SABU

 

Palo Congo (1957)

Urodzony w Nowym Jorku CONGUERO Louis Martinez był jednym z czołowych reprezentantów ruchu zwanego Cubop, a więc krzyżówki jazzu z pierwiastkami kubańskimi, co udowadniał chociażby w zespole Diza Gillespiego i przy nagrywkach Arta Blakeya. Ale jego pierwszy album w roli lidera wpisuje eksplorowaną wcześniej "furię rumby i salsy" w całkiem poważne wątki plemienne, które zarazem zadziwiająco prognozowały dalszy bieg ewolucji groove'u w muzyce popularnej. Ten starożytno-futurystyczny wymiar eksponują obszerne fragmenty stricte perkusyjne, a szczególnie odważne centerpieces tracklisty "Asabache" i "Simba" - razem bite dziesięć minut czystego transu na pięć KONG. Należą one pewnie do najwcześniejszych studyjnie zarejestrowanych (tu ręką Rudy'ego Van Geldera, monofonicznie) przypadków tak złożonej, repetycyjnej muzyki skupionej tylko na zbadaniu rytmicznych zawiłości w interplayu przeszkadzajek. Są więc automatycznie obarczone odpowiedzialnością za sporo istotnych, historycznych konsekwencji.

I wcale nie mówię tu o padających czasem porównaniach do latynoskiego rocka Santany czy world-crossoverów typu Buena Vista Social Club, które rażą błogą krótkowzrocznością. Można natomiast z powodzeniem poprowadzić linię od Palo Congo do akademickiego studium polirytmii "Drumming" Reicha, ekstatycznego afrobeatu Feli Kutiego, a nawet - na zasadzie pewnej radosnej hiperboli - do hipnotycznego cykania techno i house'u. Co ciekawe gitarowe riffy "Rhapsodia del Maravilloso" czy "El Cumbanchero" też zbudowane są na powtarzalności obiegów, wyzyskując pierwotną obrzędowość z niepozornych melodyjek. To rodzaj muzyki, który niejeden ignorant czy może po prostu bardziej piosenkowo zorientowany słuchacz nazwałby w nonszalanckim odruchu "nudną", ale w jej energetycznej koncentracji czai się ponadczasowy afrykański rdzeń tętniący pod skórą większości przejawów continuum groove'u - od funku przez "Wanna Be Startin' Somethin" po dokonania Tria z Beleville.
highlight
(2016)