sama godzina. No, prawie.

Problemem jest bowiem niemal zawsze poziom. Electronics For Dogs reprezentuje pod tym względem średnią europejską, mógłbym rzec. Słyszałem w tym roku lepszy i gorszy avant-pop, lecz znaczenie tego albumiku nie zamyka się tylko w punktach. "Wdrażamy?". "Ta, siódemkowe sprawy". "Osiem. Ok, osiem i pół". "Milenka: dziesięć zero". "Widoki na sześć". Łatwo powiedzieć. Ale co, jeżeli w waszej okolicy od dawien dawna nie było dziewczyny, na widok której nie odwracacie głowy ze wstrętem? Dla stałego bywalca przyjęć organizowanych przez Fashion TV nieśmiała Justyna z naprzeciwka nie stanowi żadnej atrakcji. Natomiast dla znudzonego trzecioklasisty z katolickiego liceum w Ciechanowie – owszem. I takim wydarzeniem powinien być dla polskiej muzyki album Silver Rocket. Tyle pochwał. Mieszkam w "stolycy". Nie zajmuje mnie imitacja Stereolab, czy zimnych brzmień z Morra. Wolę posłuchać oryginałów. Trzydzieści minut przeróżnych nowo-elektronicznych frazesów plus sympatyczne melodyjki to za mało, żeby mnie porwać. Znajomość kanonu nie zawsze wystarcza do osiągnięcia szczytów. Wzorowanie się na innych nie gwarantuje sukcesu. Nope. Podejrzewam, że podobnych płyt wychodzi na kuli ziemskiej ogromnie dużo. Dobrze chociaż, że Electronics For Dogs sprawia momentami wrażenie lekkostrawnej. W połączeniu ze świadomością pierwszeństwa owocuje to całkiem przyjemnym słuchaniem.

Typowy glitch przeszkadza dwóm gitarom i organom w "Berlin Tegel". Równie zwykłe mikro-rytmiki prowadzą "Not Ok 3000". Śpiewa tu bodajże Agi Morawska; ten śpiew nie wyszedł jej zbytnio. Denerwujący refren "I love you / And hate sometimes" sprawia, że przeskakuję do "Azur". Tu już lepiej, choć niczego specjalnego nie ma w jednostajnym "Yeah yeah yeah" na tle słodkiego motywu syntezatora zabarwionego efektami a la TNT Tortoise. Easy-litening jak się patrzy. Z kolei "Gaudi" znów zanudza smutnawą akustyczną gitarką, keyboardowym echem i partią akordeonu. Właśnie zapoznałem was z połową krążka. Pewnie dziwicie się, za co ta ocena? Za drugą połowę. Mimo, że równie wtórna, dysponuje lepszym materiałem i ciekawszymi aranżacjami. "Le Plastique" to interesujący kolaż dyskretnie nakładanych brzmień, wiodących temat, który mógłby wyjść spod pióra zaspanego Tima Gane'a. "Orangeade" spełnia swą misję w sposób chyba najciekawszy, wahając się od avant-popowej mozaiki basu i gitary po ekspresyjny mostek, kipiący od spreparowanych smyków. W "Kitchen Stories" poza odgłosami nalewanej wody i przestawianych naczyń, czekają bezwładne klawiszowe akordy i wciąż nie dające spokoju kliki. Nawet taki "The Deconstruction Set" mi się spodobał, niezależnie od faktu, że jest karygodną zżynką z Isn't Anything. W nadchodzącym czasie MBV i Radiohead będą ze sobą rywalizować o miano najbardziej wpływowej grupy w nowym stuleciu.

Że się powtórzę. Przykładając Electronics For Dogs do światowej czołówki, łatwo zauważyć wyraźny dystans. "Stawiam wszystkie moje prochy przeciw każdemu gównu z Amsterdamu". Ale dziełko Silver Rocket ma dwie absolutnie niepodważalne zalety. Po pierwsze, słucha się go ze sporym luzem i rozrywką. Po drugie, jest polskie.
(Porcys, 2002)

 

SILVERCHAIR

 

Diorama (2002)

Większość listów, jakie w Porcys otrzymujemy, dotyczy ciężkostrawnej dla części czytelników formy naszych recenzji. To prawda, nieraz wpadamy na nieco zwariowane pomysły pisząc o płytach. So what? Klapki z oczu. U nas dowiecie się o której godzinie wstają redaktorzy, co lubią jeść i jakie im się podobają modelki. Czyż to nie fascynujące?! Przykładając do innych polskich źródeł internetowej wiedzy o muzyce, z pewnością tak. Ponadto, ludzie, mam chyba prawo do pojechanych tekstów, skoro noszę inicjały największego recenzenta w historii, nie? Zamiast obrażać się na Porcys, przeczytajcie lepiej wyniki przekrojowej wiekowo ankiety na temat naszego portalu.

1. Co sądzisz o Porcys?

a) 10-latek: Mamo, chcę hot-doga!
b) 20-latek: Cool strona, człowieku.
c) 30-latek: Istotnie, dobry humor tym ludziom dopisał.
d) 40 latek: Nie jestem zainteresowany podobnymi projektami.
e) 50-latek: Wie pan, ja się na tym internecie nie znam za bardzo.

2. Czy recenzje w Porcys powinny być normalniejsze?

a) 10-latek: To co z tym hot-dogiem?
b) 20-latek: To zależy od konkretnej płyty. Niektóre są wporzo.
c) 30-latek: Co to znaczy normalniejsze? Niezwykle względne pojęcie.
d) 40-latek: Skąd nazwa Porcys? To ciekawe.
e) 50-latek: Ależ ja bardzo chętnie! Bardzo chętnie coś przeczytam.

3. Najlepsza recenzja w archiwum Porcys?

a) 10-latek: Nie o to chodzi, że marudzę, tylko jestem głodny!
b) 20-latek: System Of A Down, hehe.
c) 30-latek: Cóż, pod względem merytorycznym chyba Construkction Of Light.
d) 40-latek: Gdybym to ja wiedział.
e) 50-latek: Było jechać, nie stać.

4. Co cię denerwuje w Porcys?

a) 10-latek: Dobra.
b) 20-latek: Że czasem zadzierają nosa. Nie, w sumie to nie.
c) 30-latek: Ja się uodporniłem. Ich celem jest, żeby denerwować. Poznałem się.
d) 40-latek: To, że nic o nich nie wiem, hłe, hłe.
e) 50-latek: Długo jeszcze potrwa ta ankieta? Śpieszę się.

5. Pytanie dodatkowe. Czy słyszałeś najnowszy Silverchair?

a) 10-latek: Gówno straszne.
b) 20-latek: Gówno.
c) 30-latek: Silverchair mają ten problem, że ich nie ma.
d) 40-latek: Panie, kto w ogóle słucha dziś Silverchair?
e) 50-latek: Nie, ale bardzo chętnie przeczytam recenzję tego albumu na Porcys.
(Porcys, 2002)

 

SIMIAN MOBILE DISCO

 

Attack Decay Sustain Release (2007, electro/dance) 5.5

Temporary Pleasure (2009, electro/dance) !3.0

No nie chcę nikogo urazić, ale mlaskanie przy jedzeniu wydaje się ciekawsze, niż zawartość tego krążka.

 

SINGLE FRAME

 

Burn Radio Airtest (EP) (2003)

Single Srame. Czasem rozczarowania są bolesne. Wyczekaliśmy z dzikim apetytem na egzemplarz Wetheads Come Running, aż w listopadzie zeszłego roku Zagroba oznajmił, że przyszło. Przepaliłem kopię. Odbiłem okładkę. Wyciąłem. I następnego dnia rano zabrałem do autobusu. Usadowiłem się i odpaliłem discmana. Zgrzytliwe jęki maszynerii zaprosiły do futurystycznego świata. Syntezatorowy motywik i rozwiązłe, hojnie napierdalające bębny poprzedzały ekscytujące call and response "Pain in my neck / Pain in my side / Pain in my neck / Ain't gonna do or die", z pasją wykrzyczane kolektywnie ponad dziecinną czterodźwiękową melodyjką. Nim złapałem oddech, kolesie już zmienili front. Teraz wokalista wymieniał ciosy z tymi bezpardonowymi jebnięciami werbla: "I always wanted to go" (tatatata) / "You never wanted to go" (tatatata). Damn! Zajebioza! Mi się w głowie zakręciło. Błogi uśmiech na twarzy i wycedziłem pod nosem: "taaa, przyszłosć punku". Jakże się myliłem.

Bo mój podstawowy problem tamtego dnia polegał na tym, że słuchałem dalej. I im dalej zagłębiałem się w odmęty albumu, tym bardziej gorzki smak odczuwałem w ustach. Zauważyłem *totalny* brak własnego oblicza formacji. Owszem, Wetheads Come Running pod kątem materiału było napakowane nośnymi hookami i off-kitową, post-punkową instrumentacją. Lecz estetyka ta stanowi bezpośredni hołd dla trzech grup: Fugazi, Modest Mouse i Les Savy Fav. Jeden wokalista ma timbre identyczny do Picciotto, a więc jak się wydrze, to normalnie "I'm sick with this / I'm sick with that". Drugi, łagodniejszy, perfekcyjnie naśladuje delikatne podjazdy śpiewne Harringtona, a w porywach wzoruje się na Brocku, co zajeżdża tandetą. Dotarło do mnie: ten zespół to "fanklub". Dla mnie to sztuczne, nieszczere i mnie to wkurwia. Ferajna małolatów podjarała się, że jest "cool", "niezal" i zna liryki Brocka, serwując grafomańskie wersy w rodzaju "you've got a picture of sweet Jesus on your floor" lub "the eagle has landed on its head", podane kiczowato i fałszywie. Żałosne.

Potem zaś, nasi mózgowcy wydali sobie EP-kę eksperymentującą, teoretycznie zdolną uwolnić chamsko zerżnięty styl od dominujących inspiracji i wydobyć oryginalne elementy na powierzchnię. Sound jest bardziej keyboardowy, aranże rozwodnione, wyeksponowano dążenie do wynalezienia indywidualnego języka. Nic z tych rzeczy. Trzy nowe opracowania numerów z Wetheads to pomyłki. Ani lekko zamydlona wersja "Been To A Party At This House" (mimo zachowania świetnego breaku "Just leave us alone"), ani elektroniczny, zwolniony miks "Eavesdropper", ani też ambientowa w wyrazie wariacja na temat "New Car" nie są potrzebne. Nużą premierowe wysilone kawałki: tytułowy i "Dry Lips Usually Crack" kontynuują zapożyczenia uskuteczniane na longplayu, a "Clipper Ship" i "Without Pens" to próby po omacku. W dodatku, poza faktem, iż siedemnastominutowy, ośmioutworowy tracklist cierpi na słabiznę, rzut ucha na 2 CKOD uprzytamnia o idealnej realizacji formuły synth-guitar-punku. "Akcja Promocyjna", ze wstępnym akordowym riffem klawiszy i późniejszymi wyładowaniami gitar, jest wirtualnie wszystkim, do czego Single Frame mogą zmierzać na obranej ścieżce. Tylko, że nigdy nie dojdą do tekstów tak wykurwistych, jak "Gramy w kiepskim filmie / W którym wszyscy giną / Piszą o nas w książkach / W których nikt nie żyje" (ABSOLUUUT!). Oto ich bolączka.

Kiedy na horyzoncie naprawdę pojawi się zjawisko na miarę Modest Mouse, dowiecie się o tym pierwsi od mnie. Śledzę ewolucję punku, to moje hobby. Single Frame są w tym drzewku marginesową odnogą, żerującą na słabości do pewnego rodzaju brzmienia i słabej znajomości niektórych bandów przez recenzentów. Jakże smutne jest obserwowanie kwitnięcia niewiedzy. Jeśli pragniecie doznać przy zespole sprawiającym wrażenie "fanklubu", idźcie po Je Suis France. Idźcie. Idźcie teraz. Czaban, pozdrawiam serdecznie, Czaban.
(Porcys, 2004)


SISTER NANCY


"Bam Bam" (1982)
Ukochany hymn z Jamajki, and it's not even close. Basowo-bębnowy "Stalag" RIDDIM Winstona Rileya (oryginalnie w "Stalag 17" Ansela Collinsa z 1973) bywał powielany setki razy, choć nigdy z tak hitowym potencjałem. Ale co tu Ophlin Russell, księżniczka Dancehallu, popłynęła na dubowym echu – to już nie do skserowania. Panna wzięła wers "bam bam" ze starszej piosenki Maytals i zawłaszczyła go totalnie, tchnęła zupełnie nowe życie, przeplatając całkiem "effortlessly" żelazne hooki z lekkim, dziewczyńskim fristajlem. Ile dramaturgii można zbudować w trzy minuty – od buńczucznej deklaracji "I'm a lady, I'm not a man / MC is my ambition" po koronkowe zygzaki typu "Me born and me grow in a Kingston 6 / I Nancy write me crissiest lyrics...". Gdyby korzenne "reggae" miało tyle frazowego rygoru i sensacyjnej MELIKI, tyle naturalnej surowości i zniewalającej charyzmy, wreszcie tyle niewymuszonego seksapilu – byłby to mój ulubiony genre.
(2019)


SKALDOWIE

SKRILLEX


"Scary Monsters and Nice Sprites" (2010)
Przydałby się osobny rozdział poświęcony Skrillexowi w nadchodzącej książce Futuromania, bo jego peak w pierwszej połówce dekady 10s był solidnym powiewem przyszłości. Nie chodzi tylko o zeitgeist i popkulturową rewolucję młodego pokolenia, sportretowaną w Spring Breakers. Cyfrowo maksymalistyczna "rocktronica" Sonny'ego przesunęła stadionową muzę od gitar w stronę EDM – jak słusznie zauważono, to nu-metal, emo-punk i stary dobry heavy metal które przepoczwarzyły się w jakiś trance'owy duchem filthstep, grosstep, vomstep (trafne gierki słowne Simona). Można się było obrażać, ale Moore umiał w WIERTARY zarówno pod względem dynamiki, pasma, jak i zwyczajnej popowej chwytliwości. A jeśli posłuchacie kilka razy z rzędu tego dedykowanego Bowiemu buldożera, to usłyszycie nawet proto-"Kokainowego barona", true story. YOLO.
(2020)


SKY FERREIRA


"99 Tears" (2011)
Greg Kurstin miał tym album trackiem upichcić niewyżytej małolacie drugie "Wow" (Kylie Minogue) i jak dla mnie to niechcący chyba odrobinę przeskoczył referencję. Efekt? Niedoszłe "99 Luftballons" pokolenia milenialsów. Są piosenki skrojone ewidentnie pod moje preferencje i co poradzę. Co ciekawe, ktoś (artystka, management, wytwórnia – nie wiem) najwyraźniej bardzo się stara, żeby wszystkie egzemplarze epki "As If!" z której pochodzi ten dance-popowy SZTOSINGER zapadły się pod ziemię, to znaczy pod serwery. Zupełnie niepotrzebnie, bo ta ewolucja i obrót o 180 stopni do śledzenia poczynań artystki mnie zachęci, "to mnie nęci, to mnie KRĘĘĘCI". Właśnie, jeszcze a propos piosenek które odpadły w REPASAŻACH – wprawdzie "Downhill Lullaby" nie zmieściło się w top 100 repeatów dekady, ale "zaostrzyło mi apetyt" przed sofomorem tej dziewczyny.
(remix z T-Mobile Music, 2012/2020)

"Downhill Lullaby" (2019)
Niby na papierze średnio moje klimaty, ale akurat to konkretnie kuriozum sprawia wrażenie solidnie nawiedzonego. Gotycko-eteryczny vibe zupełnie nie powinien dziwić w przypadku tej artystki, natomiast FAKT FAKTEM DE FACTO, że jej ostatni numer który repeatowałem to Kurstinowski dance-pop "99 Tears" w 2011 – rzecz odległa od "Downhill Lullaby" o lata świetlne, praktycznie bez wspólnego mianownika. NTMT zaczyna wyglądać z tej perspektywy jak przejściówka, a tytułowy koszmarek pełniłby tam rolę bezpośredniego łącznika młodzieńczego, dance-popowego etapu, z dojrzalszą, noir-avant-balladową odsłoną kariery.

Sky wpierw miała nad Masochizmem pracować z Gillespiem i Innesem, ostatecznie wspierali ją chyba Elbrecht, Rosenberg i Tamaryn. Aczkolwiek po takiej zapowiedzi to na albumie chętnie posłuchałbym ich wszystkich razem 🤔 Kroczący (z ogniem) bas, neurotycznie przyczajone smyki, duszny miks o kilku planach i stylowo depresyjne meloszepty... MARIAŻ tych elementów kusi surową poetyckością. RIYL: The Cure circa "Snakepit"/"Prayers for Rain"/"Apart", Agaetis Byrjun, późny Scott Walker, wczesny Tricky, "I've Seen It All", Goldfrapp circa Felt Mountain, "Lontano" Ligetiego, Under the Skin OST, no i oczywiście filmy Lyncha.
(2019)

SLAYER

Reign In Blood (1986)

"Czarna mewa goni białą mewę… Z czym ci się to kojarzy…". Niezręcznie w tego typu zestawieniach brać na warsztat dzieło, które przez LWIĄ część ekspertów od "ciężkiego grania" wskazywane bywa jako apogeum – nie tylko szkoły południowokalifornijskiej, nie tylko thrashu, nie tylko lat 80., ale i całego gatunku (a może lepiej "kultury"). Niemniej mam w rękawie podwójną anegdotę z lat dziecięcych (te wątki sentymentalne jeszcze się parokrotnie przewiną przez ranking).

Otóż gdy w klasach nauczania początkowego mój słuchający metalu kumpel z którym prawie ślubowałem braterstwo krwi puścił mi tytułowego openera płyty South of Heaven, to oniemiałem z podziwu. I choć desperackie piękno chorych wielogłosów ewidentnie zaczerpnięto tam z "Gothic Stone" szwedzkiego Candlemass (intro ich potężnego sofomora), to nadal twierdzę, że jest to bodaj najbardziej monumentalne otwarcie albumu (w sensie natychmiastowego mroku "shit got serious" w niemożebnie epickim anturażu) ever. Natomiast paradoks polega na tym, że dopiero wiele lat później doczytałem, jak odważną w stopniowym zmiękczeniu ostrza i ujarzmieniu bestii decyzję (okupioną lamentem sporej grupy die hardów) stanowiło "South of Heaven", jak miłe i łagodne było to oblicze w porównaniu do poprzednika.

Kilka sezonów później mój dziadek zobaczył, jak słucham rockowego wariantu "In the Hall of the Mountain King" w wykonaniu Electric Light Orchestra i uznał, że Święty Mikołaj przyniesie mi pod choinkę kompakt z PRAWILNĄ, orkiestrową wersją Peer Gynt Griega. Przewodni temat "W grocie króla gór" nawiedzał mnie zresztą nocami, jakby prognozował koszmar, z którym dopiero w przyszłości się zetknę… Nadszedł on na studiach, gdy drogą kupna nabyłem opus magnum Slayera z potwornie szpetną okładką i w closerze domknął się cykl skojarzeń. Złowroga sceneria audialna (burza, deszcz, jęki sprzężonej gitki i grobowo wystukiwane TRIOLE) nie przygotowała mnie na puentującą kanonadę nieustraszonych FRENEZJI riffowych.

Iście królewskie rażenie gitarowymi piorunami "z którymi się po prostu nie dyskutuje", bezlitosna SIEPANINA podwójnej stopy i apokaliptycznie wykrzyczane, niesławnie kontrowersyjne TEKSTUCHY opiewające "mistyczny aspekt złaaaaa" triggerują do skojarzeń militarnych ("no Milito, no Eto'o…"). I tak niecałe pół godziny mija błyskawicznie (m/w o połowę szybciej, niż to z miejsca 100 – oba KRĄŻKI znajdują się na przeciwległych biegunach ekspresyjnych), bo tempa pachną hardcore'owym sprintem, a LICKI są sensacyjnie chwytliwe (wszak nie zapominajmy, iż z inicjatywy producenta i wydawcy Rubina symultanicznie Kerry dograł gitkę Beastie Boys w "No Sleep till Brooklyn"). Cóż, w kategorii "Szaaatan… Szaaatan…." bardziej krystalicznie klarownego wpierdolu uświadczycie jedynie u wiadomo kogo.

highlight – youtube.com/watch?v=Gy3BOmvLf2w (evocative moment: pierwsze wejście riffu na 0:33…)
(2023)
 

SLEIGH BELLS

 

Treats (2010, noise pop/cheerleading) !6.0

Dobrze, macie to 6, tylko ciszej już, błagam...

Reign of Terror (2012, noise pop) !5.2

8>< "End of the Line" (Lush poszatkowane pierwszą z brzegu bitmaszyną).



SLY & THE FAMILY STONE


There's a Riot Goin' On

Wtem Sylvester z przyczyn tyleż subiektywnych, co obiektywnych, wpadł w CHANDRĘ, obłęd i zobojętnienie. Odizolował się od świata zewnętrznego. Zamknął się w studiu i w oparach ciężkich dragów, z równie zafrasowaną ferajną wiernych towarzyszy upichcił danie innowacyjne, lecz na pierwszy kęs niestrawne, toksyczne, o rachitycznym obliczu, jakby zżerane od wewnątrz chorobą. Pełne zapętlonych jamów zmierzających donikąd na rytmach analogowych bitmaszyn, co wprost koresponduje z Autora kryzysem tożsamości zarówno indywidualnej, co i zbiorowej. A gdy już pojawiają się istne skarby melodyczne (singlowe "Family Affair", "Smilin'" i "Runnin' Away"), to wcale nie brzmią jak pełnokrwisty pop, lecz jak halucynacje o popie, jak majaczenie na temat popu w gorączce 40 stopni. Ktoś bez backgroundu i bez znawstwa genezy prychnie: "Jakiż to mrok, jakaż to ma być schiza, jakaż niby prawda muzyczna? Słyszeliście kiedyś psychodeliczny soul? Tak się wtedy grało". Jasne, ale żeby w pełni skumać porażającą dotkliwość tych dźwięków potrzeba zaczerpnąć odrobiny kontekstu – czym w zachodniej popkulturze był "kac po latach sześćdziesiątych" i jak przez to ten materiał HARATA duszę na tle Stand! i hiciorów Stone'a z 60s. Zaiste, prototyp posiniaczonego, znudzonego sobą, czarnego "protest zjazdu", którego echa regularnie słychać w zaangażowanym avant-hopie/r&b.

highlight – https://www.youtube.com/watch?v=b7bvIIgQIJU (evocative moment: jak ta meta-piosenka "ucieka" od 0:39 – to miał być refren, post-chorus, a może mostek... zresztą co to w ogóle za post-konstrukcja?)
(2018)

 

SMOLASTY

 

"Tyle razy"
Norbert może już od jakiegoś czasu spokojnie pytać swoich słuchaczy KTO CI DAŁ PIERWSZY W POLSCE POP?, choć na razie wie o tym jeszcze zbyt mało osób. Doklejony jak rozumiem z powodu krótkiego czasu trwania do intra "Słodki cham", "Tyle razy" to unikalny wariant klubowego BĘGIERA – bardziej zapętlony DŻINGIEL, niż pełnowymiarowy, wielowątkowy track. Bardziej spontaniczny szkic, niż dopracowana studyjnie konstrukcja. Ale może dzięki temu DLA MOICH USZU przebija świeżością wszystko, co w temacie "imprezowego czarnego" zaserwisowali w 2016 Amerykanie. Przejrzyste syntezatorowe melodyjki osadzone na trzech akordach (brawo Olek) są tak nośne, że momentami radzą sobie nawet bez bitu w tle. Zaczepne insynuacje Smolastego na majku imponują feelingiem. Ale wtedy ujawnia się największa atrakcja tej wprawki – gościnny występ Kingi, która brzmi jakby od lat nie wychodziła z mlecznej kąpieli, a kiedy w końcu wyszła, to z miejsca zaśpiewała tych kilka wersów. Razem zdają się komunikować prosty MESYDŻ: nareszcie nadeszła nowa era w krajowym r&b; potrzebowaliśmy niespełna dwóch minut, żeby wam to udowodnić.
(2016)

 

SMOLIK

 

Smolik (2001)

Może nie wszyscy zdają sobie z tego sprawę, ale Andrzej Smolik jest postacią bardzo zasłużoną dla polskiej muzyki ostatnich dziesięciu lat. To on, nie kto inny, pomógł nagrać debiutancki album grupie Myslovitz. On współpracował z Wilkami i Robertem Gawlińskim. Dzięki jego wizjonerskim, przestrzennym partiom instrumentów klawiszowych ostatecznego kształtu nabrało niewątpliwe arcydzieło, jakim jest Karma Heya. On wreszcie gościł na pierwszej solowej płycie Nosowskiej, by na dwóch następnych objąć główny ster muzyczno-produkcyjny tego projektu. A to tylko te najbardziej znane przykłady. Bo Smolik to taki pracuś, który długo i ciężko pracował dla innych. Przyszedł więc w końcu czas, by zrobić coś na własny rachunek. Tym czymś jest autorski debiut Smolika, właściwie bez tytułu; na okładce, obok zdjęcia muzyka, widnieje tylko jego nazwisko.

Większość materiału, który wypełnił ten krążek, pan Andrzej nagrał sam w swoim prywatnym, domowym studio. Później zaprosił do niego wielu gości, głównie wokalistów, których udział nadał elektronicznym podkładom bardziej żywy, piosenkowy wymiar. Wśród zaproszonych osób niemało jest postaci dobrze znanych na polskim rynku muzycznym, więc może warto kilka z nich wymienić: Artur Rojek z Myslovitz, Jacek Perkowski z T.Love, Paweł Krawczyk z Heya, czy Bogdan Kondracki, były basista i wokalista Kobonga. Wbrew pozorom, nie wyliczam tych nazwisk na zasadzie recenzenckiego obowiązku. Właśnie zaproszeni na sesję goście, a nie sam mistrz ceremonii, decydują o charakterze poszczególnych nagrań. A może inaczej: goście poszerzają obszar stylistyczny, gospodarz go zawęża i dodaje mu spójności.

Dobrze, czas się zdeklarować. No więc jest tu wiele interesujących momentów. Płytę otwiera krótka, elektroniczna impresja tajemniczo nazwana "Gru". Zaraz potem "50 Tysięcy 881", z Rojkiem przy gitarze i mikrofonie: udany numer, z ładną, może chwilami zbyt naiwną melodią. Tytuł to suma wszystkich liczb pojawiających się w intrygującym tekście, wyłączając "milion" z refrenu. Niepowodzeniem okazuje się udział Kondrackiego w nudnawym "Junction". Śpiewa tu zupełnie inaczej niż w Kobongu, ale ta zmiana nie wychodzi mu na dobre; poza tym, jego głos jest słabo słyszalny i zupełnie nijaki. Nuży egzotycznie brzmiące "Zendegi", gdzie śpiewa Irańczyk Azim Trani. Smolik zapewniał, że utwór ma oryginalny klimat, że arabizujące wokalizy go wzbogacają. Tymczasem jest to kawał ciężkostrawnego, sztucznego mariażu jednostajnych, zmierzających do nikąd pętli rytmicznych z jakimiś orientalnymi zaśpiewami.

I właśnie wtedy, kiedy album zaczyna męczyć, pojawia się nagle piękny, pastelowy motyw pulsujący zgrabnym rytmem. To wstęp do następnej piosenki, "T.Time". Ale, niestety, okazuje się ona największym rozczarowaniem w zestawie, idealnym wręcz przykładem na to, jak miły początek można zmarnować, gdy brak pomysłu na jego kontynuację. Odnoszę wrażenie, że udział Kasi Nowickiej (kolejnej, setnej chyba Kasi na naszej scenie muzycznej), był złym posunięciem. Kiedy Kasia wchodzi z wokalem na wysokości 0:17, jest to jeszcze do wytrzymania, gdyż w tle wciąż mamy ładny podkład. Refren jest już jednak nieznośny. Ta melodyjka psuje wszystko, i, tak mi przykro, podwójna linia Kasi (śpiew / melodeklamacja) jest tego główną przyczyną. "Don't you see life's a dream coming true now" – błagam, tylko nie to! I tak pada na ziemię (z hukiem) całkiem przyjemne się zapowiadające, inteligentnie rozplanowane nagranie.

Co zaś najciekawsze, najmocniejsze wrażenie robią fragmenty instrumentalne, w których udało się artyście nakreślić własną definicję funkującego chill-outu. "Attitude" zaczyna się wprawdzie nieszczególnie, zbyt rozrywkowo (o podobieństwie basu do wstępu "Hey Boy Hey Girl" Chemical Brothers nie wspomnę). Ale to tylko pierwsza minuta, później robi się niebiańsko, uroczo i słodko. I tak już, z małymi przerwami, zostanie do końca. Smolik ujawnia swój kunszt melodyczny; potrafi jednak umiejętnie podporządkować warstwę harmoniczną ogólnej hipnozie. Podobnie jest w "Med": to właściwie wciąż powtarzany motyw pianina elektrycznego, ale ciekawe próby jego urozmaicenia mają sens i są ozdobą utworu. Szczytowy moment płyty stanowią jej dwa przedostatnie nagrania. Najpierw "Robot Dance", kolejny instrumentalny obraz z szepczącym głosem tylko w tle, płynnie przechodzący w "Vok", z przetworzonym głosem, nieodparcie przywołującym na myśl "New Star In The Sky" z debiutu Air. W środku znalazło się nawet miejsce na kapitalnie zwiewną, kojarzącą się z cyrkowym, czy jarmarcznym przedstawieniem melodyjkę. Całość wieńczą smętne pasaże akustycznej gitary i organów.

Muzycznie, jest to na pewno płyta taneczna, ale raczej nie na parkiet, jakkolwiek paradoksalnie to nie zabrzmiało. Skojarzenia są różne: Air, Stereolab, The Orb. Chwilami, zwłaszcza w części instrumentalnej, przypomina to klimat solowej Nosowskiej, kilka podkładów znalazłoby miejsce na Milenie. Z tą różnicą, że zamiast pamiętnych, neurotycznych nastrojów z tamtego albumu, Smolik emanuje atmosferą uspokojenia i rozluźnienia. Dlatego dominują tu beztroskie, banalne czasem motywy, jak w kończącym całość "Alili" (wokal: Larry OK Ugwu).
(Porcys, 2001)

"Kremowa rewolucja"
Ah, the good old days of Sissy Records... W pierwszej połowie dekady 00s oficyna sterowana przez Pawła Jóźwickiego miała w garści praktytcznie całą śmietankę rodzimej sceny niezależnej – i dzięki temu dochodziło czasem do bardzo ciekawych spotkań w studio. To jedno z najbardziej spektakularnych. Ustalmy: Maciej Cieślak uchodzi za artystę i człowieka "trudnego", od którego, jak mawiają w środowisku, biją raczej ciemne emocje. Słuchając jego autorskich nagrań nie sposób nie pogrążyć się w najgłębszej depresji. Względnie – nie popaść w stany silnie refleksyjne i melancholijne, gdzieś z duchowym przebudzeniem i metafizyką w tle. Ale jest jeden kawałek w którym śpiewa, gdzie te lęki, doły i negatywna energia znikają jak we śnie. Maciej nuci marzycielsko zanim nie zaczyna wyliczanki o "bakłażanie", "cytrynowej pianie", "marcepanowym śniegu" i "ananasowym deszczu". I w tym miejscu powinienem zastosować klasyczną figurę narracyjną – że mimo tego pozornego luzu i "słodyczy" w głosie Cieślaka słychać podskórną neuro... Sęk w tym, że NIE. Bo dla mnie "Kremowa Rewolucja" to autentycznie taki "Maciej Cieślak na wakacjach". Wizualizuję go w krótkich spodenkach, uśmiechniętego i zrelaksowanego, zdystansowanego od ciężkich i paranoiczno-psychodelicznych zagadnień, którym poświęcił 90% swojej twórczości. No i "jeszcze" pan Andrzej, jak zawsze "mistrz drugiego planu", postać – chociaż sygnująca rzecz swoim nazwiskiem – skromnie operująca z drugiej linii. Ale gdyby każdy "producent" w Polandzie miał takie wyczucie do zmian akordów i aranżacyjnych ozdób choinkowych, to znaczna część problemów z długiem publicznym, ZUS-em i krzyżem zniknęłaby "jak ręką odjął"
(Porcys, 2010)


SNAKEHIPS


"On & On" (2013)
Skoro panna Ciara pojechała w tym roku ostro po bandzie ze swoim skądinąd uroczym "Body Party" (czyli w gruncie rzeczy nowym opracowaniem "My Boo" Ghost Town DJs), to trudno mieć pretensje, że ktoś postanowił tak łagodnie, dyskretnie zsamplować jej sławny zaśpiew "you... you... you..." z klasycznej ballady "Promise" sprzed siedmiu lat. W ogóle wyszedł leniwiec pierwsza klasa, który mógłby wysmażyć Chaz Bundick na etapie Causers. Odpływam.
(T-Mobile Music, 2013)


 

SNOOK

 

"Längst Fram I Taxin"
Na półmetku singlem roku wśród lwiej części hipsterów jest "Snook, Svett Och Tårar" działającej w Szwecji grupy Snook. Z researchu oficjalnej witryny zespołu niewiele da się wydobyć informacji. Wiadomo tylko, że kolesi jest dwóch – Oskar ze Sztokholmu, Daniel z Nairobi (Kenia, nieuki!), co już jest podejrzane biorąc pod uwagę że obaj są białasami – i prócz solidnego melanżu wszystko wkoło mają w dupie. Dotąd zupełnie niczym Junior Senior? To zresztą dobry trop, bo oba skandynawskie duety łączy radość życia i blask kolorów tęczy rozpromieniający estetyczne oblicze, aczkolwiek u Snooka intuicyjnie dekodujemy mniejszy entuzjazm, a większą nonszalancję i cyniczne wożenie się przy jednoczesnej naiwności. Jeśli wiecie co mam na myśli. No i liczba pozycji w dużej dyskografii identyczna – Snook debiutował w 2004 longplayem Vi Vet Inte Vart Vi Ska Men Vi Ska Komma Dit, a obecnie promuje właśnie sofomora zatytułowanego Är (tak aby wymowa nazwy i tytułu imitowała słówko "snooker" – fajne, co).

Wspomniany szlagier to rodzaj white-euro-hopu w niezal-popowej oprawie, wyprodukowany jak leniwy hit z chartsów (którym się w kraju Tre Kronor stał zresztą). Intro sekcji dętej i "drepczącego" bitu deklaruje popołudniową, słoneczną imprezkę, zarazem uruchamiając skojarzenia typu jakieś stare musicale z lat 50-tych, albo co? W sumie niełatwo jakoś zakwalifikować ten beztroski klimacik, z kanciastym, choć skrytym i skromnym obiegiem fortepianu, rozkosznymi wstawkami dęciaków, wielogłosowymi wokalami przeróżnej maści, no i rapem. Właśnie. Charakterystyczna cecha ich nawijek to luzactwo które jest "focused" (coś w rodzaju Nasa w wersach typu "I'm aaa... young city bandit...", że maksymalne nasycenie wersu podane od niechcenia) oraz wplatanie w rodzimy język odzywek angielskich a la "fuck you" albo "shut the fuck up". To na wypadek gdyby ktoś nie szwedzkofon, rzekłby pewnie Tom. W chuj zaraźliwe, mówię wam.

Wylansowany "Svett Och Tårar" posiada uniwersalną zdolność jednoczenia tłumów i pozostanie ich wakacyjnym hymnem. Natomiast wcale nie odstaje (o ile wręcz nie przewyższa swojego prekursora) drugi singiel z tegorocznego krążka, "Längst Fram I Taxin". Podkład do złudzenia przypomina mój ulubiony numer z Niun Niggung, "Pinwheel Herman", uśmiechniętym, miarowym, rześkim ti-ti-ti-ti-tieniem, pozwalającym odczuć przysłowiowy spacer Ulicą Sezamkową. Galeria syntezatorowych bleepów, ekskluzywny elektroniczny groove i śpiewny refren kapitalnie wyzyskują szansę. Jakiś wielki murzyn i kilka roznegliżowanych niuń towarzyszą im w tej przejażdżce taksówką. W ogóle ich teledyski bawią mnie kompletnym brakiem pretensji, ale to inna sprawa.

W tym momencie nie mam pytań, właściwie oprócz jednego: czy pozostałe fragmenty albumu wymiatają podobnie. Jeśli tak, to nic już nie uchroni Snooka przed światową sławą. Należy im się uznanie – w Wielkopolsce, na Śląsku i wszędzie indziej – bo grają od 2000 (pierwszy singiel "Mister Cool" – 2003), a kariery jeszcze poza swoją okolicą nie odnieśli. (Postać powiedzenia "odnieść karierę".) Może wreszcie ta kontynentalna fala quasi-rapu – który naśmiewa się z rapowych przyzwyczajeń, udanie je przemeblowując – dojdzie do głosu i tchnie powietrze w zatęchłe lochy gatunku. Upały są i doznaje się na świeżości Snooka, ziąąąąą.
(Porcys, 2006)



SNOWBLIND

 

The Falls (2001)

Jak rzadko zdarza się dziś popowe granie o tak niewymuszonym uroku. Dawno nie słyszałem tak bezpretensjonalnego otwarcia płyty. Cztery proste akordy, dość szybkie tempo, ciepła aranżacja z dziewczęcym głosem na przedzie. Dęciaki, smyki, drugi głos w refrenie... Easy Girl. Jedna z milszych piosenek ostatnich tygodni. Emanująca radością, optymizmem, ale i dziwną refleksją, a może i troską. Brytyjski duet Snowblind, w skład którego wchodzą Janet Murphy i Paul Williams, zaczyna w ten sposób swój debiut, The Falls. Cóż, lepszego wprowadzenia do tego albumu sobie nie wyobrażam. Bo przez następnych dziesięć utworów jest dokładnie tak samo. Akustyczna gitara jako podstawa, a obok bardzo ładny, plastyczny głos Janet. Oraz przeróżne dodatki: barwne klawisze, wspomniane instrumenty smyczkowe i dęte, czy pianino.

Mimo tej jednorodności, słuchanie The Falls sprawia przyjemność, gdyż każdą z zawartych tu melodii cechuje specyficzne, naiwne ciepło. Każda jest pomyślana jak przebój, lecz żadna nie ma w sobie komercyjnej nachalności. A czepianie się tak niewinnych piosenek, jak Wish (niemal funkująca gitara), Summer In The Sun (pięknie wprowadzony motyw taneczny w środku), czy Message For Glo (z odgłosami burzy we wstępie) byłoby nietaktem. Mimo ogólnie pozytywnego nastroju, The Falls brzmi momentami bardzo melancholijnie. Nawet w skocznych, chwytliwych numerach. W sumie nie do końca wiadomo, dlaczego. To kwestia atmosfery.

To jest ten rodzaj płyty, której słuchanie przebiega zupełnie bezboleśnie, bez wysiłku. Nie znajdziecie tu niczego wyzywającego, trudnego, wymagającego od słuchacza aktywności. Zamiast nowatorstwa, artyzmu, czy intelektualizmu, Snowblind podają nam banalny przecież, zgrabny pop. Ale robią to znakomicie.
(Tylko Rock, 2002)


SOLANGE


When I Get Home (2019)

Niczego sobie nie obiecywałem – dyskretnie ukryte na streamingach JUWENILIA Solo Star należy chyba traktować w formie żartu, Sol-Angel zbyt dosłownie naśladowało stylówkę Badu, "Losing You" było totalną zrzynką z Robyn, a okrzyczane A Seat, choć kompetentne, to imho sprawna, acz przeźroczysta (cytując redaktora ŁŁ) "muzyka dla ludzi dla których dyskografia Andersona.Paaka to soulowo/funkowy Olimp – to że ma bogatych starych i znanych kolegów to trochę mało" 🤔

Lecz rzucony wczoraj szkicownik When I Get Home jest jakby z innej bajki – kolekcja niedokończonych miniatur, prowadzonych powyginaną frazą i przesiąkniętych jazzową harmoniką. Owszem, to wciąż pokłosie estetyki Soulquarians i The Ummah (śladowy udział Saadiqa wymowniejszy od reszty "modnych" gości), ale zanim mózg przetworzy, to już wiem, że chciałbym o tym materiale podyskutować z takimi koneserami akordowych następstw, jak Legendarny Afrojax czy Mateusz Tondera

RIYL: "Perfect Angel" i "Take a Little Trip" Minnie Riperton, "James Joint" Rihanny, Thundercat, Madvillainy LP, Ryan Power, Armando Suzette
(2019)


SORJA MORJA


"Stany" (2013)
Za chorą kompozycją, tłumaczącą "poważkowe" patenty na język nawiedzonego, progresywnego synth-popu, podobnie jak za precyzyjnie przygnębiającymi tekstami wrocławskiego duetu, stoi Szymon Lechowicz, który parę lat temu przekuwał zdekontekstualizowane disco-polo w chillwave w ramach projektu Damiano CZ. Tajemnicza wokalistka Ewa uzupełnia klawiszowo-bitowe podkłady o neutralny ekspresyjnie, jakby znieczulony śpiew, dodający całości aury, że tak się wyrażę, "brutalnej naiwności". Rok temu porównywano ich do wczesnych Papa Dance, ale teraz nie ma już chyba wątpliwości, że Sorja Morja prędko osiągnęła artystyczną samodzielność i dojrzałość. Aż strach myśleć, dokąd ten tunel prowadzi. W telegraficznym skrócie – przerażający, rozkoszny, świadomy, smutny i urodziwy utwór. W jednym. Strach się bać.
(T-Mobile Music, 2013)

 

SOTAISEI RIRON

 

Synchroniciteen (2010, j-pop/rock) !6.9

Wyśmienity rok dla Nippopu (u mnie bezustannie na rotacji tracki Perfume, Meg czy Capsule) zgrabnie uzupełnia ta oto manifestacja j-rocka, znowu z laską na wokalu (statystyka wskazuje, że w Japonii faceci są chyba mniej muzykalni - dla mnie tylko lepiej). Chwilami to skośnookie Synchronicity brzmi jakby w trakcie koncertu Much na scenę weszła Etsuko Yakushimaru, zabrała Michałowi Wiraszce mikrofon i gitarę oznajmiając "teraz ja pośpiewam", a następnie zachęciła pozostałą trójkę "no, gramy panowie, tylko słodko, melodyjnie i nie za ostro". Jedyne zastrzeżenie: zdarzają się przestoje, gdy zaczynam zwracać uwagę na otoczenie, choć nadal jest mi przyjemnie. Jednak zaraz potem wjeżdża kolejny cukierkowy hook. W USA uznają ponoć debiut Girls za "instant classic gitarowego popu". Pamiętam, jak w ogólniaku pani od informatyki mówiła, że Amerykanie wymyślają technologię, a Japończycy ją potem szlifują do maksimum, Zapomniała przewidzieć, że w 2010 dla Amerykanów "gitarowy pop" to będzie Girls (lol) czyli 95% gitarowych smętów i 5% bladego popu, a u Japończyków proporcje będą takie: 40% hiper-rytmicznych, nieomal post-rockowych wyścigów wioślarzy z sekcją + 60% czystego, wiśniowego j-popu. Nie muszę chyba dodawać który przepis wolę.

 

SORE EROS

 

Second Chants (2009, psych-pop) 6.5

Typ słuchał dużo Paw Tracks; opłacało się.

 

SOUNDTRACKS OF OUR LIVES

 

Behind The Music (2001)


----- Original Message -----
From: "Mr Cool"
Newsgroups: muzyka. niezal.pl
Sent: Tuesday, July 9, 2002 7:25 PM
Subject: VH1 nie żyje!!!

Już słyszeliście? (Widzieliście)?
Daczego take fajne programy likwidują... W dobie wszechobecnego chłamu, jęczących panienek, ten kanał oferował właśnie muzykę starszą, ambitniejsze
i (czytaj: dobrą ;) naprawdę jestem nieco rozżalony. Można było na brytyjskim kanale trafić nieraz na Talking Heads, Madness, Stonesów... Bedzie teraz trudniej je znalezc.
_______________________________
"You can't always get what you want"

 

----- Original Message -----
From: "Bronx"
Newsgroups: muzyka.niezal.pl
Sent: Tuesday, July 9, 2002 7:37 PM
Subject: Re: VH1 nie żyje!!!

>naprawdę jestem nieco rozżalony.

Ja bym sie tak nie emocjonował..VH1 to byłogówno straszliwe. Najbardziej mnie śmieszyły te ich rankingi – cale stosy jakiegoś chłamu poczynając od Michela Jacksona, a na Pet Shop Boys zakończąc.

Bronx.

 

----- Original Message -----
From: "MynrdK"
Newsgroups: muzyka.niezal.pl
Sent: Tuesday, July 9, 2002 7:59 PM
Subject: Re: VH1 nie żyje!!!

Popieram Bronxa.
Zdecydowanie nędza z bidą. W ogóle jeszcze nie było źle, kiedy prowadziły audycje niezle laski... Np. Emma Emma Show, czy coś w tym stylu. Ale generalnie to było raczej zabawne – zwłaszcza śmieszny koleś Paul King – dawniej stare MTV, potem przeniósł się, ktoś kojarzy może? Chyba miał raka, czy coś, zawsze zrywam boki jak widzę gościa ;)))
______________________________________________________
"The mystery of the universe lies within you... brothers and sisters"

 

----- Original Message -----
From: "Paul King"
Newsgroups: muzyka.niezal.pl
Sent: Tuesday, July 9, 2002 8:05 PM
Subject: Re: VH1 nie żyje!!!

Watch your fucking mouth motherfucker!

 

----- Original Message -----
From: "Denim"
Newsgroups: muzyka.niezal.pl
Sent: Tuesday, July 9, 2002 8:06 PM
Subject: Re: VH1 nie żyje!!!

Nie, zbyt surowo oceniacie właśnie zmarłą stację TV ;)
No nie mówcie mi że nie oglądaliście "Behind The Music", fajny programik, rzeczowy, oczywiście jeśli wykonawca wam odpowiadał.. Może ktoś
z grupowiczów kojarzy?

Denim
______________________________________________________
"I'm hearing voices around me - it's probably music, I don't know"

 

----- Original Message -----
From: "Jasio"
Newsgroups: muzyka.niezal.pl
Sent: Tuesday, July 9, 2002 8:14 PM
Subject: Re: VH1 nie żyje!!!

www.showbizfamous.com/emmab

 

----- Original Message -----
From: "Psychus Pokus"
Newsgroups: muzyka.niezal.pl
Sent: Tuesday, July 9, 2002 8:28 PM
Subject: Re: VH1 nie żyje!!!

A propos Behind The Music – właśnie ukazała się na naszym rynku płyta szwedzkiej formacji Soundtrack Of Our Lives, dokładnie tak zatytułowana. Rzecz jest wprawdzie sprzed roku, ale niewątpliwie godna uwagi..... Jeśli ktokolwiek jest zainteresowany psychodelicznym rockiem lat 60-tych, ale zagranym teraz, naturalnie ze świadomością upływu czasu, pomysłami i świeżością, to polecam... Inspiracje Szwedzi czerpią z klasyków gatunku – psychodelicznego wcielenia Rolling Stones, Love, Jefferson Airplane, Pink Floyd i wielu innych.... Ale jednak mimo to mają zdolność własnego wyrażenia, są sobą i za to im cześć i chwała. Powalająca energia i emocja biją z tego krążka. Gdyby ktoś miał okazję przesłuchac - goraco polecam ;)

PP
____________________________________________________
"Is everybody in? The ceremony is about to begin" (J. Morrison)

 

----- Original Message -----
From: "Cezary H."
Newsgroups: muzyka.niezal.pl
Sent: Tuesday, July 9, 2002 8:45 PM
Subject: Re: VH1 nie żyje!!!

>właśnie ukazała się na naszym rynku płyta szwedzkiej formacji

Słyszałem, oczywiście.. Straszne nudy, choć przyznaje – z odrobiną wyobraźni. Generalnie nie jestem fanem odgrzewania psychodelii sprzed lat. Przy okazji – może ktoś na grupie mógłby mi pomóc, bo od miesiąca nic mi się nowego nie podoba... Jakieś namiary na porządne albumy (wiem, takich dziś ze swiecą..). Jako kierunek podaję garść moich ostatnich inspiracji (kolejność bez znacznenia, zresztą, jest tego więcej, tak rzucam...):

Gods Of Rock
Silly Sun
The Oh-So-Manic Eyeballs
Farty Assholes
May & Can
Actually Nothing Happened
The Fromages
Terror Sound Ltd
Chromosomes
Vision Of Johanna
Matilda
Friedrich Stein
The Untouchable Boy With Toys
Versus Me
Layzee And Crayzee
The Thins
Joker Jason

dobra, na razie starczy ;)
Jak by ktoś miał w zanadrzu tytuły *naprawdę* warte uszu, to wdzięcznymbybbył :)

Czarek

 

----- Original Message -----
From: "Bronx"
Newsgroups: muzyka.niezal.pl
Sent: Tuesday, July 9, 2002 9:10 PM
Subject: Re: VH1 nie żyje!!!

>ktoś miał okazję przesłuchac - goraco polecam ;)

Ściągnąłem przed momentem. Słucham. Zdaje się "Broken Imaginary Time" z tej płyty. Nic specjalnego, nie ma tu "spychodelii" (hahaha), tylko raczej wczesne Procol Harum. No, może teraz, wokal nieco "psychiczno-idylliczny" (heheh). Słucham, słucham. Skończyło się. Słabe.

 

----- Original Message -----
From: "Iza"
Newsgroups: muzyka.niezal.pl
Sent: Tuesday, July 9, 2002 9:12 PM
Subject: Re: VH1 nie żyje!!!

Proszę państwa, właśnie zaznajomiłam się z grupą Sigur Ros – jest to przepiękne granie i wszystkim naprawdę przydałoby się nieco takiej słodkiej, popołudniowej muzy. Koniecznie!

iza
_____________________________
" If you need any help, just call me"

 

----- Original Message -----
From: "Cypis Mokry"
Newsgroups: muzyka.niezal.pl
Sent: Tuesday, July 9, 2002 9:18 PM
Subject: Re: VH1 nie żyje!!!

fajna recenzja Sigur Ros
http://www.porcys.com/Reviews.aspx?id=77

 

----- Original Message -----
From: "Giermek"
Newsgroups: muzyka.niezal.pl
Sent: Tuesday, July 9, 2002 9:34 PM
Subject: Re: VH1 nie żyje!!!

Aha, w ogóle spór o VH1 z początku posta był jałowy. W miejsce rzeczonego kanału pojawił się "MTV Classic", o profilu podobnym do poprzednika, z tą różnicą, że uwzględnia też artystów polskich.

pozdrawiam,
Giermek.
(Porcys, 2002)

Psycho-rock’n’roll na dzisiejsze czasy. Fajnie, że ktoś jeszcze chce tak grać. Rockowa psychodelia schyłku lat sześćdziesiątych była niewątpliwie jednym z tych największych zjawisk w historii gatunku. Jeśli podzielacie tę opinię (mam nadzieję, że tak), to znaczy, że Szwedzi z The Soundtrack Of Our Lives grają właśnie z myślą o was. Dlaczego? Bo oni tę opinię podzielają, a w dodatku dają tego wyraz, w bardzo przekonujący sposób, na swojej trzeciej płycie długogrającej, Behind The Music. Stonesi, wczesne Pink Floyd, Love i wielu innych wykonawców – wszystko to jest tutaj, w postaci przetworzonych inspiracji. Miło posłuchać, co zespół z nimi wyczynia.

Behind The Music nie jest płytą z singlami, wybijającymi się na pierwszy plan kilkoma perłami. To bardzo wyrównany materiał, zarówno w sensie poziomu, jak i stylistycznych horyzontów. Muzyka płynie, jeden temat pasuje do następnego, choć niejednokrotnie są to rzeczy kontrastujące dynamiką, czy opracowaniem. Ale to już zdolność Skandynawów, że po ostrym rocku (21st Century Rip Off ) wpada kunsztowna ballada na pianino (Tonight) i nic nie boli, nie ma żadnego zgrzytu. Być może sekretem są bardzo przyswajalne, zdradzające popowe fascynacje motywy refrenów poszczególnych piosenek? Ta melodyjność była zresztą powodem, dla którego Soundtrack Of Our Lives bywają nazywani (w kontekście zbliżonych zainteresowań obu grup) szwedzkimi Super Furry Animals.

Zgoda, kilka chwil na Behind The Music przywołuje bezpośrednio konkretnych wykonawców sprzed lat. I tak, liryczne In Someone Elses Mind to ukłon w stronę solowego Syda Barretta. We wspomnianym 21st Century Rip Off, panowie są naśladowcami Stonesów z epoki Sticky Fingers. Troszkę niespodziewanie, wstęp do Broken Imaginary Time, z tymi organami i miarową perkusją, brzmi niczym wyjęty z debiutu Procol Harum. Dominuje jednak ekspresja, żar, swoiste zaangażowanie. Czujemy się przeniesieni o trzydzieści pięć lat w przeszłość.
(Tylko Rock, 2002)


SPANDAU BALLET


"Gold" (1983)
Art-rockowy wstęp z pianinem, bondowski drive, wzorowa kompozycja Kempa (serpentynowe kluczenie w zwrotce – wow), fantastyczny wykon Hadleya na majku (długi "stojan" w prechorusie – wow)... Ogólnie MUCHA NIE SIADA. I może zmieściłoby się w setce, gdyby nie drobny szkopuł. Mianowicie jest to jednak bardzo bezczelna kopia zupełnie unikalnej estetyki wynalezionej przez Fry'a i Horna na Lexicon of Love. To teatralnie przerysowane w ekspresji wokalnej, produkcyjnie odpicowane na wysoki połysk i dramatyczne w rytmicznej interpunkcji "new romantic wave". Debiutowali wcześniej, ale na pierwszych dwóch płytach ten pseudo-nowofalowy funk był suchszy i surowszy. Poza tym mikro-zarzutem – od zawsze jaram się.
(2019)

"True" (1983)
W felietonie "Gitarocentryzm albo inny kanon" dla T-Mobile Music z 2011 roku biadoliłem: "Kiedyś na jakiejś domówce poleciało 'True' Spandau Ballet i spontanicznie wyznałem, że to jedna z moim zdaniem najwybitniejszych piosenek w dziejach. Spotkałem się z autentycznym zdziwieniem paru osób, pomieszanym z odrobiną szyderstwa i rozczarowania – jak to możliwe, że taki meloman, pasjonat, recenzent, bla bla bla – z takim namaszczeniem mówi o takim tandentym przeboju dla mas. Oczywiście te kręcące głową z niedowierzaniem osoby do dziś pewnie nie mają pojęcia co się kompozycyjnie dzieje w 'True', ponieważ analiza kompozycji nie jest przedmiotem ich zainteresowań". Oj, sama prawda, "tak było". Nawet pamiętam, u kogo ta impreza – kulturalni, oczytani i świadomi goście, "eleganckie kobiety w pięknych tutach toaletach"...

W tym kontekście dość "pociesznie" wygląda w obecnej erze 11. miejsce w topie wszech czasów Carpigianiego. No fajnie żeście sobie jeden z drugim "przyszli na gotowe", a my musieliśmy we wczesnym Porcys "walczyć o lepsze jutro" dla potomków, kierując zresztą komunikat głównie do odbiorcy z rozdania "indie", jeśli nie "hc/punk" ("no powiedzcie poptymiści gdzieście k... byli..."). Jak choćby redaktor MZ zamykający felieton z 2006 roku o ulubionych singlach 80s słowami: "Kto nie zna 'True', nie słyszał jeszcze na czym polega ideał popowej ballady. Aksjomat. Na kolana. Utwór łamiący na pół nieskazitelną urodą i niepowtarzalnym 80s-soulowym wyrazem, polegającym na ubraniu klasycznie marvin gaye'owskiej pieśni w ekspresję białej ekipy twardo przynależącej do swojej ery i przystrojeniu całości subtelnie syntetyczną produkcją". Otóż to, niewiele można dodać do tego opisu i chyba "szkoda strzępić ryja". Może tylko zasygnalizuję taki detal – to jak w intro, po drugim zaśpiewie "ha, ha ha, haaaa hai" wyłania się drugi motyw miodowego syntezatora – to nie jest miks, to parapsychologia.
(2019)

"Highly Strung" (1984)
Chyba mamy dziś "na rankingu" wieczór wybuchowych riffów gitarowych po linii Gang of Four, do tego "uwikłanych" w gibkie układy basowe. Żaden INDEKS z Rio (oczywista referencja tutaj) nie miał tak bezkompromisowo wyeksponowanej "artyleryjskiej siły ognia" w strefie wieślarstwa. Przeciwwagę dla tego nieomal post-punkowego wpierdolu stanowią ostrożnie dozowane, "zawoalowane" wokale w zwrotce (z tym magicznie zawieszonym domknięciem frazy – "...USED-TO-KNOW", "LAUND-RO-MAT" etc.) oraz ekskluzywne didaskalia saksofonu. Ukułem termin: "elegancik rock".
(2019)

 

SPECTRUM

 

Estrella Damm (sponsor tytularny przedsięwzięcia, tamtejszy browar, całkiem do rzeczy zresztą smakowo), kreowana na "najważniejszą" ze scen festiwalu, była też najmniej zobowiązującą. Owszem, można było stanąć i z bliska obserwować gig. Ale można też było na przykład rozsiąść się wygodnie na znajdującym się w odległości kilkuset metrów, pokrytym trawą wzgórzu i rozkoszować się widokiem sceny z dalszej odległości, przy jednocześnie większym komforcie (dźwięk słychać doskonale). Inna z kolei opcja to wejście do strefy VIPów lub do press area, gdzie zresztą raz zajrzałem i zobaczyłem kilku nudnych gości piszących na laptopach. A więc nic specjalnego.

Sonic Boom nigdy nie osiągnął tak wielkiej popularności, jak Pierce ze swoim Spiritualized, ale przyjechał w glorii chodzącej ikony ćpania (obecność obu panów w Barcelonie podsycała wszechobecne plotki o rychłym, spontanicznym reunionie, ale nic się nie sprawdziło jak dotąd). Gościu grał może nawet i fragmenty materiału Spacemen 3, ale niestety wszystko to zlewało się w jeden, przeraźliwie nużący i ciężki do zniesienia akord, który miast hipnotyzować i zapraszać na "trip", wzbudzał ziewanie. Ukłoniwszy się z szacunkiem za przeszłe dokonania, podążyliśmy więc na drugi koniec "miasteczka".
(Porcys, 2009)

 

SPEEDMARKET AVENUE

 

Speedmarket Avenue
2 lutego, Sztokholm
Przed Saturday Looks Good To Me zagrał miejscowy support prezentujący entuzjastyczną, współczesną odmianę pop/rocka a la British Invasion skrzyżowanego z wokalnymi harmoniami Beach Boys. Yup, w przeciwieństwie do Kaczogrodu, to normalny kraj. Młode zespoły inspirują się Beach Boys. Najsłynniejszy sklep płytowy w Sztokholmie nosi nazwę "Pet Sounds". Klub w którym to wszystko się działo właściciel ochrzcił "Debaser". Zachowałem sobie kasetę z rejestracją tego występu i pozostaje miłą pamiątką.
(Porcys, 2005)


SPIRIT OF THE BEEHIVE


Entertainment, Death (2021)

Żeby nie było, że postuję tu tylko wspominki, rocznice happy20th i Albums Cups. Otóż jakby co, to swoim tempem zerkam ciągle na premiery, "słucham sobie dalej Bisti Bojs i Skubi", a na boku powstaje stopniowo plejka roczna *rolling* – tylko rzadko mnie coś nowego wzruszy i rzuci się na uszy. Podzielam niepokój Perpetuy, że kryzysowa "gitarowa alternatywa" cierpi na monotonię, brakuje w niej pamiętnych z lat "zerowych" skoków dynamiki i zaskakujących twistów konstrukcyjnych w obrębie piosenki. Tłumacząc na moje – po prostu niewiele dzieje się w "samej muzyce". I wtedy wkracza ta grupa z Filadelfii, której wcześniejsze próby łapałem na radar i bez szału, ale dopiero teraz na Entertainment, Death udało im się osiągnąć apogeum eklektyzmu i maksymalizmu w ramach atmosferycznego "indie egzystencjalnego niepokoju". 

Trudno to sklasyfikować czy chwilami nawet odnieść się do "jakości", ale "nastrojowy chaos" wielowątkowych utworów i krzywych, pękniętych zwrotów melodyki wyrasta wprost z ducha Zappy, Ivesa (LOL) i Mansun circa Six, jednocześnie silnie zaznaczając swoją tożsamość. Niczego nie można być pewnym, akcja płynie WARTKO, narracja bywa nieuchwytna. Nie wiem, co to przypomina dziś dzieciakom, ale jako weteran tematu mam szerokie skojarzenia – Ween, Olivia Tremor Control, Beta Band, wczesny Deerhoof, Enon, Animale, Ugly Casanova, Department of Eagles, późne Flaming Lips, Function, Palm, Bundick, Schneider TM, no i cały katalog wydawcy czyli Saddle Creek. Przy czym nie brzmi to jak cyniczne ćwiczenie z syntezy, lecz raczej desperackie post-emo z ambicją wykształcenia własnego języka.
(2021)

 

SPONTANEOUS MUSIC ENSEMBLE

 

Karyobin

Pewnego dnia chciałem po prostu sprawdzić tę płytę, bo z opisu wynikało, że spotkali się tu na dość wczesnych jeszcze wtedy etapach swoich karier czterej działający w UK goście, których bardzo szanuję, nawet jeśli nie zawsze potrafiłem się zakochać w ich nagrywkach. Kenny Wheeler, Evan Parker, Derek Bailey i Dave Holland. Okazało się jednak, że mózgiem całej operacji był zapatrzony w kolektyw AMM bębniarz John Stevens, który jako ideolog projektu (zresztą projektu o wielu wcieleniach i składach) narzucił mu pewne surowe, acz ekscytujące "reguły gry". Dzięki ich przestrzeganiu powstał prawdopodobnie najmocniejszy argument przemawiający za artystyczną wartością formuły improwizacyjnej (a z pewnością skuteczniej mnie przekonujący, niż dorobek wspomnianego AMM, który niezwykle szanuję i to by było na tyle, jeśli chodzi o komplementy z mojej strony). Proszę doceńcie to, gdyż wielokrotnie podkreślałem, jak podejrzliwy jestem wobec kompletnego "free" w muzyce i poniekąd doskonale rozumiem kontrowersyjne stanowiska oraz metafory Eno, Albiniego czy Afrojaxa w tym temacie (choć niekoniecznie się z nimi zgadzam w 100%).

W każdym bądź razie Karyobin to coś znacznie więcej, niźli tylko "tak hartowała się stal" dla początkujących/przyszłych gigantów brytyjskiego jazzu. To przede wszystkim fantastyczna definicja "improwizacji" jako cierpliwego słuchania "siebie nawzajem" i zostawiania sobie przestrzeni, a nie lanserskich, indywidualnych popisów dla zaspokojenia ego. Obcujemy ze spektaklem opartym na autentycznych, mądrych konwersacjach, ocierających się o subtelną telepatię – pilnych, przeważnie cichutkich, decybelowo w skali mikro (padła gdzieś etykietka "insect improv"), ale zawsze podtrzymujących zainteresowanie słuchacza. Wprawdzie ku mojemu rozczarowaniu gitara Dereka została zmiksowana nieco zbyt z tyłu (dominują dęte dialogi Wheelera i Parkera), ale całościowo Karyobin brzmi zaskakująco przystępnie, słuchalnie, treściwie. Spotaniczna z pewnością, ale ten ansambl uprawiał też muzykę bardzo intuicyjną, czy może INTUITYWNĄ. Jeśli szukacie korzeni "wolnej improwizacji, ale w miarę możliwości izolowanej od pierwiastka jazzowego", to lepiej po prostu nie traficie.
(2017)

 

ST. VINCENT
 

Actor (2009, indie pop) !6.4

Strange Mercy (2011, art-rock) !5.7

✂ "Surgeon" (coś tam się wreszcie zadziało w tym syntezatorowym outro), "Strange Mercy" (cytat motywiku z "Seven Wonders" Fleetwood Mac), "Dilettante" (istotnie early 80s Bowie się wkrada i kapitalny finał).

St. Vincent (2014, art-rock) !5.4

✂ produkcja Congletona (choćby opener miecie pod tym względem).

 

STACHURSKY


z sobotniej transmisji stadionowego show na TVP2 najlepiej zapamiętałem Stachursky'ego. nie chciałbym arbitralnie oceniać, czy prezentowana tu estetyka jest "dobra", czy "zła" – takie podejście wydaje mi się nieco naiwne, dziecinne, jak i nieuchronnie rockistowskie. ale chociaż aktorstwo, monologi i recytacje artysty solidnie mnie zgięły, to jednak srogie spustoszenie zasiała we mnie bezdyskusyjna PERFEKCJA FORMALNA tego występu.

wszystko – od warstwy muzycznej (cudownie łopatologiczne, syntezatorowe riffy, niczym walec rozjeżdżające toporne 4/4 na swej drodze), przez "przekaz" ("muzyka to całe moje życie...", "prezydent Franklin powiedział..."), humor ("ja ci dam Sławomir!"), kontakt z publiką ("patrz na mnie!"), duchowe oświecenie ("pozwólcie mi ujrzeć teraz..."), aż po "choreografię" (...) i image (czapka z daszkiem + statyw jako "melonik i laseczka") – zazębia się tu w pewien rodzaj mrocznej, psychodelicznej doskonałości.

ciężko to jakoś sklasyfikować energetycznie. już "Szampan i Truskawki" są mocne, ale "Essa" w tej wersji wygląda po prostu jak największy zabijaka w dziejach kosmosu. niewiele widziałem na YouTube równie charyzmatycznych PERFORMENSÓW. jak to ujął kolega: "to jest trochę jak 'Bliskie spotkania trzeciego stopnia'... chciałbym z nim grać – byłbym najbliżej UFO jak kiedykolwiek będę".
(2018)



STARSHINE

"All I Need Is You" (1983)
Byłby to kolejny zacny, ale dość powtarzalny wytwór z taśmy produkcyjnej nowojorskiego boogie pierwszej połowy 80s. Nienaganne soundy synthów, nieodparcie bujający bas, przejrzysty mix sławnego François Kevorkiana. Byłby, gdyby Michael Bailey nie odleciał tu znienacka między 2:07, a 2:23. I mówię zarówno o zmianach akordowych, jak i "puszczonej samopas" intonacji tej wokalizy. "Nieczęsto, niejednokroć" taki drobiażdżek potrafi zbudować tożsamość numeru i dzięki temu ocaleć "na twardym dysku" mózgu.
(2019)

STEFAN WESOŁOWSKI

 

"Antyfona do NMP"

Dobra, dziś naprawdę krótko, bo w tym tygodniu słuchałem głównie nowych singli Radiohead, a teraz podobnie jak miliard ludzi czekam, aż wrzucą całą płytę. Ale jednocześnie tego odcinka pominąć nie wolno, bo nazwisko artysty pojawiało się dotąd na Porcys chyba tylko w kontekście Jacaszka, któremu aranżował i obsługiwał skrzypce. A niesłusznie.

Pod koniec Spring Breaka zgadaliśmy się z dawno niewidzianym kolegą, że na starość w wolnych chwilach słuchamy głównie dawnej poważki i tak od słowa do słowa polecił mi Wesołowskiego. Po powrocie do domu sprawdziłem, że miałem to nazwisko zapisane w folderze "do sprawdzenia" obok kilkudziesięciu innych tytułów z 2013 roku, ale jak to w życiu bywa: bez tej indywidualnej rekomendacji pewnie nigdy by to sprawdzenie nie nastąpiło. Z dwóch albumów trójmiejskiego kompozytora (oba dostępne na Spoti) nowsze Liebestod leży mi bardziej, choć momentami zdziwiłem się, jaka to w sumie prosta muzyka, biorąc pod uwagę staranne wykształcenie i doświadczenie w pisaniu dla zakonu Dominikanów (!).

Z kolei debiutancka Kompleta (z 2008) przez większość trwania jednak mnie męczyła i nużyła tą stylizacją modlitewno-ludową (again: wspomnienie Trenów czyli nic pode mnie) i już myślałem że "kompletnie" nie czuję tej konwencji, kiedy nagle ostatni track okazał się według nawet moich kryteriów wspaniały. Agaetis Byrjun czy Within The Realm Of A Dying Sun to w tym przypadku skojarzenia januszowskie. Bo kompozycyjnie ten piękny finał Komplety przypomina w istocie zaaranżowany na wokale i smyki lament zaczerpnięty z "dlp 6", a więc najbardziej "z zaświatów" fragment opus magnum Basinskiego. Ciekawe czy S.W. mógł to słyszeć.

A teraz, jeśli pozwolicie, wracam do czekania.
(Porcys, 2016)

STEVE ROACH

Structures from Silence (1984)

"Mindfulness is simply a state of open, nonjudgmental, and nondiscursive attention to the contents of consciousness, whether pleasant or unpleasant. Cultivating this quality of mind has been shown to modulate pain, mitigate anxiety and depression, improve cognitive function, and even produce changes in gray matter density in regions of the brain related to learning and memory, emotional regulation, and self awareness. The practice of mindfulness is extraordinarily simple to describe, but it is in no sense easy. True mastery probably requires special talent and a lifetime of practice.

The benefits of training in meditation arrive long before mastery ever does. And falling, from the point of view of vipassana, occurs ceaselessly, every moment that one becomes lost in thought. The problem is not thoughts themselves but the state of thinking without knowing that one is thinking. Meditation is a technique for breaking this spell, if only for a few moments. The goal is to awaken from our trance of discursive thinking—and from the habit of ceaselessly grasping at the pleasant and recoiling from the unpleasant—so that we can enjoy a mind that is undisturbed by worry, merely open like the sky, and effortlessly aware of the flow of experience in the present".
(Sam Harris, 2011)

highlight – youtube.com/watch?v=AsIjyJvhR9A (evocative moment: "the moment you observe that you have been lost in thought, notice the present thought itself as an object of consciousness")
(2023)

STEVE WINWOOD

"Valerie"

– Siemka Steve.
– Słucham pana...? Ach, wywiad, kompletnie zapomniałem.
– Na luzie, właściwie to muszę Ci wyznać prawdę – to nie będzie zwykły wywiad. Przybywam z przyszłości i chcę pogadać o czymś, co dopiero się kiedyś wydarzy.
– Jasne, kolego, ja też tak czasem mam. Wydaje mi się, że podróżuję w czasie... Zwłaszcza tak się kończy "dowożenie tematu" przez moich ludzi Donalda i Waltera, kiedy woda zmienia się w wiśniowe wino, ha, haha, czaisz bazę, ziomeczku?
– Tak, uwielbiam tę ich piosenkę... Ale naprawdę jestem z przyszłości. Kiedy teraz rozmawiamy, teoretycznie jeszcze nie ma mnie na tym łez padole – urodzę się za jakieś półtora roku.
– To interesujące. Chcesz mnie przed czymś ostrzec? Mam czegoś unikać? Mam się bać? Wiesz, kiedy umrę?
– Nie, zupełnie nie to. Nic się nie martw. Chciałem Ci tylko uświadomić, że ten hicior nad którym aktualnie pracujesz...
– "Valerie"? Jest niesamowicie chwytliwy, co nie? I zarazem nowoczesny aranżacyjnie. Zamierzam zarobić na nim milion baksów, hehe.
– Spoko, potwierdzam i całkiem słusznie zakładasz. Ale wyobraź sobie, że najpierw pewnego dnia jakiś Szwed zsampluje ten refren i...
– Co zrobi?
– Yyy, w sumie to początkowo zsampluje, po czym poprosi Ciebie, to znaczy najpierw dwaj Francuzi zsamplują, ale bez zamiaru monetyzacji, a potem ten cwany Szwed podpatrzy ich patent...
– Stareńki, nie do końca wiem, o czym mówisz, jaka monetyzacja? Wiem natomiast, że ta piosenka jest zajebista. Będzie jedyneczką na moim albumie.
– Ja się zgadzam – pre-chorus kozacki, pitchshiftowane solo syntezatora też, soundy wypasione. Ale miej z tyłu głowy, że za dwadzieścia parę lat ten refren będzie się ludziom na całym świecie kojarzył z...
– Na całym świecie! Wiedziałem to. To gotowy materiał na szlagier.
– W peeewnym sensie taaak... Ale dopiero gdy będzie się wszystkim kojarzył z... aerobikiem. No, załóżmy.
– To wykluczone – moja piosenka traktuje o wsparciu, o przyjaźni i o pomocy osobie potrzebującej. O mnie, o tobie, o nas.
– Szlachetny przekaz, ale czy to się sprzeda? Widziałeś video do "Physical"? Olivia Newton-John?
– Jasne! Telewizja muzyczna! To przyszłość, koleżko. Oglądam, oglądam. Mega przebój, chyba jest teraz na szczycie chartsów? A klip może i trochę przegięty, więc chyba dlatego go skracają. Ale muszę przyznać – baaardzo seksowny. Livvy świetnie się prezentuje... Jest "totally hot"!
– Dokładnie, w tym tkwi cały sekret! Seks się sprzedaje! A ten Szwed, o którym wspominałem – on zrobi do nowej wersji twojej "Valerie" teledysk uznany za najseksowniejszy w całej historii. Główna laska ćwicząca w nim aerobik wygląda tam tak wyzywająco, że przy niej Olivia to jakby zakonnica.
– Ooo, poka...?
– Stephen, ona ma w tej chwili dopiero roczek i mieszka w Australii z rodzicami...
– A, kumam... Swoją drogą... Australijka! Jak Livvy. Coś jest w tych Australijkach...
– Oj żebyś wiedział, mooordzio. Mają tam na przykład taką aktoreczkę – wprawdzie to jeszcze dzieciak...
– Też dzieciak?
– No, nastolatka, ale za parę lat zadebiutuje jako wokalistka i potem... Sam zobaczysz, będzie istną petardą.
– W sensie... Teges feges...?
– W każdym sensie. Jej nagrania będą przewspaniałe.
– Fajnie... Nieee, chwila, moment. Jak to do nowej wersji? A moja zgoda?
– Udzielisz jej – ba, uczynisz to z największą radością. Dasz wiarę? A potem przy tej nucie poczętych zostanie wiele żyć, zaś planeta znajdzie się z tego powodu na skraju przeludnienia.
– Drogi przybyszu z przyszłości, nie wiem co to za brednie, ale może coś ustalmy. Ja jestem zasłużonym i szanowanym rockowym instrumentalistą, grałem z Hendrixem, Reedem, Harrisonem, wcześniej ze Spencerem Davisem, ludźmi z Cream, współtworzyłem Blind Faith czy Traffic... I serio, musiałbym być ciężko chory, żeby pójść na ten numer...
– ...
– A wiesz, że ostatnio coś kiepsko się czuję...?
(2019)

STONE ROSES

"Fools Gold" (1989)
Dobra, nie chce mi się teraz WIKŁAĆ w dyskusje o znaczeniu Stone Roses, bo wszystko wiadomo, znamy wady i zalety, temat został już WYMIĘDLONY do cna – że sekcja najlepsza, potem wieślarz, a najsłabszy wokalista, "który jest taki sobie, ale jest WAŻNY, bo" (Janusz Hetman) oczywiście taki właśnie najsłabszy miał być, celowo.... BLA BLA BLA, SRATY PIERDZIATY. Natomiast ja wiem, że to tylko "wewnętrzna sprawa WYSPIARZY", ale o wiele wiarygodniej wyglądałyby dla mnie (DLA MNIE) kurioza w rodzaju umieszczania self-titled z 1989 na szczycie listy albumów wszech czasów (zwykle tuż nad Revolverem) przez brytyjskie PISMAKI, gdyby ten album poza mitycznym intrem "I Wanna Be Adored" brzmiał jak "Fools Gold", a nie jak – SORRY – przyzwoity cover band The Byrds.

Tymczasem oryginalnie i lokalnie "Fools Gold" na longplayu nie było (bonus w wersji amerykańskiej), więc cały czar tej legendy o innowacyjnym madchesterskim groovie i o inkorporacji klubowej dynamiki do gitarowych piosenek trochę pryska... Podstawowy materiał płyty to nieco infantylna "retromania" – raczej dość typowe dla indie ejtisów zapatrzenie w sixtiesy (klasyczny cykl dwudziestolecia inspiracji). Za to "Fools Gold" to już bardziej Can circa Tago Mago na lekko przyśpieszonych obrotach – rzecz o realnie "modernistycznych" skłonnościach. Klimatem bliżej temu baggy-funkowi do Primal Scream (i to nawet nie ze Screamadeliki, a z Vanishing Point – wspólny mianownik Maniego na basie), do progresywno-house'owych wibracji Underworld czy do transowości wczesnego big beatu Chemical Brothers, niż do jangle popu. Bliżej do przyszłości, niż do przeszłości.
(2019)

STONE TEMPLE PILOTS

Mój prywatny paradoks ze Stone Temple Pilots polega na tym, że całościowo raczej lekceważyłem ten band, bo (nawet abstrahując od liryków "Range Life") estetycznie dość kiepsko się zestarzał. Analogia ze Stayleyem narzuca się sama: z początku ten sam sabbathowski korzeń okraszony upiornym "uuuuoooouuuuuooooo", który stopniowo był przełamywany w kierunku przestrzenniejszych, "akustyzujących" brzmień. I mimo tego rozwoju, mimo coraz bogatszych środków wyrazu i coraz wykwintniejszych rozwiązań na Purple, nadal budzi to nieodparte skojarzenie z "najntisami", niestety nie zawsze w pozytywnym znaczeniu. A paradoks w moim przypadku polega na tym, że zaliczam "Sour Girl" z czwartego longplaya Kalifornijczyków w poczet najurodziwszych rockowych ballad (przy czym skomponował ją zapewne starszy z braci DeLeo). I co mi pan zrobi. Btw nie sądzicie, że front cover "czwórki" antycypuje okładkę Blackstar? Krążą energie? Przypadek nie sądzę?
(Porcys, 2016)

 

STOP MI!

 

Życie jest gdzie indziej (EP) (2009, new wave) 3.4

Moja pierwsza reakcja była taka: kiedy młodzi, chętni do alternatywnego muzykowania chłopcy przestaną zakładać kapele grające jak Interpol i Bloc Party? Przecież jest miliard innych stylów do zagospodarowania. Outre-noise, nu-jazz, post-funk, freak-folk, dubstep, space-disco, adult contempo... Czemu ciągle "ty dy dy dy dy dy dy dy" a la Interpol i Bloc Party? To łamie mi serce. Jest rok 2009, a nie 2003. Czas dowiedzieć się, że muzyka jest gdzie indziej. A internet raczej łatwo dostępny. Dzień, w którym ta kuriozalna plaga się skończy, będzie oznaczał wydoroślenie (zwłaszcza polskiego) "indie 2.0". Czekam cierpliwie. Ale potem pomyślałem: spoko, przynajmniej są jakieś zalążki melodii i ambientowy przerywnik, co może rokuje lepiej na przyszłość...

STUDIO

Yearbook 1 (2007)

Przepraszam najmocniej, ale nie dostrzegłem żadnych oznak geniuszu w działalności Studio, jak by chcieli niektórzy. Natomiast skądinąd doceniam ponad godzinę interesujących eksploracji między-gatunkowych, opartych na miłości do lat osiemdziesiątych głównie, ale i krautrocka odrobinę, a może progresji nawet. Te kowbojskie gitarki są całkiem cool. Nazwa jest znacząca – cała tajemnica tych szwedzkich wynalazków tkwi w drogim studyjnym sprzęcie.
Najlepszy utwór: "Out There" – suita ta posiada zalążki nowego genre, fakt.
(Offensywa, 2008)

SUICIDE

Suicide (1977)

Zawsze gdy do niej wracam, to rozczarowuje mnie spłycanie jej wieloznaczności. Każda eksplikacja jest tylko częścią układanki. Dla jednych debiut Suicide to wstrzasający dokument nowej fali i rzecz wyrastająca wprost z surowej transowości VU czy koncertowego wcielenia Doorsów. Kto inny dostrzeże w tych trackach bolesne (i przez to "znaczące") zdekonstruowanie, czy wręcz zdegradowanie rockabilly lat pięćdziesiątych – rezultatem zabiegu narodziny synthbilly <palacz> Jakieś jeszcze ziomki obstawią raczej historyczne pionierstwo dla elektronicznego popu, na równi z Kraftwerk – chociaż te prymitywne automaty perkusyjne i organowe klimatem sytuują się bardziej na przecięciu Phaedry i Assault on Precinct 13. Wreszcie mądrale z literacko-teatralnego rozdania zaakcentują, że muzyka tu jest zaledwie tłem dla wciąż aktualnej i szczerej do bólu PSYCHODRAMY, sprzedającej nihilistyczną antyutopię w niesamowicie mrocznej i surrealistycznej, acz przystępnej formule, która osiąga terapeutyczne apogeum w dziesięciominutowej scence "Frankie Teardrop", ewenemencie na skalę fonografii w ogóle. Widzicie, jak to w polityce – każdy chce troszkę dla siebie zagarnąć płytkę z czerwoną gwiazdą. A według mnie chodzi o to, że wszystkie te elementy grają równocześnie... i jakoś to działa. Masakrycznie. Generalnie wytwory o tak nieskrępowanej pretensjonalności gestu winny być znacznie mniej udane (vide nasz rodzimy Smar SW). I chyba to stanowi największe osiągnięcie Vegi i Reva – że mimo polirytmicznego rozedrgania album nigdy się nie rozpada, a panowie DOWOŻĄ ten karkołomny projekt do samego końca, gdzie czekają już na nas nowi, inni my.

highlight – https://www.youtube.com/watch?v=8_dXp0eF8s0 (evocative moment: tak, jest taki jeden w środku – nie mogę go zapomnieć)
(2018)

SUN RA 

 

Atlantis

Sytuacja jest zabawna, bo co, niby ja tu się będę teraz produkował o postaci Sun Ra? Błagam Was. To co pisałem we wstępie całego FICZERA – są to zagadnienia przemaglowane "w te i we w te" jakiś milion razy. Każdy, kto choćby pobieżnie zetknął się z tym gamoniem, zna jego modus operandi i mistyczno-astrologiczną otoczkę. Deklarował, że przybył z kosmosu (a konkretnie z PLANETY SATURN), nosił kreacje które modne były w czasach starożytnych, skrzętnie ukrywał datę urodzenia i prawdziwe nazwisko, a swoich sidemenów trzymał w domowej komunie, zabraniając pić i palić. To jakby wiadomo. Znam ludzi, dla których Sun Ra jest numero uno, najbardziej niesamowitą, "odjechaną", "out there" osobowością w historii muzyki. Ale kiedy słucham Jazz in Silhouette, Heliocentric Worlds... albo Magic City, to słyszę szaleństwo, które rozsadza od środka zastane konwencje – mogę je z czymś zestawić, o coś się oprzeć. Natomiast na wydanym własnym sumptem Atlantis ten jeden raz Ra jest po drugiej stronie. Słyszeliście tę bzdurę tysiąc razy – usłyszycie tysiąc pierwszy. Otóż jest to płyta, która brzmi jak nic innego na Ziemi. Pomimo bycia pionierskim studium brzmień rozmaitych odmian keyboardów – z którego skorzystali w latach 70. nowatorzy synth-funku, elektronicznego fusion, proto-rapu i home recordingu, a nawet podobno sam Stockhausen – Atlantis samo w sobie pozostaje nietknięte. Zapomnijcie o jazzie, zapomnijcie o free. Tytuł nie wziął się znikąd. To jest jakaś zatopiona kraina dźwięków, do której nie ma już dostępu – pozostają spekulacje. Jak mu się to udało? Ludzie wskazują zarejestrowaną na żywo "suitę" tytułową jako "odlot", ale mnie szczególnie miażdżą studyjne miniatury ze strony A winyla. Co to w ogóle jest, jak to nazwać.
(2017)

 

SUPERCHUNK
 

Majesty Shredding (2010, indie rock) !6.9

Forget "indie"; kolesie nakurwiają najlepszy power-pop z na mieście (I really mean it, taki z rejonów Cheap Trick) mając po czterdzieści parę lat. I mogą dopisać "Rosemarie", "Rope Light" czy "Everything at Once" do swojego best-of. Ukłony.

 

SUPERMAX

 

World Of Today (1977)

Jeśli myśleliście, że mechaniczna, europejska, syntetyczna odmiana disco została wynaleziona przez wąsatego, noszącego ciemne okulary wieśniaka o germańskich koligacjach, to bez wątpienia mieliście rację. Ale pamiętajmy, że było ich dwóch. "Szli łeb w łeb", heh. Niby trochę w tym sensie "łeb w łeb" co Karwowski i Maliniak ("taak, ale on panem chce zastopować mnie!") albo Kmicic i Kuklinowski ("Dwóch jest tylko pułkowników w Rzeczpospolitej", loool). Natomiast nim zaczniemy odruchowo toczyć beczkę, to sprawdźmy daty i wtedy już nie jest tak bardzo do śmiechu. Spójrzmy, bo sytuacja wydaje się ciekawa: w lipcu 1977 wychodzi "I Feel Love" i równolegle From Here to Eternity. Według oficjalnych danych Kurt Hauenstein, basista-klawiszowiec-wokalista i mastermind projektu Supermax, miał już wtedy na koncie debiutanckie, wydane rok wcześniej Don't Stop the Music, na którym tytułowy utwór dość jawnie antycypuje hipnotyczny, transowy, narkotyczny vibe Moroderowskiego electro-disco, a na pewno koresponduje z epickim rozmachem jamującego prog-disco Cerrone.

Co więcej, we wspomnianym lipcu 1977 Hauenstein od 2 miesięcy nagrywał już sofomora (wydanego w końcu we wrześniu), na którym zastąpił żywszą instrumentację obfitym użyciem elektronicznych klawiatur i, z tego co słychać, co najmniej arpeggiatorów, a może i prymitywnych sekwencerów (trzeba by przeanalizować ich rynkową dystrybucję, ale w 1977 już niektóre modele śmigały, według źródeł aspirujących do jakiejśtam wiarygodności). Wprawdzie gościu na zdjęciach wygląda bardziej jak jakiś zagubiony członek coverbandu Sabbath i Motorhead, na bębnach gra tu (równie dobrze jak brzmi jego nazwisko) niejaki Hartmut Pfannmuller, a w programie World of Today zamieszczono owoc białego reggae, nieco mdłą balladę i dwa odrobinkę zapyziałe bluesiory. Nie zmienia to jednak faktu, że robotyczny riff singla "Lovemachine" do złudzenia przypomina lejtmotyw przemykający po całym FHTE (w "Faster Than the Speed of Love", "Lost Angeles" czy "Im Left, You're Right, She's Gone"), a osadzone na hard-boogie groovie organowe interwencje w tytułowym openerze brzmią jak wyimaginowane "space disco z połowy lat 60-tych". Biorąc zaś pod uwagę, że żyjemy w erze EDM, powyższe fakty trudno zignorować z historycznego punktu widzenia.
(Porcys, 2015)

SURFACE

"Falling In Love" (1983)
Tęskne midtempo boogie z głową chmurach. Zanim w latach 90. trio z New Jersey dochrapało się kilku hitowych "pościelówek" r&b, na swoim singlowym debiucie ewokowało smutek opuszczonego parkietu nad ranem. W szczególności "Falling In Love" to rewers symetrycznej mechaniki bitu jaką Madge i Reggie Lucas uskutecznili w "Think of Me" z jej kultowego self-titled. Shep Pettitbone miksuje, a produkujący tu Dave Conley dorzuca zwiewne partie flecików, które pod koniec extended mixu odlatują w zgrabne solo. RZEKOMO (lol) winylek to "collector scum heaven".
(2019)

 

SUZANNE KRAFT

 

Talk From Home (2015)

Wiecie jak mam na nazwisko, wiecie co sądzę o Antenie. A zatem cóż to za rocznik ten 2015, że dostarczył aż dwóch wydawnictw z nagraniami ewokującymi niepodrabialny (wydawałoby się) nastrój refleksyjnego chillu Camino Del Sol. Tam ^ wyżej aprobuję Dominika vel Dominikę Dumont, a skrywający się pod nickiem Suzanne Kraft niejaki Diego Herrera (niezłe nazwisko dla piłkarskich kibiców) zaczyna swój minialbum Talk From Home od zbliżonych pejzaży. "Niska melancholia" (as in "low fantasy") openera "Two Chord Wake" to hołd tyleż precyzyjny dla kultowego belgijskiego projektu, co wręcz zakrawający na plagiat "Seaside Weekend" (identyczne ciążenie harmoniczne, szkoda że bez tego czteroakordowego interludium w środku obiegu). Podobnież "Never Heated", swoista kontynuacja poetyki farbek wodnych, która mogłaby się znaleźć wśród nieopublikowanych odrzutów bądź wprawek z sesji Camino. Co dalej? Odrobina gitarowej medytacji post-Durutti Column, przerywnik co brzmi jak instrumental lo-fi-sophisti-speca Ryana Powera i wreszcie na finał porcja rasowego ambientu dobry przed-kryzysowej a la Chihei Hatakeyama. Przyjemnie się tego słuchało w ubiegłym roku, nie powiem. Nadal przyjemnie się słucha. (aka "Wstyd nie mieć tej płyty. Wstyd nie nosić jej przy sobie".) A wspólnych mianowników z Dumont(em?) znajdziemy tu więcej: chociażby żeński pseudonim przybrany przez faceta. Jakiś nowy subgenre? Gendearic?
(Porcys, 2016)

SUZANNE VEGA

"Luka" (1987)
Mordki, bo wszyscy się w te dni wymądrzają o "Last Christmas" i przerzucają memami, ale tylko Ambrocore zauważył, że harmonicznie utwór ów de facto urodził późniejsze o rok "Rough Boy" ZZ Top (z tym skojarzeniem się wcześniej nie spotkałem, więc podaję dalej). I proszę – od razu widać, kto słucha muzyki, a kto się tylko ekscytuje otoczką. Podobnych kejsów można wśród wybitnych hitów naliczyć całe tuziny – oto kolejny z nich. BASICALLY, akordowo "Luka" to odrobinę zwolnione "When You Were Mine" Prince'a z żeńskim głosem (można spokojnie śpiewać zwrotki obu numerów "na krzyż" cudzych podkładów). Ale ten głos jest istotą całego POWABU "Luki".

To KEJS podobny do ubiegłorocznego albumu Kacey Musgraves – paraliżuje zmysłowość, wręcz fizyczność tego timbre i akcentu Vegi. Jak ona wymawia konkretne słowa – "second FLOOR", "upSTAIRS", "some kind of TROUBLE" – to brzmi jak takie wyidealizowane wyobrażenie "girl next door" która nigdy nie fałszuje i zawsze ma coś ciekawego do dodania w konwersacji. Na pewno swoje zrobił drogi mikrofon i zdolny realizator, ale to już są drobiazgi natury technicznej. "Wrażeniowość jest wrażeniowość" ("pieniądz jest pieniądz" – Miś). PS: Nie byłbym sobą, gdybym nie wskazał jednorazowego zamiennika akordowego pod ostatnie "trouble" na 2:45 – to oczywiście mój ulubiony moment piosenki.
(2019)

SVEN LIBAEK


Ron & Val Taylor's Inner Space

Australijczyk norweskiego pochodzenia specjalizował się w porywających soundtrackach telewizyjnych i to prawdopodobnie peak jego działalności. Ściemnione hasło "muzyka która sama się słucha" rzadko nabierało tak apetycznych rumieńców. Sorry, ale znów BĘDĘ TRUŁ: Inner Space to w znacznej mierze kolejne doskonałe brakujące ogniwo między egzotyką lat pięćdziesiątych i sixtiesowym prog-lounge'em formacji Brazilian Octopus, a flecikowo-wibrafonową post-bossanovą POD EGIDĄ Johna McEntire'a circa Cobra and Phases tudzież It's All Around You. To również MATRYCA dla naszych Mitchów w najłagodniejszym, relaksującym wcieleniu. A szczególnie ciekawie robi się, gdy to wytrawne harmonicznie, bibliotekarskie easy listening ujawnia proto-vaporwave'owe podbrzusze po linii Far Side Virtual i przewiduje muzak z galerii handlowych. Widziałem, że w lutym na wybornie rozplanowanym, chicagowskim festiwalu Midwinter dla uczczenia "dwudziestej pierwszej, okrągłej rocznicy" Tortoise wykonają w całości TNT. Zazdro na maksa, ale wielka szkoda, że nikt z kuratorów nie pokusił się o taki performance dla Inner Space z symbolicznym udziałem autora. Gość bowiem żyje i nawet skończył kilka tygodni temu 80 lat – okazja idealna. "Shame, such a shame...".

highlight – https://www.youtube.com/watch?v=vTwlR41LKnw (evocative moment: slalom akordowy od 0:26 do 0:46...) (2018)

SWEET JOSEPH


"Corner Store"
Ależ to jest pure 12 Rods circa Bliss i Gay? Harmonizacje i frazowe "podjazdy" wokalu, alteracje akordowe, marzycielskie modulacje, miarowe jasne arpeggia, mikrotonalne "falowanie", przydymione faktury... Cross między klimatem "Tell a Lie" i "Mexico". Innymi słowy – so #boryscore it hurts 🤔 Carpigiani tym odkryciem przypomina, że czasem najpiękniejsze piosenki roku mają liczbę odtworzeń na granicy błędu statystycznego, a zasięgi i kliki to nie wszystko, o co chodzi w żyćku.
(2019)

SWING OUT SISTER

"Breakout" (1986)
W tej sekwencji wyraźnie dominują Wyspiarze. W przeciwieństwie jednak do stołecznego Loose Ends, pochodzące z Manchesteru trio S.O.S. (nie mylić ze wspomnianym wcześniej S.O.S. Band z Atlanty) umiało w tryskanie nienachalnym optymizmem. A jako się rzekło, muzyka optymistyczna to najtrudniejsza ze sztuk. Ich sophisti cwanie neutralizuje jazzowe pochodzenie (które wyłaziło na koncertach) zaraźliwymi hookami, wyprzedzając o krok naszą Basię kochaną (tak muzycznie, jak i Corinne – wizerunkowo). I nie wiem, jak oni to robili w tym Zjednoczonym Królestwie, ale według mnie mimo nienagannego wykonu i starannej produkcji pierwiastek "dżobowej" ("bednarskiej") profeski jest tu znikomy, śladowy – o ile w ogóle obecny. Po prostu trzy TURBO fajne, wyluzowane osoby wydurniają się i "zadają szyku" przed kamerą – istne cuteness overload. Aha, Corinne... Och, Corinne... Niech kto z ręką na sercu powie, że potrafi się jej oprzeć w tym teledysku...
(2019)

"Twilight World" (1987)
Jeśli opener It's Better to Travel, wspominany tu już "Breakout" (miejsce 149.), wpisywał się w potrzebę głupawy i tryskał beztroskim entuzjazmem, to indeks drugi tego albumu emanuje zadumą, tęsknotą i FRASUNKIEM (czyli osadą położoną w województwie wielkopolskim, w powiecie gostyńskim, w gminie Borek Wielkopolski, która wchodzi w skład sołectwa Jeżewo <palacz> ). I na dłuższą metę u mnie wygrywa, bo sięga głębiej. Nie jest do końca istotne, co konkretnie gaworzy tu Corinne – aczkolwiek linijki typu "Forget lonely crowds, unfriendly faces / They'll soon became familiar places" wiernie oddają wielkomiejską melancholię na długo przed Junior Boys. Nie wychwalałbym samej hojnej, drobiazgowej instrumentacji i profesjonalnie polukrowanego miksu – choć ktoś tu wykonał cholernie dobrą robotę. Wreszcie, nie jest też specjalnie ważne, jak wiele akordów udaje się tu wcisnąć zespołowi – mimo, iż wymyślenie nośnego, całkowicie naturalnego topline'u pod te jazzowe przebiegi budzi podziw porównywalny z niektórymi standardami Steely Dan. Ale dla mnie magnetyzm takich sophisti-perełek tkwi w związaniu emocjonalnym, jakie wywołują za pomocą wyżej wymienionych środków. Zwyczajnie – "ludzie żyją tym" i chciałbym się do tej piosenki przytulić, a nie analizować ją pod lupą.
(2019)

 

ŚWIETLIKI

 

Złe misie (2001)

Krakowscy finest z płyty na płytę dostarczali mniej kabaretu, humoru, bluzgów, zgrywów i parodii – na rzecz klimatów czysto muzycznych, "bez jaj". Już Perły Przed Wieprze zapowiadały maturację i zwrot w kierunku działania na poważnie, ale tam humor przenikał się z ciężkimi rozkminami. Na Złych Misiach nie znajdziemy żadnego kolejnego "Czary Mary" czy "Odcisków", o "Grdyce Indyka" albo "Tata Mięso" nawet nie wspominając. Zamiast tego otrzymaliśmy dzieło starannie dojrzewającego zespołu parającego się łączeniem poruszających melodeklamacji z komplikacjami rytmicznymi i artykulacyjnymi. Otwierająca całość pierwsza część utworu tytułowego to być może najlepsza "na serio" rzecz, jaką popełnił zespół pieśni i tańca Świetliki. Bawi "z dupy" sample z PJ Harvey na 2:09 we "Freeeedom". Słuchanie fragmentu "Elektry" Sofoklesa w opracowaniu na zespół post-rockowy z recytującym frontmanem to nie lada atrakcja (a "skąd ja się wziąłem w tej opowieści?" = mega wstrząsająca puenta). W drugiej części albumu poeta Świetlicki sięga po kilka wierszy ze swojego zbiorku Czynny Do Odwołania. One same są tak dobre, że wystarczyłoby je po prostu przeczytać, aby uzyskać pożądany efekt pełnego skupienia odbiorcy, ale muzyczna oprawa Dyducha, Radziszewskiego i Piotrowicza idealnie dopełnia je hipnotycznymi, choć permanentnie ewoluującymi mgiełkami, gdzie zaciera się umowna granica między dźwiękowym tłem, a przemyślanymi kompozycjami o własnej dramaturgii. Intrygują podszyte egzystencjalnym niepokojem "Gadanie / Golenie", rozklejony i leniwy wstęp "Leżenia" (jakby preludium do późniejszej o 5 lat "Filandii"), urokliwie harmonicznie rozegrane szczytowanie "Kochania" czy symetryczny trans "Ćwierkania". Złe Misie swoją elegancją przypominają o pięknym atrybucie poezji – niesamowitej zdolności tego medium do koncentracji, sfocusowania uwagi, kondensacji treściowej rozłożonej na precyzyjnie rozplanowane akcenty. Brak tu "hitów" na miarę "Odcisków", "Oplutego" lub "Przed Wyborami", ale gdyby za kryterium oceny przyjmować długodystansową "mądrość", a nie natychmiastowy szok poznawczy, to czwarty album grupy uznałbym za jej najmocniejszy.
(Porcys, 2010)

SYSTEM

"Don't Disturb This Groove" (1987)
"Pay attention, are you listening?". Projekt z NYC dopiero przy czwartym longplayu zaliczył one hit wonder (#1 Billboard R&B, #4 Billboard Hot 100), ale nigdy nie powtórzył tego sukcesu i wkrótce został kompletnie zapomniany poza garstką miłośników ejtisowego synth-urban. Ich "Nie przeszkadzaj mi, bo tańczę" to osiągnięcie monumentalne na każdym polu. Doświadczony sesyjniak David Frank wniósł uprzednio sporo klawiszowego przepychu na Cupid & Psyche – i to tutaj słychać w szwajcarsko precyzyjnej architekturze aranżu, gdzie każde "pacnięcie" z wielobarwnej palety plastikowych keyboardów wydaje się obliczone co do pół sekundy (zarówno "wejścia", jak i "release'y").

Zresztą podobnie jak Scritti, tekstowo "Disturb..." to frapujące obnażenie tekstowych klisz w sektorze romansowym, od symptomatycznego nawiązania w "with venus and cupid, the picture's very clear" po inteligentny HIPERTEKST W PRAKTYCE przy "excuse me for a moment, I'm at a loss for words". Na szczęście frontman i gitarzysta Mic Murphy, mimo chętnego sięgania po falsetowe chórki, śpiewa zupełnie inaczej niż Gartside. Jego afektowany, wijący się, bogaty w chuchnięcia, przeciągi i wydechy wykon to powód dla którego określano styl The System jako "emotio-electro". A idea żeby otworzyć WROTA refrenu dwiema równoległymi liniami melodycznymi na tym samym wersie "hang the sign upon the door" nadal zasługuje na brawa "pod każdą szerokością geograficzną".
(2019)

 

SYSTEM OF A DOWN

 

Toxicity (2001)


- Michał, słyszałeś tę piosenkę System Of A Down?
- Hm, chodzi ci pewnie o ten singiel? "Chop Suey"?
- Tak, tak. I co?
- Boże, jakie żałosne, nie mam słów.
- Ta, dokładnie, beznadziejne. "Angels deserve to die...", co za gówno.
- Tak! Czym się ci ludzie podniecają, tymi "połamanymi rytmami"? Bosz.
- Ok, no to na razie.
- No cześć.

(Porcys, 2002; w/ Michał Zagroba)

 

SZYBKI SZMAL

 

"Słodkie ciastko"
Ostatnio odkurzyłem wygrzebaną przed laty z jakiejś skrzyni z przecenami bodajże w Media Markcie debiutancką (na legalu) kasetę Szybkiego Szmalu. Jezu jacy oni byli pojebani. Stara porcysowa ("klanowa") gwardia wyśmiewała ten pionierski (dopiero dziś to widzę), naszpikowany progresywnymi bałnsami, śladami IDM-u i Timbalandowymi zmyłkami bębnów album Enziskenzis, który niestety zawierał za dużo wypełniacza, żeby przejść do annałów. Ale "Słodkie Ciasto", kuuurwa, hipnoza, trans i pierdoły jakie opowiada tam Kali – wyśmienite. Jego dialog z Ciechem, prowadzony niby na imprezie, obok spełniających funkcję didaskaliów wokaliz bliżej niezidentyfikowanej sztuni (nie wymienionej we wkładce – ale to chyba nie ta "Karolina Zuch Dziewczyna"?), ma sporo z klimatu sennego marzenia, w finale brutalnie przerwanego bolesną puentą o lizaniu się dwóch lasek w łazience. I trochę jak w klipie "Smack My Bitch Up" okazuje się, że tytułowe "słodkie ciastko" to druga kochanka, a dokładnie jej... Nie wiem ile towaru trzeba zjarać żeby gadać takie bzdury (a może w ogóle nie było tu nic jarane, tylko bardziej wkładane pod język), ale wprost idealnie koresponduje to z psychodelicznym, acid-jazzowym, halucynogennym podkładem zmajstrowanym przez Szoguna. Z tego co się orientuję, potem to był już nieco inny zespół. Tym niemniej młodszym czytelnikom polecam jednak dotrzeć do całej płyty Enziskenzis – chociażby ze względu na singiel "No Co?", również niegdyś obiekt szyderstw naszych i moich (zakładam włosiennicę pokutną), a w rzeczywistości rzecz daleko wyprzedzająca swoją erę. Niestety, z tego co widzę nie jest to dostępne w sieci. A szkoda, bo w połączeniu z wygrzanym wideo (jacyś Marsjanie atakują czy jak?) byłaby gruba porcja lansu na YouTube Party. Niech ktoś nadrobi tę zaległość, plis.
(Porcys, 2010)