SAINT ETIENNE

 

Tales from Turnpike House (2005, baroque pop/synthpop) 6.9

Saint Etienne nigdy nie robili na mnie wrażenia, poza może urodziwą Sarą na zdjęciach, ale to trochę od innej strony ujmując. Krążki w rodzaju Tiger Bay nie ruszały mnie swoją fuzją retro-klisz i konsekwentnego, tanecznego bitu. Ale wcale nie ze względu na zły koncept – zwyczajnie, ten zespół to był kapitalny przykład wykonawcy sprawdzającego się na papierze, lecz czegoś brakło w muzycznej egzekucji zamierzonych idei. A najbardziej przemawiające do mnie fragmenty ich twórczości mogłem skwitować "dancefloor-friendly 'Lab dla ubogich". Byli cool, antycypowali dzisiejszy fluxpop (Cracknell puściła w obieg taki skromny, niewinny typ wokalnej uległości, jaki zaadaptowała potem Annie) i świetnie spełniali rolę soundtracku do poobiedniego relaksu, ale z numerów to... Może "Lose That Girl" uwielbiałem, i to by było na tyle. Bo jak się wkradało dicho w podkładach, to zbyt kanciaste jak na moje gusta. Na szczęście nowy krążek formacji, kontynuujący zainteresowania Londynem koncept-album (fikcyjny zapis jednego dnia życia) Tales From Turnpike House, to świadectwo łagodnej dojrzałości grupy, efektywnie eksploatujące flirty z tradycją barok-popową i sugestywnie oddające zamierzony klimat odnajdywania niepospolitych emocji w zwyczajnych, codziennych okolicznościach.

Ho ho ho, speaking of baroque-pop. Opener Turnpike, "Sun In My Morning", to najpiękniejsza tegoroczna piosenka. Słuchałem jej już dziesiątki razy na repeacie i mogę to stwierdzić na stówę. Intro nie zapowiada zawału serca – cykający trójkąt i palcowany akustyk pozwalają delikatnie prowadzić urokliwą narrację – choć akordy już zaskakują podejrzanym bogactwem. Wtem następuje uwolnienie wielogłosowych harmonii ("Sun in my morning / This is what I see"), stylizowanych na Beach Boys w stopniu, przy którym Of Montreal nie jest nawet do Beach Boys podobne. Ten szczególny moment, powtórzony potem ku pełnemu upojeniu, ściska z rozkoszy jak zapach wanilii. Inaczej mówiąc: nie mogę tego słuchać, bo się rozpływam, i takie tam kurwa dyrdymały. Koniec? Kooooniec. Nie, ale zatrzymajmy się jeszcze chwilunię nad tym cudeńkiem. W sensie, rzadko mam okazję w ostatnich miesiącach podoznawać sobie publicznie. Widzicie, w tym puchowym, milutkim, słodziutkim refreniku zawarło trio głębiej niepoznawalną prawdę o istocie, yy, no, spokojnego bytowania. Mieliście raz uczucie, iż wszystko dzieje się po coś i zmierza we właściwym kierunku? Wspomniana melodia, ona to wyraża nutkami. Fanatycy Beach Boys, łączcie się, i jeśli nie dotrzecie prędko do tej miniaturki to jesteście... CIPY. (Przewidywana liczba wpisów na forum w reakcji na to zdanie: 78.)

Zwieńczony leniwym flecikiem, "Sun", utwór artystycznie doskonały (bez kompleksów wobec highlightów Friends czy Sunflower) odgrywa tu rolę magicznego zaklęcia, a więc kolejne tracki wchłaniamy już pod wpływem czaru zesłanego na wstępie. I nie dziwota chyba, że się podobają? Zwłaszcza, że wątek wilsonowy zostaje snadnie przywołany (z mniejszą dosłownością) – w chórkach "Slow Down At The Castle", "Side Streets" (intymnie rozkołysany feeling każe sięgnąć pamięcią po "Busy Doin' Nothing") czy closera "Goodnight" (skojarzenie z "Our Prayer"?). A ładnych motywów znajdziemy tu mnóstwo, i choć nadal nie trafia do mnie każdy przejaw syntezy czynników klubowych z piosenkowymi, to kilka sięga saintetiennowych wyżyn. "Stars Above Us" (podobnie jak "Lightning Strikes Twice" wyprodukowane przez duet Xenomania, odpowiedzialny za Girls Aloud, Sugababes i słynne vocoderowe cacko Cher) prócz standardowego 4/4 jedzie na syntezatorowych kroplach basu i Stardustowo funkującej gitarce. "Milk Bottle Symphony" to synth-ballada odpowiadająca "Heartbeat" Annie. Dla dobra recenzji, zapomnijmy o "dialogu" Sary i Davida Essexa w "Relocate", tak będzie lepiej. Stylistycznie, Tales lądują najbliżej wysmakowanego, refleksyjnego lounge'u Good Humor, i odkąd lubię Good Humor, lubię też Tales. Logiczne, nie?
(Porcys, 2005)

"Sun In My Morning"
Relatywnie łatwo jest zrobić coś, co "przywołuje echa" środkowego Beach Boys – trudniej napisać i opracować pieśń "na poziomie" środkowego Beach Boys. Ta kompozycja nie odstawałaby na Friends LP, jeśli dla kogoś jest to argument. W jej obliczu, 90% kapel porównywanych do Beach Boys (Fleet Foxes, Animal Collective, Of Montreal itp.) W OGÓLE nie ma nic wspólnego z Beach Boys. Trust me on this.

"Method Of Modern Love"
Przez lata Sarę Cracknell nazywano "indie-Kylie" (z powodu timbre), więc ta udowodniła, że umie pobić swoją protoplastkę jej własnym ORĘŻEM. Najlepszy singiel z Fever, który nigdy nim nie był.
(Musicspot, 2011)

* * *

Pół godziny później w amfiteatrze przygrywał ten sympatyczny, choć popełniający czasem grzech przestoju w dramaturgii projekcik. Sama obecność Sary Cracknell nastawiła mnie pozytywnie, a że czwarty czy piąty z kolei zagrali "Method Of Modern Love", to już byłem kupiony. Później niestety było gorzej, niewiele więcej znalazłem dla siebie w tych bezpretensjonalnych niby, niezobowiązujących pioseneczkach indie-popowych ze szczyptą obsługiwanej live elektroniki, ale skrzywdzić Sary i jej dwóch dzielnych kolegów – nie dam. To jedna z typowo przereklamowanych wśród erudytów grup, której nie mam serca za nic ganić, bo emanują urokliwą, ciepłą aurą.
(Porcys, 2009)